W Auschwitz uratowała mnie nie nadzieja, tylko pewność, że muszę przetrwać, aby opowiedzieć o tym, co tam widziałam - powiedziała PAP b. więźniarka obozów Auschwitz-Birkenau i Ravensbrueck Janina Iwańska. W czwartek obchodzony jest Narodowy Dzień Pamięci Ofiar Niemieckich Nazistowskich Obozów Koncentracyjnych i Obozów Zagłady.
PAP: Kiedy trafiła pani do obozu Auschwitz w 1944 r. miała pani 14 lat. Przebywała pani w obozie dziecięcym. Jak wyglądało tam życie?
Janina Iwańska: Przebywające w Auschwitz dzieci nie pracowały tak jak dorośli więźniowie. W naszym bloku były zarówno dzieci starsze, pozbawione rodziców, jak i młodsze, które po wieczornym apelu odwiedzały matki. Już pierwszego dnia blokowa zaproponowała nam, starszym, opiekę nad nimi, więc razem z koleżanką od razu zgłosiłam się i robiłam to właściwie przez cały pobyt w obozie.
Jeśli chodzi o jedzenie, to na śniadanie wszystkie dzieci dostawały do samo - kawałek chleba, małą kostkę margaryny i kawę zbożową. Potem starsze jadły obiad - jednego kartofla i zupę, a dzieci do lat 7 - dodatkowy posiłek w postaci melzupki, czyli zupy mlecznej, która była po prostu trochę zabieloną wodą, z jakimiś drobnymi makaronikami. Przynosiłyśmy ją z kuchni razem z koleżanką i w nagrodę za to przysługiwało nam po jednej porcji. Zawsze mówię, że przeżyłam dzięki tej zupie, bo prawie w ogóle nie chorowałam. Taki dodatkowy posiłek pomagał zwłaszcza w mroźne zimy, kiedy temperatura sięgała minus dwudziestu stopni.
PAP: Jaka atmosfera panowała w dziecięcym obozie?
Janina Iwańska: Panowała tam atmosfera strachu, że umrze się z głodu. Były dziewczęta, które zjadały kawałeczek chleba, a resztę chowały. I taka trauma już w nich została. Wiele lat później odwiedziłam w szpitalu jedną z koleżanek z obozu. Pielęgniarka prosiła mnie, żebym przemówiła jej do rozumu, bo chowała pod poduszkę prawie całą kolację. W obozie chowało się jedzenie, żeby mieć pewność, że coś jeszcze zostało, że się nie umrze. Ale w naszym bloku nigdy nie kradło się jedzenia, nawet tym najmłodszym dzieciom.
Janina Iwańska: To nie była nadzieja, tylko pewność, że ja muszę przetrwać, żeby opowiedzieć o tym, co widziałam. To był mój cel. Myślałam, że wszyscy w domu czekali na mój powrót, że wszystkim wszystko opowiem. A potem przyjechałam i nikomu nic nie opowiadałam, i dopiero na stare lata "rozwiązał" mi się język.
PAP: Dodatkowa porcja jedzenia mogła uratować życie?
Janina Iwańska: Dwie rzeczy, które mnie uratowały życie, to właśnie melzupki oraz woda z parowozu, którą wypiłam w drodze do Ravensbrueck, po marszu śmierci; z Wodzisławia Śląskiego pociągiem wieziono nas przez Berlin, który był wtedy bombardowany. Parowóz zatrzymał się i kolejarz postanowił wymienić wodę z bębna. Otwarto nam drzwi do węglarki, zobaczyłam, że wszyscy biegną w kierunku tego parowozu. Okazało się, że kolejarz spuszcza wodę małym strumykiem, więc każdy, kto miał jakieś naczynie, mógł je podstawić, napić się i oddać następnemu. Ja zawsze opisuję tę sytuację jako wyraz solidarności. Była to dla nas wtedy woda życia.
PAP: Co pomogło pani przetrwać w Auschwitz?
Janina Iwańska: To nie była nadzieja, tylko pewność, że ja muszę przetrwać, żeby opowiedzieć o tym, co widziałam. To był mój cel. Myślałam, że wszyscy w domu czekali na mój powrót, że wszystkim wszystko opowiem. A potem przyjechałam i nikomu nic nie opowiadałam, i dopiero na stare lata "rozwiązał" mi się język.
PAP: W Auschwitz doczekała pani do wyzwolenia. Czy z perspektywy dzieci coś zapowiadało nadchodzącą ewakuację?
