W Stoczni Gdańskiej im. Lenina dobiegały końca obrady Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”. Nagle wśród delegatów rozeszła się informacja, że przestały działać teleksy i telefony. Mimo to Lech Wałęsa i Andrzej Krupiński spokojnie zamknęli posiedzenie. Związkowcy zaczęli się rozchodzić. Nie wiedzieli, że zaczął się stan wojenny.
Obrady Komisji Krajowej stanowiły dla Służby Bezpieczeństwa prawdziwą gratkę, gdyż w przeddzień wprowadzenia stanu wojennego całe kierownictwo „Solidarności” zgromadziło się w jedynym miejscu. Wystarczyło otoczyć stocznię i aresztować delegatów. MSW od dawna przygotowywało plan zatrzymania kierownictwa związku. Operacji nadano kryptonim „Jodła”. Przygotowując się do jej realizacji, gdańska SB opracowała osobny plan aresztowania członków „krajówki” – nadano mu kryptonim „Mewa”.
Na kilka godzin przed wprowadzeniem stanu wojennego założenia operacji „Mewa” zreferował swoim współpracownikom płk Sylwester Paszkiewicz. Plan miał dwa warianty. Wariant pierwszy zakładał przerwanie obrad Komisji Krajowej i atak na stocznię. Wariant drugi – odczekanie do końca posiedzenia i wyłapanie działaczy w domach i hotelach. Z zachowanych dokumentów wynika, że do realizacji „Mewy” skierowano ponad 1300 funkcjonariuszy MO i SB, co dawało proporcję trzynastu funkcjonariuszy MSW na jednego członka „krajówki”. Świadczyło to o ogromnym znaczeniu, jakie przywiązywały do tej operacji władze PRL. Rozmach całej akcji zdawał się też świadczyć o tym, że kierownictwo MSW spodziewało się oporu ze strony działaczy „Solidarności”. Zapewne dlatego płk Paszkiewicz nie odważył się zaatakować stoczni.
Solidarnościowi delegaci zakwaterowani byli w dwóch hotelach. Trzynaście osób nocowało w gdańskim hotelu Monopol, a dziewięćdziesiąt pięć w sopockim Grand Hotelu. Plan był prosty: milicjanci mieli otoczyć hotele, a następnie wejść do środka, opanowywać korytarze i centrale telefoniczne. Potem miały zacząć się aresztowania. Akcją w Monopolu dowodził mjr Ryszard Berdys, a aresztowaniami w Grand Hotel – mjr Zdzisław Sobański.
Akcję w Monopolu rozpoczęto około godziny 2.00 i trwała ona do godziny 3.15. Zatrzymano m.in. wiceprzewodniczącego Komisji Krajowej Stanisława Wądołowskiego.
Jednocześnie wydzielone grupy operacyjne MSW wyłapywały miejscowych działaczy „Solidarności”. Wśród zatrzymanych znalazł się przewodniczący związku Lech Wałęsa, którego początkowo nie internowano lecz wywieziono do Warszawy pod pretekstem rozmów z przedstawicielami władz PRL. We własnym mieszkaniu aresztowano też Andrzeja Gwiazdę i jego żonę Joannę Dudę-Gwiazdę.
Aresztowania w sopockim Grand Hotelu były największą akcją przeprowadzoną przez MSW tej nocy. W operacji wzięło udział co najmniej 948 funkcjonariuszy MO i SB. Jak wspominał Lech Dymarski:
„Wychodząc z baru zderzyłem się z człowiekiem, który bardzo przejęty zapytał, czy jestem z Komisji Krajowej «Solidarności». Po czym poprowadził mnie do frontowego okna, a tam na zewnątrz sprzętu i ludzi uzbrojonych tyle, jakby odbywały się manewry. [...] Więc spytałem tego człowieka:
– Czy tu się da kędyś spieprzyć?
I poszliśmy do innego okna, w stronę plaży – tam też desant. Człowiek wtedy odpowiedział spokojnie:
– Nie, w tej sytuacji nikt stąd nie ucieknie”.
Przebywający w hotelu związkowcy znaleźli się w potrzasku. W hotelowym barze przebywali m.in. Krzysztof Wyszkowski, Jan Strzelecki i Tadeusz Mazowiecki. „Błyskawicznie znaleźliśmy się na górze – wspominał Czabański. – Widok z okna na plażę nie był zachęcający: łokieć przy łokciu stali milicjanci uzbrojeni po zęby, w hełmach i z wielkimi tarczami”. Hotel był otoczony podwójnym kordonem. Zdaniem Czabańskiego w tej dramatycznej chwili działacze związkowi zastanawiali się tylko nad jednym: ci za oknem to Polacy czy Rosjanie?
