„Jesteśmy głęboko oburzeni traktowaniem naszych kolegów: lekarzy, pielęgniarek, sanitariuszy, spełniających swoje obowiązki po brutalnej interwencji oddziałów ZOMO i WP na kopalni +Wujek+, gdzie ww. oddziały prowadziły akcje” – pisało 18 grudnia 1981 r. troje lekarzy Górniczego Centrum Rehabilitacji „Repty” w Tarnowskich Górach – Józef Kowalczyk, Ignacy Pietruszka i Maria Poleszczuk – w liście do I sekretarza KC PZPR, premiera i przewodniczącego WRON Wojciecha Jaruzelskiego.
Była to oczywiście reakcja na to, co dwa dni wcześniej działo się w Katowicach. „Bicie osób udzielających pomocy, lżenie ich ordynarnymi słowami, wyciąganie rannych z karetek, zrywanie im opatrunków tamujących krwotoki, wyrywanie drenażu z jamy opłucnowej u rannych z uszkodzeniem płuc jest aktem bestialstwa i podeptaniem ludzkiej godności. Takie traktowanie rannych i osób udzielających pomocy nie może znaleźć usprawiedliwienia w obronie jakiejkolwiek ideologii i nikt nie ma prawa wydawania takiego rozkazu. Panie Generale! Nawet podczas ostatniej wojny zwyrodnialcy hitlerowscy mieli szacunek dla lekarzy i dla patroli wynoszących rannych […] Tym bardziej zaistniałe fakty są godne potępienia, że to Polacy Polakom zgotowali ten los” – pisali dalej odważni lekarze. Ktoś powie, że przesadzali. Tym bardziej że nie byli naocznymi świadkami, a o tym, co się działo pod pacyfikowaną kopalnią, wiedzieli od kolegów. Tak jednak nie było.
Kopalnia Węgla Kamiennego „Wujek” była jednym z tych zakładów, których pracownicy po wprowadzeniu stanu wojennego postanowili czynnie zaprotestować. Głównym powodem ich decyzji było brutalne zatrzymanie (internowanie) Jana Ludwiczaka, przewodniczącego Komisji Zakładowej NSZZ „Solidarność” w kopalni – górnicy zdecydowali, że nie podejmą pracy, dopóki nie wróci on do „Wujka”. Strajkujący zgłosili również inne postulaty, m.in. domagali się zniesienia stanu wojennego. W kopalni utworzono dwudziestoosobowy komitet strajkowy, na którego czele stanął Stanisław Płatek. Protestowi nie zapobiegła informacja, że KWK „Wujek” – podobnie jak wiele innych zakładów pracy w całym kraju – został zmilitaryzowany, co oznaczało możliwość drakońskich kar (włącznie z karą śmierci) za strajk. Nie zakończyły go również negocjacje z władzami. W tej sytuacji 15 grudnia wieczorem została podjęta decyzja o pacyfikacji kopalni. Przystąpiono do niej 16 grudnia 1981 r. przed południem. Brali w niej udział żołnierze oraz milicjanci (w tym pluton specjalny Zmotoryzowanych Odwodów Milicji Obywatelskiej). Czołgi dokonały wyłomu w murach otaczających „Wujka”, przez który wkroczyli milicjanci. Górnicy po brutalnej pacyfikacji KWK „Manifest Lipcowy” w Jastrzębiu Zdroju dzień wcześniej byli przygotowani na taki rozwój wydarzeń i stawili zacięty opór.
Około 12.30 na teren „Wujka” skierowano pluton specjalny ZOMO wyposażony w broń palną. Jego funkcjonariusze zaczęli strzelać do górników – jak później ustalono krótkimi seriami i pojedynczymi strzałami w odstępach czasu. I to – co trzeba podkreślić – mimo że byli oddaleni od strajkujących o blisko 20 metrów i ci nie stwarzali dla nich bezpośredniego zagrożenia. W efekcie od kul zginęło na miejscu sześciu górników: Józef Czekalski, Józef Krzysztof Giza, Ryszard Gzik, Bogusław Kopczak, Zbigniew Wilk i Zenon Zając. Kolejnych trzech zmarło już po przewiezieniu do szpitali – Andrzej Pełka (jeszcze tego samego dnia), Joachim Gnida (2 stycznia 1982) oraz Jan Stawisiński (25 stycznia). Do śląskich szpitali trafiło także ponad dwudziestu ich kolegów z ranami postrzałowymi.
