Kiedy w 1993 r. opowiadałem się za rozszerzeniem NATO, wszyscy w administracji Billa Clintona mnie nie znosili; ostatecznie zmienili zdanie, choć wymagało to wysiłku - wspomina w rozmowie z PAP Daniel Fried, były ambasador USA w Polsce. Ocenił, że gdyby nie ta decyzja, dziś mielibyśmy do czynienia nie z wojną na Ukrainie, ale z okupacją państw bałtyckich.
Z perspektywy ćwierćwiecza polskie członkostwo w Sojuszu Północnoatlantyckim może wydawać się wynikiem dziejowej konieczności. Daniel Fried, jeden z kluczowych uczestników ówczesnych wydarzeń, przekonuje jednak, że po zakończeniu zimnej wojny waszyngtoński establishment wcale nie miał chęci rozszerzać NATO, zaś priorytetem było nie bezpieczeństwo, lecz przyjazne stosunki z otwierającą się na przemiany demokratyczne Rosją.
"To (tj. akcesja Polski - PAP) absolutnie nie było z góry przesądzone. W 1993 r. byłem w administracji (Billa Clintona - PAP) i zabiegałem o rozszerzenie NATO, i wszyscy mnie za to nie cierpieli. Bardzo niewielu było ludzi, którzy się za tym opowiadali, również w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego, ale to się zmieniło. To wymagało walki. Jestem starym biurokratą i nie byłem zainteresowany akademickimi debatami, byłem zainteresowany dotarciem, krok po kroku, tam, dokąd chciałem dojść" - wspomina Fried, wówczas członek Rady Bezpieczeństwa Narodowego za prezydentury Clintona, a obecnie ekspert think tanku Atlantic Council.
Według niego na początku rządów administracji Clintona konsensus w Waszyngtonie opierał się na przekonaniu, że rozszerzenie NATO niepotrzebnie podrażni Rosję, zaś priorytetem było utrzymanie Moskwy na demokratycznej ścieżce. Sama idea rozszerzenia NATO po tym, jak Zachód zwycięsko wyszedł z zimnej wojny, była z początku wręcz wyśmiewana, zaś argumenty wysuwane przez Polskę, że Rosja powróci do imperialnych tendencji, nie trafiały na podatny grunt.
Jak wspominał w 2018 r. strateg Pentagonu i analityk think tanku RAND Corporation Richard Kugler, jeden z polskich oficjeli wręcz ostrzegał wówczas, że jeśli Polska nie zostanie przyjęta do NATO, może być zmuszona starać się o własną broń jądrową. Choć sam Kugler nie pamięta nazwiska urzędnika - miał to być jeden z wiceministrów obrony - Fried przypuszcza, że może chodzić o obecnego szefa MSZ Radosława Sikorskiego, który w 1992 r. był wiceszefem MON w rządzie Jana Olszewskiego.
"Sikorski lubił naciskać na Amerykanów, ale ani on, ani jakikolwiek inny polski oficjel nie mówił mi tego w żaden poważny sposób" - dodał Fried.
Były ambasador wspomina jednak, że polscy dyplomaci wkrótce potem "genialnie" dostosowali swój przekaz i argumenty do ówczesnego ducha czasu.
"W 1993 r. ich argument był taki, że owszem, Rosja teraz jest miła, ale nie będzie tak zawsze. Zwróci się znowu w stronę (odbudowy - PAP) imperium, więc lepiej ruszyć z tym (tj. akcesją Polski do NATO - PAP) teraz, póki istnieje jeszcze okno do działania. Oczywiście mieli rację i ja to wiedziałem" - opowiada Fried.
"Ale powiedziałem im wtedy - to byli (ówczesny wiceszef MSZ) Jerzy Koźmiński i (ówczesny szef MSZ) Andrzej Olechowski: +Wiem, że macie rację, ale to nas donikąd nie zaprowadzi. Administracja Clintona chce dobrze ułożyć się z Rosją, chcą dogadać się z (ówczesnym rosyjskim prezydentem Borisem) Jelcynem, chcą zainwestować w to wszystko, co tylko mogą. Ale są też skłonni rozszerzyć NATO w ramach tego procesu+" - dodał.