Nieco inaczej wspominała to hotelowa recepcjonistka, Bożena Murawska: „Niektórzy członkowie «Solidarności» zauważyli, że hotel został otoczony. Jeden z nich z telefonu przy recepcji zadzwonił do baru nocnego i opowiadał to komuś ze śmiechem i rozbawieniem. Nikt się tym nie przejął. Bawiono się nadal”. Jak wspominał Lech Dymarski: „Wróciłem do baru gdzie była jeszcze grupa naszych i zanim zdążyłem potwierdzić informację na ucho Tadeuszowi Mazowieckiemu (który wpierw zareagował słowami: «Co pan powie... a dużo ich jest?»), siedząca przy barze nocna niewiasta przestała chichotać, wypuściła kieliszek z okrzykiem: «O Jezu!» i uciekła. W ciągu minut na sali została tylko «Solidarność» – nocny element rutynowo zbiegł. W tym czasie powoli, nierówno wygasała orkiestra, ale po krótkim czasie jej trzeźwy lider zarządził: – Grać, jakby się nic nie stało!” Atmosfera panująca w barze zaczynała przypominać ostatnie chwile „Titanica”.
„Upływały minuty – wspominał Tadeusz Mazowiecki – a wraz z nimi oswojenie się z sytuacją, która ma nastąpić; takie, jakie następuje w tej krótkiej chwili, kiedy mysz widzi czającego się kota. Do mojego pokoju przyszło kilkanaście osób. […] Siedzieliśmy czekając na rozwój wypadków. Od czasu do czasu podchodziłem do okna”. W hotelu znalazł się też Karol Modzelewski, który po latach wspominał: „Ledwie wszedłem do pokoju ujrzałem przez okno, jak podjeżdżają nyski i wzdłuż ulicy ustawiają się rzędem milicjanci w mundurach «moro», kaskach i z pistoletami maszynowymi. Rzuciłem się na korytarz, skąd okna wychodziły na plażę, ale tam też zobaczyłem funkcjonariuszy rozstawionych co metr i przytupujących z zimna na śniegu. Zrezygnowany, zajrzałem piętro wyżej do obszernego pokoju Tadeusza Mazowieckiego. Zastałem tam poza gospodarzem spore grono kolegów, którzy z powagą dyskutowali, co też może oznaczać otoczenie hotelu przez ZOMO. Zapytałem, czy ktoś chce wziąć prysznic. Spojrzeli na mnie okrągłymi ze zdumienia oczami i zaprzeczyli. «To może ja» – powiedziałem i wszedłem do łazienki. Nie zachowałem się ładnie wobec kolegów. Z nich wszystkich tylko ja znałem regulamin więzienny i wiedziałem, że łaźnia jest raz na tydzień. Zdążyłem wziąć prysznic, zanim do pokoju weszło ZOMO”.
Funkcjonariusze MSW znali rozkład pomieszczeń. Wiedzieli też, kto gdzie był zakwaterowany. Do zatrzymania jednego członka „krajówki” wyznaczono po trzech funkcjonariuszy: esbeka w cywilnym ubraniu i dwóch milicjantów. „Gdy będące w pokoju osoby nie chciały otworzyć drzwi, zagrożono im, że [drzwi] zostaną wyważone. Wtedy to bez oporu drzwi otwierano” – zanotowano w raporcie SB. Jak wspominał Tadeusz Mazowiecki: „Po trzeciej nastąpiło krótkie ostre pukanie w drzwi pokoju i bez czekania na odpowiedź – wejście. Nie umiem już odtworzyć sobie, ilu ich było. W każdym razie w pokoju zaroiło się od umundurowanych, uzbrojonych ludzi, którzy objęli nas kołem i otoczyli. Zjawiło się też kilku cywilnych, z których jeden robił wrażenie wydającego polecenia. Wykonywane czynności wydawały się absurdalne i gdyby nie cała groza sytuacji byłyby śmieszne: otwieranie szafy, szuflad, balkonu, zaglądanie pod łóżka. Padło nawet bodajże pytanie, czy nie ma ktoś broni”. Po ustaleniu personaliów esbecy i milicjanci zaczęli aresztowania.
