"Kobiecy futbol dziś i 30 lat temu to dwa różne światy" - uważa trener mistrza Polski Medyka POLOMarket Konin i były selekcjoner kadry Roman Jaszczak. Dodaje jednak, że w kwestiach finansowych piłkarki wciąż nie mogą się równać z siatkarkami czy koszykarkami.
Polska Agencja Prasowa: Kobiecą piłkę nożną zna pan od podszewki, bowiem w tym sporcie pracuje już ładnych parę lat...
Roman Jaszczak: Za trzy miesiące stuknie mi 30 lat pracy, bowiem dokładnie 23 marca 1985 roku nasz zespół rozegrał pierwszy mecz w turniej halowym. Tę datę uznaliśmy za początek istnienia klubu. Choć tak naprawdę pierwsze treningi z dziewczętami zacząłem w grudniu 1984 roku.
PAP: W tamtych czasach kibice z przymrużeniem oka oglądali futbolowe popisy kobiet, by nie powiedzieć, że mocno sobie z nich żartowali. Początki nie były chyba łatwe?
R.J.: Kibice śmiali się z dziewczyn, bo taki był wówczas poziom ich gry. Ja to tak oceniam i tak sobie tłumaczę. Mówiąc potocznie dziewczyny się "machały", nie umiały przyjąć piłki, itp, itd. Taktyka? Ja je za rękę prowadzałem na boisku i tłumaczyłem, jak mają się ustawić. Musiałem im wyjaśnić, kto to jest prawy obrońca. Nikt ich nie chciał wspierać, nikt nie chciał sponsorować. Budżet klubu? Tak naprawdę to było zero złotych. Ja natomiast byłem jednocześnie trenerem, działaczem, organizatorem, sędzią, sypałem wapno na linie i zawieszałem siatki na bramki.
PAP: Jak mocno zmieniła się żeńska piłka nożna na przestrzeni tych 30 lat?
R.J.: Niedawno miałem okazję spotkać kilka dziewczyn, które trenowałem na początku lat 90., np. Agnieszkę Gajdecką- Śmiechowską czy Marzenę Siwińską. One jeszcze w 2002 roku były reprezentantkami Polski. Oglądając mecz Ligi Mistrzyń Medyka z Glasgow City były zdumione poziomem. Stwierdziły, że piłka zrobiła ogromny postęp i to w każdej sferze: techniczno-taktycznej, motorycznej, a także mentalnej. W tej chwili tamten futbol i dzisiejszy to dwa różne światy.
PAP: Pod względem organizacyjnym żeński futbol też ma za sobą progres?
R.J.: W niektórych kwestiach nawet ogromny, mierzony w latach świetlnych. Nawet porównując finanse – na początku lat 90. byłem przeszczęśliwy, gdy dostaliśmy jakiekolwiek pieniądze. Moje dziewczyny w sezonie, gdy awansowaliśmy do pierwszej ligi, za zwycięski mecz mogły liczyć na 100 złotych, ale... na zespół. Ja tę kwotę dzieliłem na 11 czy 12 dziewczyn. A dzisiaj zawodniczki mają stypendia, choć do siatkarek czy koszykarek wciąż nie mogą się porównywać. W moim odczuciu ten progres mógłby być większy, szybszy. Ale liczba drużyn i piłkarek jest naprawdę imponująca. W 1985 roku było 50 zespołów kobiecych, a bodajże 1991 roku już tylko 13. Teraz mamy natomiast trzy ligi centralne: ekstraklasę, pierwszą i drugą oraz 16 wojewódzkich trzecich lig. Ktoś wyliczył, że we wszelskiego rodzaju rozgrywkach seniorskich, młodzieżowych i dziecięcych występuje 240 tysięcy dziewcząt, z czego 10 tysięcy regularnie trenuje.
PAP: Na mistrzostwo kraju swojego klubu musiał pan czekać jednak blisko 30 lat. Dlaczego ten marsz po tytuł tak długo trwał?
R.J.: Jedyną przyczyną były finanse. Jeśli u mnie zawodniczki grały za 200 złotych, to po każdym sezonie cztery-pięć z nich odchodziło z klubu. Inne zespoły proponowały im 1500, więc nie ma co się dziwić. Do mistrzostwa kilka razy brakowało nam naprawdę bardzo niewiele, czasami tylko jednej bramki. Ale im dłużej na coś się czeka, tym lepiej to smakuje.
PAP: W latach 2011-13 był pan selekcjonerem kadry. Jak pan ocenia ten okres?
R.J.: Nie miałem zbyt komfortowych warunków pracy, bowiem ówczesny szef kobiecej piłki w PZPN Józef Bergier nie był raczej moim zwolennikiem. Torpedował wszystkie moje plany, m.in. skracał zgrupowania, a nawet odwoływał mecze towarzyskie. Mimo to wyniki reprezentacji poszły w górę, awansowaliśmy z 19. na 16. pozycję w rankingu europejskim, byliśmy na 30. miejscu w świecie. Dość pechowo przegraliśmy z Włoszkami w Rzymie 0:1 po karnym w 90. minucie, zremisowaliśmy z Rosją, przez co ta drużyna nie awansowała do mistrzostw Europy. Kiedy w końcu pan Bergier przekonał się do mnie, to został odwołany. Nowy szef wydziału piłkarstwa kobiecego Andrzej Padewski z kolei postawił na trenera Wojciecha Basiuka i choć teraz na żeńską piłkę PZPN daje trzy razy więcej pieniędzy, to wyniki są gorsze.
PAP: Jakiś czas temu pojawił się pomysł, aby znane kluby z ekstraklasy, jak Legia Warszawa, Lech Poznań czy Wisła Kraków miały drużyny kobiece. Uważa pan, że to kolejny sposób na popularyzację żeńskiego futbolu?
R.J.: Nie jestem zwolennikiem takiego pomysłu. Takich prób było kilka, lecz gdy tylko pojawiał się w jakimś klubie kłopot finansowy, to w pierwszej kolejności +wycinano+ żeńską sekcję. To nie jest zresztą odkrywcza idea, bardzo podobnie wygląda sytuacja w Anglii. Tam na czele ligi w tej chwili są Arsenal, Chelsea, Liverpool i Manchester City. Wszystkie męskie kluby z Premier Leauge muszą mieć kobiecą drużynę. Tyle, że federacja angielska każdemu z tych zespołów przekazuje 140 tysięcy funtów rocznie. Za wcielaniem w życie takich pomysłów muszą iść działania finansowe. Mam bowiem wątpliwości, czy niektóre kluby tak dobrowolnie oddadzą milion złotych na żeńską sekcję. Z kolei zmuszanie ich do tego poprzez wymogi licencyjne już całkiem mija się z celem.
Rozmawiał: Marcin Pawlicki (PAP)
lic/ pp/