Nie wiemy, kiedy Amerykanie zorientowali się, że w sprawie V Zarządu „WiN” mają do czynienia z prowokacją. Czy dowiedzieli się dopiero w momencie nagłośnienia tej sprawy przez komunistyczną propagandę, czy wcześniej. A może zorientowali się, ale z jakiegoś powodu kontynuowali grę wywiadowczą – mówi PAP Piotr Lipiński, autor reportażu „Kroków siedem do końca. Ubecka operacja, która zniszczyła podziemie”.
Po rozbiciu IV Zarządu Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość” pod dowództwem ppłk. Łukasza Cieplińskiego władze komunistyczne postanowiły wykorzystać Zrzeszenie do gry wywiadowczej z państwami zachodnimi i kompromitacji polskich działaczy niepodległościowych na Zachodzie. Utworzony i kontrolowany przez funkcjonariuszy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego V Zarząd „WiN” nawiązał kontakt z zachodnimi agencjami wywiadowczymi, zobowiązując się do działań szpiegowskich i dywersyjnych.
Przez niemal cztery lata trwania operacji „Cezary” komuniści dezinformowali zachodnie wywiady, aresztowali przesyłanych do kraju agentów, rozbijając równocześnie pozostałości konspiracji, i dokumentowali fakt współpracy emigracyjnych środowisk z CIA. W 1952 r. operacja „Cezary” została zakończona. W grudniu 1952 r. prasa opublikowała „Oświadczenie Kosa i Wiktora” – przywódców fikcyjnego V Zarządu Zrzeszenia, w którym deklarowali oni rozwiązanie organizacji i pełną współpracę z władzami PRL.
Polska Agencja Prasowa: W prologu do reportażu stwierdza pan, że „w tej historii nie ma nic pewnego”, jest ona „gąszczem fałszu”, dominują w niej „fałszywe życiorysy”. Jak więc oddzielić prawdę od fałszu i manipulacji bezpieki?
Piotr Lipiński: Szukanie prawdy to droga bez końca, szczególnie w takich historiach, które ocierają się o sferę tajnych służb i szpiegostwa. Należy założyć, że nigdy nie dotrzemy do pełnej prawdy. Podczas prac nad książką miałem wrażenie, że nawet sami ubecy często nie wiedzieli już, kto jest kim. W pewnym momencie zauważali, że podczas tej operacji agenci rozmawiają z innymi agentami i podają się za żołnierzy WiN. W takich sytuacjach już nie wiedzieli, kim są.
Stefan Sieńko, główny prowokator UB, „przerobił” w życiu tyle „legend” (fikcyjnych życiorysów), że wierzył w jedną z nich, która miała niewiele wspólnego z rzeczywistością. Dlatego odtwarzanie prawdy, zwłaszcza życiorysów, jest tak trudne. Moim zdaniem po latach w historii dzieje się więcej niż w czasie teraźniejszym. Nie chodzi o to, że świadkowie kłamią, ale mimowolnie mijają się z prawdą, bo zapamiętują ją w zupełnie różny sposób. Dziesięć reportaży pióra dziesięciu reporterów to zupełnie inne opowieści. Gdy rozmawiałem z ludźmi, którzy znali Józefa Cyrankiewicza, to szybko zauważyłem, że część z nich zapamiętała go jako człowieka niskiego wzrostu, inni wysokiego, a inni grubego lub chudego. Te relacje były w dużej mierze prawdziwe, bo dotyczyły różnych okresów jego życia. To drobiazgi, ale pokazujące, jak łatwo zgubić się w przeszłości i jej różnych interpretacjach. Mimo to próby jej odtwarzania są tak fascynujące.
PAP: W przypadku tej historii niezwykle ciekawe jest to, jak długo była trzymana w tajemnicy. Była „tajna” długo po upadku komunizmu, gdy historycy mieli już sporą wiedzę na temat dziejów PRL. Jak w takich okolicznościach wyglądał proces docierania do tego, czym była V Komenda WiN?
