
- Takiego wydarzenia nie było wcześniej w powojennej polskiej historii. Strajk zapoczątkował swego rodzaju rewolucję myślenia o państwie, działalności obywatelskiej, nauki samoorganizacji, mówienia własnym głosem - tak w 45. rocznicę rozpoczęcia strajku w Stoczni Gdańskiej opisuje go dr Anna Machcewicz.
PAP: Czy strajk w Stoczni Gdańskiej, który rozpoczął się 14 sierpnia 1980 roku, to najważniejszy strajk w powojennej historii Polski?
Dr Anna Machcewicz: Na pewno był najważniejszy ze względu na swoje rozmiary i konsekwencje, to, jak przeorał polskie społeczeństwo.
PAP: Co to znaczy?
A.M.: Zmiany, które zapoczątkował strajk, to była swego rodzaju rewolucja: myślenia o państwie, działalności obywatelskiej, nauki samoorganizacji, mówienia własnym głosem. Takiego wydarzenia nie było wcześniej w powojennej polskiej historii. To była eksplozja wolności.
PAP: Dzień przed rozpoczęciem strajku pięć osób wiedziało o planach jego realizacji. Byli to działacze nielegalnych Wolnych Związków Zawodowych: Jerzy Borowczak, Bogdan Borusewicz, Bogdan Felski, Ludwik Prądzyński i Lech Wałęsa.
A.M.: Tak naprawdę było ich więcej, bo od pewnego czasu trwała akcja ulotkowa. Zapewne kilkadziesiąt osób zdawało sobie sprawę, że coś się kroi, ale o samym momencie rzucenia hasła do strajku wiedziało tych kilka osób z Wolnych Związków Zawodowych. Data rozpoczęcia strajku to była tajemnica, decyzję podjęto w ściśle zakonspirowanym gronie pięciu osób. Osobą, która wybrała datę, był Bogdan Borusewicz.
PAP: Jak to możliwe, że tak nieliczna grupa była w stanie zatrzymać pracę w kilkunastotysięcznej stoczni?
"Zmiany, które zapoczątkował strajk, to była swego rodzaju rewolucja: myślenia o państwie, działalności obywatelskiej, nauki samoorganizacji, mówienia własnym głosem. Takiego wydarzenia nie było wcześniej w powojennej polskiej historii. To była eksplozja wolności."
A.M.: To jest mechanizm strajkowy. Wiadomość szybko rozchodziła się po całej stoczni, która była systemem naczyń połączonych. Ludzie się znali i wymieniali opinie. Wiadomość, że coś się dzieje na którymś wydziale, szybko przechodziła z ust do ust i ośmieleni tym ludzie także przerywali pracę. Moment rozpoczęcia strajku został wybrany bardzo dobrze. Trwało lato, więc można było szybko wyjść przed budynki fabryczne, stać na powietrzu i rozmawiać. Agitacja trwała od świtu, często już w kolejce jadącej do stoczni, więc wielu robotników zaczęło rozmawiać o strajku, zanim zdążyli rozejść się do zadań. Prądzyński nawet na wyrost przekonywał niezdecydowanych, że cała stocznia już stoi i oni też muszą porzucić pracę, by bronić Anny Walentynowicz i upomnieć się o podwyżkę. W końcu tłum zgęstniał, uformował się w pochód i ruszył w kierunku budynku dyrekcji. Udało się poruszyć kilkutysięczną masę ludzi i zatrzymać ogromną stocznię.
PAP: Od początku lipca strajki wybuchały w różnych miastach, ale dyrekcjom i władzom udawało się je szybko zdusić. Dlaczego strajk w Gdańsku był inny niż ten w Ursusie czy Świdniku?
A.M.: Strajki udało się chwilowo stłumić dzięki lokalnym ustępstwom: wzrostowi płac, różnego rodzaju ulgom, poprawie warunków socjalnych czy obietnicy zmian. Sytuacja pozornie się stabilizowała, choć atmosfera sprzyjała kolejnym protestom. Strajk w Stoczni Gdańskiej to była zupełnie nowa jakość. Został zorganizowany przez grupę robotników, którzy byli częścią sieci opozycyjnej, dzięki czemu byli przygotowani do przeprowadzenia takiego protestu. W oparciu o doświadczenia strajkujących w lipcu w zakładach na Lubelszczyźnie stworzono ulotkę „Jak strajkować”, która zawierała kluczowe wskazówki: że trzeba sporządzić pisemną listę konkretnych postulatów, żądać ich realizacji na piśmie, domagać się wyłonienia przedstawicielstwa pracowników, prowadzić negocjacje między wyznaczonymi reprezentantami obu stron, nie opuszczać zakładu pracy itd. Ten ostatni punkt był szczególnie istotny i wynikał z doświadczeń z protestów w 1970 i 1976 roku, gdy strajkujący opuścili zakłady i doszło do prowokacji ze strony Służby Bezpieczeństwa, utraty kontroli nad sytuacją, a w konsekwencji – do rozlewu krwi.