Kilka godzin po otwarciu ognia przez milicjantów górnicy z „Wujka” zdecydowali się zakończyć swój protest, m.in. pod warunkiem niewyciągania konsekwencji karnych i dyscyplinarnych wobec jego uczestników. Władze zgodziły się, ale nie zamierzały dotrzymać tego zobowiązania – w lutym 1982 r. organizatorów strajku skazano na kary od trzech do czterech lat więzienia. Notabene tak niskie wyroki były zaskoczeniem – po ich ogłoszeniu publiczność na sali biła brawo, a sędziowie za tak łagodne sankcje otrzymali ostrą reprymendę Wojewódzkiego Sztabu Wojskowego.
Jeszcze w trakcie tej brutalnej, krwawej pacyfikacji, jak i tuż po jej zakończeniu, pomocy poszkodowanym próbowali udzielać pracownicy Pogotowia Ratunkowego w Katowicach. Nie było to jednak zadanie ani łatwe, ani tym bardziej bezpieczne. Byli oni bici przez milicjantów. „W trakcie wysiadania [z karetki – przyp. G. M.] zostałem uderzony z tyłu dwa razy pałką w plecy i szyję. W szyję zostałem uderzony przypuszczalnie rękojeścią pałki [...] Po tym uderzeniu straciłem przytomność na około 5 minut [...] Gdy podszedłem do karetki, zauważyłem, że w niej był sanitariusz, który trzymał się za oko i powiedział +patrz, co mi zrobili+” – zeznawał 29 grudnia 1981 r. Alfred Garbas, kierowca sanitarki. „Funkcjonariusz ten powiedział: my wam pokażemy gdzie jest ambulatorium […] Przed karetką kilku funkcjonariuszy, nie potrafię powiedzieć ilu, zaczęło mnie bić pałkami po plecach i pośladkach. Po kilku uderzeniach zaczęłam uciekać pomiędzy bloki mieszkalne” – relacjonowała z kolei przesłuchiwana tego samego dnia pielęgniarka pogotowia Ilona Łysko. Oba zeznania ukazują nie przypadki jednostkowe, ale normę w dniu 16 grudnia.
Jeszcze brutalniej traktowani byli ranni górnicy. Jak zeznawała 9 stycznia 1982 r. Maria Poleszczuk: „Od bezpośredniego świadka wiem o fakcie wyrwania przez funkcjonariusza, prawdopodobnie ZOMO, założonego drenażu pacjentowi z przestrzelonym płucem […] ze słowami: +ty skurwysynie, w pracy się skaleczyłeś+. Lekarz udzielający pomocy zaprotestował, został uderzony pałką w głowę ze słowami” +jeszcze się, skurwysynie, w kryminale spotkamy+. Sprawa bestialskiego zachowania funkcjonariuszy pod kopalnią „Wujek” stała się głośna.
Tym bardziej że nagłośniły ją zachodnie media – 21 grudnia 1981 r. na antenie Radia Wolna Europa mówił o tym krytyk i teoretyk teatru prof. Jan Kott. W odpowiedzi peerelowska propaganda zarzuciła mu kłamstwo, „pobożne życzenia” niepoparte dowodami. Taki dowód – „Protokół z dyspozytorni działu pomocy doraźnej Wojewódzkiego Szpitala w Katowicach 16 grudnia 1981 r.” – na antenie RWE przywołano w połowie stycznia 1982 r.