Janina Iwańska: Dwa dni przed ewakuacją przyprowadzono rodziców młodszych dzieci, którzy je zabrali. W nocy z 18 na 19 stycznia zwołano apel, na który pozwolono nam zabrać koce, każdy dostał też porcję chleba i brukiew. Ustawiono nas piątkami, nakazano w prawo zwrot i kazano iść poza bramę obozu, gdzie czekali już esesmani z psami. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje.
Dopiero rano, wciąż idąc, zobaczyliśmy ludzi z okolic, którzy rzucali nam kawałki chleba, albo - jeśli była taka możliwość - podawali jakieś napoje. Niektórzy tylko stali i po prostu płakali. I tak szliśmy pół nocy, następny dzień i następną noc, i jeszcze następny dzień. To było wprawdzie niedużo, bo tylko 67 kilometrów, ale dla nas to była strasznie daleka droga. Był mróz, nogi się ledwo ciągnęło w śniegu. Niektórzy więźniowie mieli je poowijane kocami albo szli w tzw. kierpcach zakopiańskich, które nasiąkały wodą, więc zrzucali je i szli boso. Większość osób, która przeżyła ten marsz miało poodmrażane nogi. Szło się dzień i noc bez przerwy. Niektórzy padali, inni zostali zastrzeleni podczas próby ucieczki. W końcu dotarliśmy do Wodzisławia Śląskiego, gdzie wprowadzono nas do wielkiej stodoły, w której przesiedzieliśmy do rana.
Kiedy mówi się o Auschwitz, zwykle wspomina się dzień pierwszego transportu i dzień wyzwolenia. A po tym wyzwoleniu, to naprawdę się nie skończyło. To był koniec dla tych, którzy zostali wyzwoleni, ale tysiące mężczyzn i kobiet trafiło do ciężkich obozów do Niemiec.
PAP: Pani też została przewieziona do niemieckiego obozu Ravensbrueck.
Janina Iwańska: Okazało się, że nie ma tam dla nas miejsca. W związku z tym porozstawiano namioty, część mieszkała w nich, a część w przejściowym baraku bez żadnych urządzeń - tylko same ściany. Datę nadania nowego numeru mam 25 stycznia. W końcu przewieziono nas do podobozu w Neustadt-Glewe. Tam już doczekałam do końca wojny. Wyzwolono nas 2 maja. Najpierw weszły do nas wojska zachodnie, które wyzwoliły leżący 6 kilometrów dalej obóz męski. Wyzwolili nas Amerykanie - kiedy otworzyli bramę, popłakali się. Potem weszły już wojska radzieckie.
PAP: Co działo się po wyzwoleniu obozu?
Janina Iwańska: Jako dzieci nie wiedzieliśmy, co mamy ze sobą zrobić. Po kilku dniach przyjechał do nas międzynarodowy Czerwony Krzyż, przywieźli nam paczki i powiedzieli, że jeśli ktoś chce, to może jechać do Szwecji lub do Anglii na rehabilitację. Ale większość chciała wrócić do domu. Utworzono obóz przejściowy, gdzie zaopiekowały się nami trzy kobiety - nauczycielka, siostra zakonna i ciotka jednej z naszych koleżanek, którą spotkała w obozie. Rosjanie zabrali z jakiegoś niemieckiego gospodarstwa wóz i konia, i tak wyruszyłyśmy w osiemnastkę najpierw do Częstochowy, bo siostra zakonna chciała podziękować za ocalenie Matce Boskiej, a potem pociągiem do Warszawy. Tam każda poszła w swoją stronę.
Spotkałyśmy się dopiero jako ponad pięćdziesięcioletnie kobiety, kiedy opiekująca się nami wówczas nauczycielka, pani Irena, będąc już na emeryturze, odnalazła nas wszystkie. Do końca życia mówiła do nas "dziewczynki". Taką cenną i wartościową przyjaźń nawiązałyśmy, bardzo o siebie wzajemnie dbałyśmy. Myślę, że warto zwrócić uwagę na to, że w obozach była solidarność.
PAP: Do Auschwitz trafiła pani ze stolicy, tuż po Powstaniu Warszawskim. Jak zapamiętała pani czas walk w stolicy i okoliczności w jakich panią wywieziono?