W Trójmieście ważne było zdobycie przez opozycję sojuszników wewnątrz zakładów pracy. Antyrządowa atmosfera była tak napięta, że zdarzyło się, że wystarczył jeden człowiek, który wiedział co robić, aby wybuchł strajk. Tak było w przypadku Andrzeja Kołodzieja, młodego, nikomu nieznanego robotnika, działacza WZZ, który dopiero został zatrudniony w Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni, a mimo to pociągnął za sobą ludzi do strajku. Członkowie WZZ działali także w mniejszych zakładach, tworząc sieć wspólnych interesów i kanałów komunikacji. Dzięki temu informacje o strajkach szybko rozchodziły się po mieście roznoszone przez pracowników i ich rodziny. Skala protestów w Trójmieście nie była więc wynikiem przypadku, ale sprawnej organizacji.
PAP: Po dwóch dniach stoczniowcy osiągnęli swoje cele. Dlaczego strajk wtedy się nie skończył?
A.M.: Strajk w Stoczni Gdańskiej można podzielić na dwie fazy. Pierwsza faza trwała do 16 sierpnia, gdy każdy ze strajkujących zakładów tworzył własne postulaty i negocjował je z dyrekcją i lokalnymi władzami na własną rękę. Te postulaty były bardzo różne. Dotyczyły np. podwyżek płac, złych warunków socjalnych, ale i marnotrawienia pracy robotników, nadużywania władzy przez partię albo dyrekcje zakładów, zrównania dodatków rodzinnych do poziomu, które miały rodziny milicjantów. Każdy z zakładów przedstawiał je dyrekcji i wysyłał do Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Ale strajkujący przekazywali je także do Stoczni Gdańskiej, traktując ją jako centrum protestu. Stocznia Gdańska podpisała porozumienie z władzą po dwóch dniach strajku. Zostały obiecane podwyżki, komitet strajkowy dostał gwarancje bezpieczeństwa, a Walentynowicz i Wałęsa wrócili do pracy. Komitet Strajkowy w stoczni przegłosował koniec protestu, a ludzie zaczęli rozchodzić się do domu. Ale na miejscu byli też przedstawiciele mniejszych zakładów, które włączyły się do protestu, idąc w ślady stoczni. Oni nie podpisali porozumień, obawiali się, że ich strajki zostaną zduszone bez wsparcia takiej siły, jaką ma kilkunastotysięczna Stocznia Gdańska, a ostatecznie na protestujących spadną represje. Ci ludzie poczuli się oszukani i porzuceni.
PAP: Jak zareagował Wałęsa?
A.M.: Miał bardzo trudne zadanie. Wyszedł z rozmów zadowolony, że udało mu się wynegocjować porozumienie. Decyzja o zakończeniu strajku została podjęta zgodnie z oczekiwaniami stoczniowców. Ale równocześnie musiał zmierzyć się z rozjuszonym tłumem robotników z innych zakładów. Szybko zdecydował, że należy rozpocząć strajk solidarnościowy – nie o korzyści dla siebie, swoich kolegów z pracy, ale dla tych, którzy wciąż jeszcze walczą o swoje postulaty. Wielu ludzi nie podzielało jego zdania, zwłaszcza że była sobota i stoczniowcy chcieli wrócić do domu po dwóch dniach nieobecności. Do poniedziałku na miejscu zostało może tysiąc osób. Na ogromnym obszarze opustoszałej stoczni, gdzie na co dzień pracowało ich kilkanaście razy więcej, było to niełatwe doświadczenie. Wtedy powstał Międzyzakładowy Komitet Strajkowy i strajk przeszedł do drugiej fazy. Protestujący nie wiedzieli, jak zareagują władze i co po powrocie do pracy zrobią ich koleżanki i koledzy. W utrzymaniu wysokiego morale pomogła niedzielna msza święta. Wspólny rytuał podniósł strajkujących na duchu i wzmocnił poczucie, że to, co robią, jest ważne.