Piotr Lipiński: Pierwszy raz o V Komendzie WiN usłyszałem od mojej ówczesnej szefowej, reportażystki Małgorzaty Szejnert. Zaproponowała mi napisanie reportażu na ten temat, bo wcześniej na jednym ze spotkań autorskich podszedł do niej Henryk Piecuch, propagandysta lat PRL, który w latach osiemdziesiątych opublikował „Siedem rozmów z generałem dywizji Władysławem Pożogą, I zastępcą ministra spraw wewnętrznych, szefem wywiadu i kontrwywiadu”. Była to książka hagiograficzna. Sam Piecuch przyznawał, że korzystał z ubeckich materiałów i cytaty z nich wkładał w usta Pożogi. Jednak to właśnie w jego książce po raz pierwszy pojawiła się informacja, że V Komenda WiN była ubecką prowokacją.
Zacząłem poszukiwania świadków. Udało mi się porozmawiać z kluczowymi postaciami tej operacji, m.in. Stefanem Sieńko i Marianem Strużyńskim. Rozmowy odmówił zarządzający prowokacją Henryk Wendrowski. Nie posiadałem jakichkolwiek dokumentów, poza 100–200 stronami kserokopii przekazanymi przez moich rozmówców. Wszystkie zostały wyniesione z archiwum MSW. Żaden z nich nie dotarł do mnie „oficjalną drogą”. Po latach zauważam, że uczestnicy tej prowokacji rozmawiali ze mną, bo sami chcieli dowiedzieć się więcej na temat szczegółów tamtych wydarzeń. Dopiero później dotarł do mnie dokument z archiwów Urzędu Ochrony Państwa, który wymieniał osoby skazane za udział w V Komendzie. Byli niewinni, w tym znaczeniu, że zostali wmanipulowani w tę sprawę poprzez działania bezpieki. Pokazałem ten dokument Stefanowi Sieńce. Dopiero wówczas coś zaczęło mu się „przypominać”. Jednocześnie zastanawiałem się, dlaczego zgadza się na rozmowę. Podczas pierwszego spotkania powiedział, że zgodzi się na rozmowę, ale nie będzie obciążał swoich kolegów. Zapytałem, czy chodzi o ubeków. Odparł, że ma na myśli WiN-owców. To świadczy o ich sposobie myślenia.
W ostatnich latach, gdy prowadziłem kwerendy w zbiorach Instytutu Pamięci Narodowej, zorientowałem się, że są tam dokumenty dotyczące V Komendy, których nie mogłem znać dwie dekady wcześniej. Przy pisaniu książki bardzo ważny był materiał archiwalny liczący ok. 60 tys. stron. Dokumenty te zawierają wielką liczbę szczegółowych informacji, tak ogromną, że gubili się również ubecy kierujący tą operacją. To fenomenalny materiał.
PAP: Wyobraźmy sobie, że ma pan dostęp do wszystkich archiwów sowieckich służb specjalnych oraz CIA. Czy sądzi pan, że wnioski z nich mogłyby radykalnie zmienić obraz zarysowany w „Kroków siedem do końca”?
Piotr Lipiński: Myślę, że mogłyby mieć znaczący wpływ. Archiwa sowieckie nie są tak wielką tajemnicą jak amerykańskie. Polska bezpieka wzorowała swoje działania na podobnych prowokacjach sowieckich prowadzonych od lat dwudziestych. Ubecy byli szkoleni przez swoich sowieckich towarzyszy i znali te metody. Nie znamy jednak amerykańskiego punktu widzenia. Nie wiemy, kiedy zorientowali się, że mają do czynienia z prowokacją. Czy dowiedzieli się dopiero w momencie nagłośnienia tej sprawy przez komunistyczną propagandę, czy wcześniej. A może zorientowali się, ale z jakiegoś powodu kontynuowali grę wywiadowczą. Mogłoby się też okazać, że archiwa amerykańskie nie zawierają zbyt wielu istotnych informacji, bo „polski” kierunek działania nie był dla CIA najistotniejszy.