Fried wspomina, że swoją rolę odegrała w procesie również ówczesna pierwsza dama Hillary Clinton, z pomocą polskich i czeskich intelektualistów. W 1996 r. Clinton wraz z ówczesną ambasador USA przy ONZ (i późniejszą szefową dyplomacji USA) Madeleine Albright odbyła podróż do Polski i Czech. W Polsce spotkała się m.in. z redaktorem naczelnym Tygodnika Powszechnego Jerzym Turowiczem i z Czesławem Miłoszem, zaś w Czechach z Vaclavem Havlem.
"Wkrótce potem cała retoryka Polski zmieniła się, zaczęto mówić o zjednoczonej Europie i układaniu relacji z Rosją (...) Więc oni połączyli z nami siły i to było absolutnie błyskotliwe. Koźmiński był w tym geniuszem. Pomogło to, że po polskiej stronie był konsensus w tej kwestii, wszyscy to rozumieli: Kwaśniewski to rozumiał, Kaczyński to rozumiał" - mówi ekspert.
Fried wspomina, że choć zmiana w podejściu Waszyngtonu nie dokonała się szybko, to już w 1994 r. zaczął "czuć, że zaczynamy wygrywać". Przekonani zostali początkowi sceptycy, tacy jak ówczesny zastępca sekretarza stanu Strobe Talbott. Sam prezydent Clinton już wtedy miał zacząć zastanawiać się nie nad tym, czy Polska powinna przystąpić do NATO, lecz kiedy. Wśród urzędników, którzy w tym pomogli, byli m.in. ówczesny doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Anthony Lake oraz ekspert RAND i późniejszy zastępca asystenta sekretarza stanu ds. europejskich Ron Asmus. W Senacie rolę w zbudowaniu koalicji zwolenników polskiej akcesji miał odegrać doradca Clintona ds. legislacyjnych Jeremy Rosner.
Fried wspomina, że swoją rolę odegrała w procesie również ówczesna pierwsza dama Hillary Clinton, z pomocą polskich i czeskich intelektualistów. W 1996 r. Clinton wraz z ówczesną ambasador USA przy ONZ (i późniejszą szefową dyplomacji USA) Madeleine Albright odbyła podróż do Polski i Czech. W Polsce spotkała się m.in. z redaktorem naczelnym Tygodnika Powszechnego Jerzym Turowiczem i z Czesławem Miłoszem, zaś w Czechach z Vaclavem Havlem.
"To był jej typ ludzi. A oni przekonywali ją o konieczności rozszerzenia NATO" - opowiada Fried, który towarzyszył Clinton w podróży. Jak dodał, ówczesna żona prezydenta była na tyle zaangażowana w sprawę, że w przeddzień swojego wystąpienia w Pradze do późnej nocy sama pisała na nowo przygotowany wcześniej przez dyplomatę tekst jej przemówienia. W wystąpieniu poparła rozszerzenie Sojuszu.
Ostatecznie starania o przystąpienie Polski, Czech i Węgier do NATO zostały zwieńczone 12 marca 1999 r. ceremonią w bibliotece prezydenckiej twórcy NATO, Harry'ego Trumana, w jego rodzinnym miasteczku Independence w stanie Missouri.
Jak ocenia Fried, historia potwierdziła słuszność tego ruchu, bo gdyby nie to, Europa Środkowa byłaby obecnie w zupełnie innej sytuacji.
"Bogu dzięki, że to zrobiliśmy, bo gdyby nie rozszerzenie NATO, dzisiaj nie mielibyśmy do czynienia z wojną na Ukrainie, ale z okupacją państw bałtyckich, a być może Rosjanie najechaliby nawet Polskę, by zrobić sobie korytarz lądowy do Królewca - bo Polska byłaby wówczas sama, a Ukraina pod rosyjskim butem" - ocenia dyplomata.
Z Waszyngtonu Oskar Górzyński (PAP)
osk/ akl/