„Założono mi kajdanki – wspominał Tadeusz Mazowiecki – a gruby, wysoki, barczysty milicjant wziął moją torbę i lekko jakby za rękę mnie podtrzymując, skierował na korytarz ku wyjściu. Tu stali jeden przy drugim uzbrojeni w hełmy wraz z zasłonami, pałki i broń. Im bliżej schodów, tym było ich coraz więcej, coraz gęściej. Szedłem tym szpalerem równo i spokojnie, czułem na sobie ich wzrok. Na dole drzwi «Grand Hotelu» były otwarte; za nimi jako przedłużenie szpaleru, którym mnie prowadzono, widać było zbitych w gromadę, jeden przy drugim, ludzi w hełmach, pośrodku zostawiona droga wolna”. Aresztowanych poprowadzono do samochodów i przewieziono na komendę MO przy ulicy Kurkowej. Tam umieszczono ich w piwnicy. Jak wspominał Henryk Wujec: „Siedzieliśmy pod ścianami ponurzy, nie wiedząc, co się stanie. W którymś momencie przeszył mnie dreszcz: zobaczyłem sprowadzanego, skutego Mazowieckiego. To przekraczało moją wyobraźnię, wielokrotnie byliśmy zatrzymywani, wsadzani na tzw. dołki, skuci – wiadomo ekstrema, ale Mazowiecki! To prawie tak, jakbym zobaczył Prymasa w kajdankach”.
Nocne aresztowanie było dla wielu internowanych traumą, której towarzyszył lęk o własne życie. Jak wspominał Arkadiusz Rybicki: „Starsi działacze «Solidarności» snuli przypuszczenia: – Do Rosji nas wywiozą! Ktoś próbował przez szparę w wywietrzniku na dachu ciężarówki odczytać kierunek na podstawie położenia gwiazd. Stanęliśmy w lesie. – Będą nas rozwalać! – rozległ się głos. Wtedy w pełni dotarło do mnie, w jakiej jesteśmy sytuacji. Ale samochody ruszyły w drogę. Przypominając sobie lektury opisujące okupację, poszukałem kartki papieru i długopisu. Napisałem: «Dnia 12 grudnia 1981 roku następujące osoby zostały aresztowane i wywiezione w nieznanym kierunku», po czym następowała lista imion i nazwisk. Po ciemku pisanie szło opornie i trwało długo. Robienie listy wyczytywanie nazwisk wzmagało uczucie niepokoju wśród siedzących w więźniarce. Ustaliliśmy, że jak będą nas prowadzić na rozwałkę, ja postaram się wyrzucić gdzieś zwinięty w kulkę papier, na pewno ktoś kiedyś znajdzie listę nazwisk…”. Lista okazała się niepotrzebna, bo ciężarówka przywiozła ich do obozu dla internowanych w Strzebielinku koło Wejherowa.
Realizacja operacji „Mewa” nie obyła się bez trudności. Wskutek przerwania łączności telefonicznej (operacja „Azalia”) kierujący obławą w Grand Hotelu mjr Sobański nie otrzymał rozkazu od płk. Paszkiewicza. Jego ludzie czekali i marzli na trzaskającym mrozie. W końcu zniecierpliwiony Sobański podjął samowolną decyzję o rozpoczęciu akcji. Sytuację skomplikował jednak fakt, że personel hotelowy starał się ukryć niektóre osoby, które miały być zatrzymane. W rezultacie, funkcjonariusze MSW zmuszeni zostali do przeszukania całego ogromnego hotelu. Wydłużyło to czas trwania operacji do godziny 5.15.
Jakie były rezultaty obławy? W zachowanych dokumentach są rozbieżności. Z podsumowania operacji „Mewa” sporządzonego przez mjr. Kazimierza Kaziszyna wynika, że aresztowano zaledwie trzydzieści siedem osób spośród stu czternastu figurujących na wykazie osób przeznaczonych do internowania. Raporty mjr. Romana Guzikowskiego wspominają zaś o pięćdziesięciu dwóch zatrzymanych osobach, z których zwolniono dziesięć, a czterdzieści dwie internowano. Obławę na członków „krajówki” trudno uznać za zwycięstwo MSW. Już 13 grudnia 1981 r. o godzinie 3.30 gen. Władysław Ciastoń wysłał do podległych sobie komendantów wojewódzkich MO następujące polecenie: „W związku z tym, że wielu przewidzianych w operacji «Jodła» członków KK i innych działaczy przebywających w Gdańsku nie udało się dotychczas zatrzymać, należy podjąć działania w celu zatrzymania ich w rejonie miejsca zamieszkania”. Polowanie trwało więc nadal.