PAP: W reportażu prezentuje pan również społeczne tło tamtych wydarzeń, m.in. to, jakim poparciem cieszyło się podziemie antykomunistyczne u schyłku lat czterdziestych.
Piotr Lipiński: W ocenie tej kwestii bazujemy na wspomnieniach, a punkt widzenia zależy od przynależności do określonej grupy społecznej lub zawodowej. Pamiętajmy też, że podziemie antykomunistyczne było wówczas już bardzo słabe, a duża jego część była infiltrowana przez ubeków. Ważnym elementem opisywanej przeze mnie operacji było rozbicie oddziału „Huzara”, czyli Kazimierza Kamieńskiego. W miastach istniały już tylko szczątki konspiracji. Polacy nieszczególnie mieli okazję do śledzenia działań podziemia i zrozumienia jego rzeczywistego charakteru. Zarejestrowane w dokumentach UB reakcje na ujawnienie tzw. V Komendy były bardzo różne. Powtarzały się opinie wyrażające radość z ujawnienia struktury współpracującej z Amerykanami, którzy „chcieli tu zrzucić bombę atomową”.
PAP: Jedną z głównych postaci opisywanych wydarzeń był kpt. Adam Boryczko, emisariusz zagranicznych struktur WiN. Gdy czyta się o tym, w jaki sposób został zwiedziony przez bezpiekę, może szokować precyzja, z jaką zbudowano tę prowokację.
Piotr Lipiński: Owa precyzja to jeden z efektów szkolenia ubeków dokonanego przez sowieckie służby specjalne. Cała prowokacja rozpoczęła się od wysłania do Polski Adama Boryczki, emisariusza Delegatury Zagranicznej WiN. Na spotkanie z nim komuniści wysłali właśnie Stefana Sieńkę, byłego żołnierza AK i WiN oraz agenta UB. Sieńko otoczył Boryczkę bańką fikcyjnej rzeczywistości. Jej głównym elementem miała być rzekoma V Komenda WiN. W rozmowach ubecy przyznawali, że bez zaangażowania Sieńki cała prowokacja nie miała szans na przeprowadzenie, bo to on wzbudzał zaufanie Boryczki. Podczas kolejnych misji do Polski emisariusz był prowadzony „od agenta do agenta”. Oczywiście nie była to liczna grupa, ale niezwykle wiarygodna.
Innym sposobem uwiarygodnienia były „inscenizacje” przygotowane przez bezpiekę. Pewnego dnia Boryczko zaczął być obserwowany przez milicjantów. Natychmiast pojawili się rzekomi oficerowie WiN i uratowali go przed fikcyjną wpadką. To kolejna metoda często stosowana przez sowietów podczas ich operacji. To wszystko spowodowało, że kpt. Boryczko nabrał przekonania, że w Polsce działają silne struktury WiN. Ten pogląd przeniósł do ośrodków emigracyjnych. Poza tym między emigracją a rzekomą V Komendą prowadzono stałą wymianę korespondencji. Dużą rolę odegrała również jego narzeczona, która została przez UB nakłoniona do współpracy. Prawdopodobnie to za jej sprawą Boryczko przyjechał do PRL już po ujawnieniu V Komendy. Nie mógł pogodzić się z tym, co się stało, i chciał kontynuować swoją działalność. Po przyjeździe został natychmiast aresztowany. Był jednym z ostatnich więźniów okresu stalinowskiego. Wolność odzyskał dopiero w 1967 r.
PAP: Wspomniany Stefan Sieńko uzasadniał swoją działalność językiem komunistycznej nowomowy. Jakie były jednak jego rzeczywiste motywacje, które doprowadziły go do odegrania roli niezwykle niebezpiecznego prowokatora?