Wracając do listu lekarzy z Tarnowskich Gór, to przekazali go oni Prymasowi Polski Józefowi Glempowi z prośbą o dostarczenie go adresatowi. Tak też się stało. Ten jednak na niego nie odpowiedział. Co nie znaczy, że ani on, ani szerzej władze PRL nie zareagowały. Otóż w związku z wystosowaniem listu postanowiono przeprowadzić śledztwo, które powierzono Wojskowej Prokuraturze Garnizonowej w Gliwicach. Jego celem nie było oczywiście wyjaśnienie zdarzeń pod „Wujkiem” czy ukaranie – oczywiście po potwierdzeniu się zarzutu pod ich adresem – brutalnych funkcjonariuszy milicji. Zamiast tego postanowiono skupić się na trójce odważnych lekarzy. Na 9 stycznia 1982 r. wezwano ich na przesłuchanie do WPG w Gliwicach. Z ich zeznań wynikało, że największy wkład w napisanie listu miał doktor Pietruszka, który był zresztą przewodniczącym Komisji Zakładowej NSZZ „Solidarność” w GCR „Repty”. Doktor Poleszczuk była współautorką listu, natomiast doktor Kowalczyk był „jedynie” jego sygnatariuszem. Jak wynikało z ich wyjaśnień, o tym, co działo się pod pacyfikowaną kopalnią, dowiedzieli się od swoich kolegów. Prowadzący dochodzenie prokuratorzy uznali, że „są pełne podstawy do przyjęcia, iż autorzy treść pisma oparli na obiektywnie mało wiarygodnych i niesprawdzonych przez siebie źródłach”. To groziło zarzutem „rozpowszechniania fałszywych wiadomości mogących wywołać niepokój publiczny lub rozruchy”. Jednak na ich szczęście jednocześnie nie można było „kategorycznie stwierdzić i skutecznie dowodzić, że treść ich pisma i zawartych w nich ocen jest absolutnie pozbawiona podstaw”. Nie pozwalały na to cytowane wcześniej zeznania pracowników Pogotowia Ratunkowego i ich kolegów w innej sprawie związanej z brutalnością milicjantów po pacyfikacji „Wujka”. Na postawienie takiego zarzutu nie pozwalał również fakt, że ich oficjalne pismo skierowane do organu władzy – w tym przypadku I sekretarza KC PZPR i premiera – jak stwierdzano: „nie nosi w sobie cech karalnego rozpowszechniania wiadomości”. Tym bardziej że ich list nie trafił ani do podziemnej prasy, ani do zachodnich rozgłośni radiowych.
Wojskowi prokuratorzy uznali, że w tej sytuacji wobec trójki lekarzy „prawno-procesowych decyzji” podejmować nie można. Nie oznaczało to bynajmniej końca ich problemów – kierownictwo Ministerstwa Spraw Wewnętrznych nie zamierzało im odpuszczać. W Biurze Śledczym MSW uznano, że powinny zostać przeprowadzone z nimi rozmowy ostrzegawcze, przy udziale komisarza wojskowego oraz „aktywu partyjno-służbowego” szpitala, w którym pracowali. Miała o nich poinformować lokalna, katowicka prasa – celem MSW było przekonanie jej czytelników, że „uleganie plotce prowadzi na manowce nawet ludzi, którzy cieszą się z uwagi na pozycję zawodową autorytetem w swoim środowisku”. Pomysł ten, mimo akceptacji ze strony samego Jaruzelskiego, został storpedowany przez komendanta wojewódzkiego Milicji Obywatelskiej w Katowicach Jerzego Grubę, współodpowiedzialnego zresztą za krwawą pacyfikację. Zdecydował jego argument, że przypominanie wydarzeń z 16 grudnia 1981 w sytuacji, kiedy nie wywołuje ono już kilka miesięcy później – w maju 1982 r. – dyskusji byłoby szkodliwe. W efekcie wokół listu na wiele lat zapadło milczenie. Oczywiście o autorach pamiętała Służba Bezpieczeństwa, ale to już całkiem inna historia…
Grzegorz Majchrzak
Autor jest pracownikiem Biura Badań Historycznych IPN
Źródło: MHP