Janina Iwańska: W Warszawie mieszkałam na Woli, gdzie Powstanie Warszawskie skończyło się bardzo szybko - w ciągu pierwszych sześciu dni zamordowano 60 tys. cywilów. 6 sierpnia Niemcy podobno dostali rozkaz, żeby oszczędzać ludzi, a tylko miasto zrównać z ziemią. Akurat tego dnia doszli do mojej ulicy, więc przewieziono nas do obozu przejściowego w Pruszkowie. Ja byłam wtedy sama - ojca aresztowano jeszcze przed powstaniem, a mama pojechała w odwiedziny do mojego młodszego brata, który spędzał wakacje u babci na wsi, na Podlasiu.
Mama utknęła między bratem, który był już za frontem a mną - bo do Warszawy też już nie mogła wrócić. Widziała tylko jak miasto się pali. Wróciła dopiero w styczniu i w bramie naszego domu - bo tylko ona po nim została - zostawiła mi wiadomość na kartce. Szukała mnie we wszystkich masowych grobach. Kiedy na starość mieszkała ze mną i leżała już w łóżku, wołała do siebie moje przyjaciółki, które mnie odwiedzały i prosiła, żeby zaprowadziły ją na grób córki, bo marzy, żeby zapalić jej lampkę, a nawet nie wie, gdzie jest pochowana. Mówiłam jej, że to ja jestem jej córką, a ona na to: "nie gniewaj się, ja wiem, ty jesteś moja dobra córka, ale ja miałam córkę taką, co zginęła; ona była od ciebie ładniejsza, młodsza i ja szukam jej grobu". Myślę, że dopiero w ostatniej chwili uświadomiła sobie, że żyję, bo bardzo szeroko uśmiechnęła się do mnie, po czym umarła.
PAP: Kiedy po raz pierwszy spotkała się z matką po wojnie?
Janina Iwańska: W sierpniu 1945 r. Nasza podróż wozem trwała 3 miesiące. Jeszcze z Częstochowy napisałam dwa listy - jeden do domu, który oczywiście nie doszedł, a drugi do babci. Ten drugi doszedł dzień przed moim powrotem do Warszawy, kiedy rodzice akurat byli na wsi i odbierali brata. Szybko wrócili, bo już wiedzieli, że żyję. Po powrocie do Warszawy poszłam w miejsce, gdzie stał nasz dom. Zobaczyłam kartkę: "Jasia, ja żyję. Mama", a obok jeszcze jedną: "Jasia, ojciec wrócił, żyjemy, mieszkamy u ciotki Małgorzaty na Pańskiej". Pobiegłam tam szybko; kiedyś rodzice tam dotarli, spałam. Obudziłam się dopiero po trzech dniach.
Janina Iwańska: Po powrocie do Warszawy poszłam w miejsce, gdzie stał nasz dom. Zobaczyłam kartkę: "Jasia, ja żyję. Mama", a obok jeszcze jedną: "Jasia, ojciec wrócił, żyjemy, mieszkamy u ciotki Małgorzaty na Pańskiej". Pobiegłam tam szybko; kiedyś rodzice tam dotarli, spałam. Obudziłam się dopiero po trzech dniach.
PAP: Czy rozmawiała pani o swoich przeżyciach z matką?
Janina Iwańska: Moi rodzice nie chcieli nic słyszeć na ten temat. Dopiero w latach 50. pojechali do Auschwitz z zakładu pracy. Kiedy wrócili, nie odzywali się do mnie przez trzy dni. Kiedy mama na mnie patrzyła, miała łzy w oczach. Dopiero po tych trzech dniach podeszła do mnie, pogłaskała mnie i powiedziała: "Wiesz, my w Oświęcimiu widzieliśmy twoje warkocze". Bo ja przed wojną miałam długie włosy, a Niemcy nam wszystko obcinali. Teraz, w muzeum, został kołtun, ale zaraz po wojnie leżały tam zaplecione warkocze, jakby dopiero obcięte. Tam ich były tony, ale mojej mamie wydawało się, że to moje. Strasznie to z ojcem przeżyli. I na tym rozmowa się skończyła. Natomiast teraz, kiedy mam jeszcze trochę w pamięci, a niewiele jest już osób, które mogą o tym opowiedzieć - mówię. Zwłaszcza, że - moim zdaniem - historia o tym, co było przed, w czasie i po wojnie jest obecnie zakłamywana.
PAP: Jak żyło się w zrujnowanej Warszawie, z wojenną traumą?