Piotr Lipiński: Wydaje mi się, że w pewnym momencie sam nie znał swoich motywacji. Kiedy rozmawiałem z nim, już od dawna żył swoją „legendą”. Po 1956 r. spotykał się z członkami WiN i przekonywał o swojej niewinności. Kłamał, mimo że nie miał potrzeby dalszego budowania fikcji. Jego celem było samousprawiedliwienie. To była jego wewnętrzna potrzeba. Od początku było to jednak usprawiedliwienie swoich działań przez kłamliwe argumenty. Sieńko tłumaczył sobie, że jest „bohaterem”, ponieważ uważał, że ratował członków WiN, których działalność jego zdaniem nie miała już żadnego sensu. Dlatego tak łatwo zgodził się na rozmowę. Na opowiadanie o swoich czynach nie zgodziłby się tylko zdrajca, a nie bohater. Tę rolę „bohatera” odgrywał od momentu „ujawnienia” V Komendy, gdy w celach propagandowych przedstawiał kłamliwą wersję historii ostatniego dowództwa WiN. O tym, że podpisał akt ujawnienia, dowiedział się dopiero z gazety. To nie przeszkodziło mu we wspieraniu narracji komunistów.
Sieńko był aktorem, który w swoją rolę uwierzył tak głęboko, że z czasem w jego umyśle zatarła się granica między nim a jego rolą. To niesamowite, że człowiek może wejść w to do tego stopnia. Rozumiałbym, gdyby podjął się swojej misji na skutek zastraszenia lub przemocy. Tymczasem ubecy opisywali go jako niezwykle skutecznego agenta, bardzo zaangażowanego w pomoc w ich działaniach. Bez niego ta operacja nie byłaby możliwa. Nie jestem w stanie zrozumieć tak wielkiej aktywności w szkodzeniu swoim byłym towarzyszom broni. Przecież Józef Maciołek, szef WiN na Zachodzie, był jego bliskim przyjacielem. To przedziwne.
PAP: W czasie prac nad tą i innymi książkami o okresie komunistycznym spotykał się pan z przedstawicielami rodzin dygnitarzy komunistycznych lub ubeków. W jaki sposób tłumaczyli swoich rodziców?
Piotr Lipiński: Najczęściej spotykałem się z dziećmi ludzi władzy, m.in. Bolesława Bieruta. Jego syn przekonywał mnie, że jego ojciec postępował właściwie. Jego córka podkreśliła, że będzie ze mną rozmawiała, ale tylko o tym, jaki był jej ojciec, ale nie o sprawach polityki. Rozumiem taką postawę. Z drugiej strony owo usprawiedliwienie było przeniesieniem sposobu myślenia ojców do współczesności. Nie zawsze udawało mi się odtworzyć ich myślenie w latach czterdziestych czy pięćdziesiątych. Rozmowa z synem nieżyjącego od dawna Bieruta była namiastką rozmowy z jego ojcem. Podobnie było w przypadku rozmowy z synem Władysława Gomułki. Obaj w pełni rozumieli i usprawiedliwiali swoich ojców. W ten sposób stawali się ważnymi świadkami historii. Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek spotkał jakiegokolwiek potomka twórców systemu komunistycznego, który potępiłby swojego ojca lub matkę.
PAP: Dlaczego operacja „Cezary” została przerwana mimo tak wielkich sukcesów?
Piotr Lipiński: W ubeckim opracowaniu sporządzonym na potrzeby wewnętrzne tuż po jej zakończeniu napisano, że zdecydowały czynniki polityczne. Sami funkcjonariusze uważali, że należy rozwijać tę operację. Henryk Wendrowski widział siebie jako kolejnego agenta infiltrującego środowiska emigracyjne. Prawdopodobnie zakończenie operacji nastąpiło w wyniku decyzji Moskwy, choć nie jesteśmy w stanie jej racjonalnie uzasadnić. Operacja rozwijała się pomyślnie i nie wymykała się z rąk bezpieki. Jedynie dostęp do postsowieckich archiwów mógłby przybliżyć nas do wyjaśnienia tej decyzji. Polskie archiwa nie zawierają informacji na ten temat. Wydaje się, że Jakub Berman czy Bierut mieli niewielki wpływ na podjęcie tej decyzji.