"W utrzymaniu wysokiego morale pomogła niedzielna msza święta. Wspólny rytuał podniósł strajkujących na duchu i wzmocnił poczucie, że to, co robią, jest ważne."
PAP: Co wydarzyło się w poniedziałek?
A.M.: W poniedziałek w innych zakładach dalej trwały strajki i negocjacje z przedstawicielami lokalnych władz partyjnych i administracji poszczególnych zakładów, a z czasem komisji rządowej. Próbowano ludziom obiecać różne rzeczy i przekonać do jak najszybszego zakończenia protestu, ale dalej najważniejsze pytanie brzmiało tak samo jak w sobotę: jak zachowają się stoczniowcy? Okazało się, że przyszli do zakładu, ale nie przystąpili do pracy tylko dołączyli do tych, którzy chcieli strajkować w imię solidarności. To nadało nowy impet całemu wydarzeniu. Powstanie Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego i ogłoszenie 21 postulatów, z których najważniejszy był ten o powołaniu niezależnych od partii i pracodawców wolnych związków zawodowych, zwiększyło poczucie siły strajkujących, wynikające z jedności i sprawności organizacyjnej.
PAP: Dlaczego władze nie wykorzystały momentu, żeby spacyfikować tę osamotnioną grupę protestujących?
A.M.: Oceniamy te wydarzenia z dzisiejszej perspektywy. Dla władz grupka szaleńców, która pozostała w stoczni, nie wydawała się wielkim zagrożeniem. Władze nie chciały używać siły, bo nie chciały eskalować konfliktu i doprowadzić do powtórki z protestów z 1976 czy 1970 roku. Edward Gierek pamiętał, że masakra robotników na Wybrzeżu dziesięć lat wcześniej doprowadziła do upadku poprzedniego I sekretarza KC PZPR Władysława Gomułki.
PAP: Dlaczego pracownicy stoczni po powrocie w poniedziałek do zakładu zmienili nastawienie i dołączyli do strajku?
A.M.: To z jednej strony był mechanizm psychologiczny, a z drugiej socjologiczny. Robotnicy zobaczyli, że przywódcy strajku wytrwali w swoim postanowieniu. Okazali się dalekowzroczni, bo pozostałe zakłady wciąż stały. To wzmocniło pozycję Wałęsy i ludzi wokół niego. Zadział też efekt tłumu. Nikt nie chciał się wyłamać i zostać łamistrajkiem. Wszyscy poczuli, że racja jest po stronie protestujących i można wywalczyć więcej, niż początkowo wydawało się możliwe. Hasło solidarności z innymi robotnikami i z innymi zakładami okazało się najbardziej nośne. Kilka tygodni później to właśnie Solidarność stała się nazwą związku zawodowego, który powstał w wyniku strajku rozpoczętego przez garstkę stoczniowców rankiem 14 sierpnia 1980 roku.
PAP: Czy strajk był dziełem robotników, czy opozycji, w dużej mierze inteligenckiej spod znaku WZZ czy Komitetu Obrony Robotników?
A.M.: Strajk w zakładzie pracy jako taki jest domeną robotników. Robotnicy zawsze strajkowali po to, żeby polepszyć warunki życia i pracy. Wiedzieli, jak to robić i jak zabezpieczyć fabrykę w trakcie strajku okupacyjnego, aby nie doszło do żadnych zniszczeń. W Stoczni Gdańskiej robotnicy czuli się odpowiedzialni za zakład i maszyny w nim pozostawione. Robotnicy wiedzieli też jak się zorganizować, zbierać postulaty. Natomiast upolitycznienie strajku i dodanie do niego komponentu godnościowego i wolnościowego to rzeczywiście było to, co świadomie wniosła opozycja. Stworzenie listy 21 postulatów już było działaniem politycznym, które miało wzmocnić siłę strajku i wybić na czoło te żądania, które tworzyły wspólnotę, bo zawierały hasła, pod którymi prawie każdy mógł się podpisać. To pokazywało, że robotnicy walczą nie tylko o siebie, ale o szeroko rozumianą wolność. Stworzenie tej ramy było zasługą opozycji.
Dr Anna Machcewicz pracuje w Instytucie Studiów Politycznych PAN. Zajmuje się historią społeczną i historią opozycji demokratycznej w powojennej Polsce. Autorka m.in. książek „Kazimierz Moczarski. Biografia” i „Bunt. Strajki w Trójmieście 1980”.
Rozmawiał: Igor Rakowski-Kłos (PAP)
irk/ aszw/