Janina Iwańska: Wtedy żyło się lepiej niż teraz, chociaż było gorzej. Bo żyło się nadzieją, że będzie lepiej. Chodziliśmy ciągle do prac społecznych, żeby odbudować Muranów. Wierzyliśmy, że w końcu dla nas też wybudują mieszkanie. Ludzie byli ze sobą zżyci, szczęśliwi, że przeżyli. Cieszyli się byle czym. Nie rozmawialiśmy o wojnie. Żyło się na bieżąco.
To jest dziwne, bo widzę, że większość moich koleżanek, z którymi przeprowadzane są wywiady, mówi jakie to wszystko było straszne, jak bez przerwy miały śmierć przed oczami. Nie wiem czy ja jestem taka gruboskórna, ale ja niczego takiego nigdy nie miałam. Ja w Oświęcimiu miałam zajęcie, do samego końca pracowałam, nie miałam czasu na myślenie. Oczywiście, widziałam jak działają krematoria, jak rozchodzi się dym, jak palą ludzi. Ale ja uważałam, że mam inne zajęcie, że muszę opiekować się dziećmi. Po wojnie nie miałam dachu nad głową, trzeba było odbudowywać Warszawę. Najważniejsze było to, że przeżyliśmy i że trzeba żyć dalej. Ale ta trauma na pewno spowodowała, że nie miałam w sobie radości.
PAP: Teraz spotyka się pani z niemiecką młodzieżą. Czy to są dla pani trudne spotkania?
Janina Iwańska: Nie jeździłam do Niemiec bardzo długo, bo dla mnie język niemiecki był bardzo wrogi. Pojechałam tam dopiero na otwarcie muzeum w obozie, w którym zostałam wyzwolona. Tam po raz pierwszy spotkałam się z wielką sympatią, wszyscy chcieli, żebym opowiedziała jak to było. Potem dostałam list od tamtejszej młodzieży i tak nawiązaliśmy kontakt. Teraz mam już stałą szkołę, do której jestem zapraszana. Nie lubiłam ich na początku. Podczas obchodów rocznicowych zawsze jestem proszona, żebym coś powiedziała. Na pierwsze spotkanie napisałam, że ich nienawidzę, że nie znoszę ich języka, następnym razem, że już ich poznałam, że wiem, że to nie są ci Niemcy, którzy byli w obozie i że trochę się do nich przekonałam. Nie mam już do nich żalu.
W tym roku jeden chłopiec zapytał mnie, czy Polacy - jako katolicy - nie mają żalu do Boga, że pozwolił na istnienie obozów, że nas tak ukarał. Odpowiedziałam mu, że to nie nasz Bóg stworzył obozy koncentracyjne, tylko ich fuehrer. A Bóg tylko pozwolił, żebyśmy przeżyli i żeby im teraz o tym opowiedzieć.
Janina Iwańska: Jak widzę te pochody, te pochodnie - hitlerowcy chodzili tak w 1939 r., z tymi pochodniami. Mieszkałam przy getcie warszawskim. Widziałam jak to się zaczynało przed wojną - napisy "nie kupuj u Żyda, tylko u swojego", "bij Żyda", getto ławkowe na uniwersytetach. Teraz chwilami widzę takie "podpuszczanie" jednych na drugich.
PAP: Czy nie ma pani wrażenia, że obecnie panuje wzrost zachowań nacjonalistycznych w Europie?
Janina Iwańska: Jestem bardzo ze współczesności niezadowolona. Jak widzę te pochody, te pochodnie - hitlerowcy chodzili tak w 1939 r., z tymi pochodniami. Mieszkałam przy getcie warszawskim. Widziałam jak to się zaczynało przed wojną - napisy "nie kupuj u Żyda, tylko u swojego", "bij Żyda", getto ławkowe na uniwersytetach. Teraz chwilami widzę takie "podpuszczanie" jednych na drugich.
Mówię o Europie, ale mnie dotyka to, co dzieje się w Polsce. Jestem przerażona i jedyna moja pociecha jest w tym, że zbyt długo już nie pożyję, i że może za mojego życia nic złego się nie stanie. Ale martwię się o młodzież, którą znam i której życzę jak najlepiej.
Wtedy nienawiść wynikła z tego, że Niemcy chcieli zająć całą Europę, z poczucia wyższości. A czy teraz nie jest tak, że niektórzy uważają się za lepszych od innych? Od tego się zaczyna.(PAP)
rozmawiała: Nadia Senkowska
nak/ agz/