PAP: Bez wątpienia operacja „Cezary” była porażką Amerykanów. Jakie były jej konsekwencje dla CIA?
Piotr Lipiński: Z pewnością był to istotny cios dla Amerykanów i ich działań w krajach „demokracji ludowej”. Można powiedzieć, że była to porażka z ich własnej winy, bo mimo wielu przesłanek nie zauważyli, że to podziemie antykomunistyczne to tak naprawdę mistyfikacja. Myślę, że część pracowników CIA i przedstawicieli polskiej emigracji dostrzegało i próbowało sygnalizować niebezpieczeństwo prowokacji. Taki pogląd wyrażał m.in. Andrzej Pomian, który próbował ostrzec polskie władze na uchodźstwie. Również w CIA podejrzenia musiało wywoływać to, że „wszystko układa się tak dobrze”. Poprzednie cztery komendy WiN wpadły w ręce bezpieki w ciągu trzech lat, a kolejna istnieje aż pięć lat i rozwija podziemie antykomunistyczne. Być może CIA wierzyło w coś, w co bardzo chciała uwierzyć. Amerykanie pragnęli być przekonani, że na wypadek wybuchu III wojny światowej za plecami sowietów będzie działała duża siatka sabotażystów. Zdrowy rozum podpowiadał, że jest to niemożliwe. Było przecież widoczne to, że po 1948 r. pozycja polityczna komunistów stale się umacnia. Dziś wiemy, że był to szczytowy okres stalinizmu, w którym komuniści mieli już bardzo niewielu realnych przeciwników. Wszystko to powinno dawać Amerykanom do myślenia. Bez dostępu do archiwów nie będziemy jednak pewni, że nasze myślenie w tej sprawie jest właściwe.
PAP: W istnienie potężnego podziemia antykomunistycznego bardzo chciały wierzyć władze na uchodźstwie. Jakie konsekwencje dla polskiej emigracji miała ta komunistyczna mistyfikacja?
Piotr Lipiński: Polskie uchodźstwo można podzielić na dwie grupy – wywodzącą się z Armii Andersa i emigrantów akowskich. Ich przedstawiciele, których spotykałem w latach dziewięćdziesiątych, wspominali, że obie te grupy miały z sobą niewiele wspólnego. Ludzie związani z WiN znaleźli się na Zachodzie dopiero po zakończeniu wojny i wykonywali swoją misję niezależnie od władz emigracyjnych. Ich zadaniem było co najwyżej poinformowanie rządu i prezydenta o istnieniu oddolnego podziemia antykomunistycznego. Delegatura WiN działała obok emigracji akowskiej i andersowskiej. W momencie gdy nawiązała stosunki z amerykańskim wywiadem, to jej członkowie znaleźli się w nowej sytuacji. Wielu wysokich rangą polskich oficerów żyło w biedzie. Tymczasem członkowie WiN mogli sobie pozwolić na utrzymanie się ze swojej działalności wojskowej. Byli więc przedmiotem kpin i wrogości innych emigrantów. Afera Bergu nasiliła tę nieufność i niechęć wobec ludzi, którzy próbowali działać na pograniczu współpracy z CIA i działalności w kraju. Sprawa ta przyczyniła się również do powstania wielu podziałów politycznych wśród polskiej emigracji. Był to również dramat osobisty wielu oficerów WiN. Józefa Maciołek po „ujawnieniu” V Komendy już nigdy się nie pozbierał. Z roku na rok był coraz bardziej zapomniany. O ostatnich latach jego życia wiemy niewiele. Znacznie więcej jesteśmy w stanie powiedzieć o bohaterach afery Bergu, bo byli to działacze polityczni. Burza wokół Bergu była nieporównywalnie większa niż w przypadku delegatury WiN i miała nieporównanie większe konsekwencje dla polskiej emigracji.
Rozmawiał Michał Szukała (PAP)
szuk / skp /