Do końca 1981 r. aresztowania uniknęło dwudziestu siedmiu członków „krajówki”. Na wolności przebywało więc przeszło 25 proc. składu osobowego najwyższego kierownictwa „Solidarności”. Wśród ukrywających się działaczy znalazło się też kilku członków prezydium Komisji Krajowej (Zbigniew Bujak, Władysław Frasyniuk, Andrzej Konarski, Mirosław Krupiński, Eugeniusz Szumiejko, Jan Waszkiewicz). Aresztowania uniknęli przede wszystkim ci działacze, którzy nocą z 12 na 13 grudnia 1981 r. zrezygnowali z noclegu w trójmiejskich hotelach i wyjechali do swoich regionów. Część z nich w ostatniej chwili dostała „cynk” o szykującej się obławie. Np. Zbigniew Bujak i Władysław Frasyniuk nie wrócili do Grand Hotelu. Z kolei Eugeniusz Szumiejko i Andrzej Konarski wymknęli się z kotła zastawionego pod Monopolem. Ciekawy był też przypadek Zbigniewa Romaszewskiego, który do godziny 5.00 przebywał na dworcu w Gdyni. Potem wsiadł do pociągu jadącego do Warszawy. Tam natknął się na Jana Olszewskiego i Władysława Siłę-Nowickiego. „Jak to, to pan nic nie wie? – wrzasnął Siła. – Wszyscy są zaaresztowani, tylko nas wypuścili” – wspominał Romaszewski, który tuż przed Warszawą wyskoczył z pociągu. Z obławy pod stocznią wymknął się też Bogdan Lis, który – nierozpoznany przez funkcjonariuszy ZOMO – przeszedł spokojnie obok milicyjnego patrolu.
Aresztowanych związkowców przewieziono do ośrodków internowania. W całym kraju było tych miejsc około pięćdziesięciu. Wciąż nie sporządzono kompletnej listy osób internowanych w skali całej Polski. Z dotychczasowych ustaleń wynika, że w samym województwie gdańskim internowano co najmniej 373 osoby. Większość osadzono w Strzebielinku. Według powszechnie przyjętych szacunków, w okresie całego stanu wojennego internowano w Polsce około 10 tys. osób. Zamykano nie tylko działaczy związkowych. Wśród pensjonariuszy „internatów” znaleźli się również pospolici przestępcy, a nawet kilkudziesięciu byłych prominentów, na czele z byłym I sekretarzem KC PZPR Edwardem Gierkiem i byłym premierem PRL Piotrem Jaroszewiczem.
Czas internowania bywał bardzo różny. Kierowcę i asystenta Lecha Wałęsy, Mieczysława Wachowskiego, zwolniono już 13 grudnia 1981 r. Jednym z najdłużej internowanych działaczy „Solidarności” był Andrzej Gwiazda, który został aresztowany w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r. W kolejnych „internatach” spędził ponad rok, po czym przeniesiono go do Centralnego Aresztu Śledczego, z którego wyszedł na mocy amnestii z 22 lipca 1984 r. Po latach Gwiazda zwrócił uwagę, że z czasem reżim obozowy został złagodzony, co było efektem protestów internowanych i presji Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Mimo to, spokój ducha potrafiły zachować tylko osoby bardzo silne psychicznie i zahartowane wcześniejszymi aresztowaniami.
Wielu internowanych załamywało się. Bezpieka wykorzystywała różne sposoby, aby ich zwerbować. Na podstawie zachowanych zapisów ewidencyjnych można stwierdzić, że co najmniej czterdziestu internowanych działaczy „Solidarności” z województwa gdańskiego zostało zarejestrowanych w charakterze tajnych współpracowników SB. Większość z nich podpisała deklarację współpracy w „internacie”, lub już po jego opuszczeniu. Wśród aresztowanych znaleźli się też byli TW i kilku aktualnie zarejestrowanych współpracowników. Zamknięto ich w nadziei na dalszą współpracę, lub kazano donosić na współwięźniów. Trudno powiedzieć coś więcej na ten temat, gdyż dokumenty SB zostały zniszczone na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX w.
Piotr Brzeziński
Autor jest historykiem, pracownikiem gdańskiego oddziału IPN
Źródło: MHP