„Kiedy ktoś powiedział +zabrali mnie na Małopolską+, to każdy dobrze wiedział, co kryje się za tymi słowami” - mówi dr Radosław Ptaszyński z Instytutu Historii i Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Szczecińskiego. W zabytkowym gmachu przy ulicy Małopolskiej 47 w Szczecinie przez cały okres istnienia PRL urzędowała bezpieka, ale największe przerażenie budynek budził w czasach stalinizmu.
PAP: W kwietniu 1945 roku do Szczecina przyjechała Grupa Operacyjna Urzędu Bezpieczeństwa na Okręg Pomorze Zachodnie. Od razu zajęła budynek przy Augustastraße 47, późniejszej ul. Małopolskiej. Dlaczego właśnie ten?
Dr Radosław Ptaszyński: Od momentu powstania gmach był siedzibą niemieckiej policji, a podczas wojny i krótko przed nią mieściło się tu Gestapo. Na piętrach były pokoje do przesłuchań, a całe osobne skrzydło przeznaczono do przetrzymywania więźniów. Był też spacerniak, teraz już nieużywany. Zresztą dziś też mieści się tu Komenda Wojewódzka Policji. Budynek był po prostu idealnie przygotowany do roli siedziby Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństw Publicznego. Ponadto jest w centrum miasta, w bliskiej odległości od ośrodków władzy oraz od ul. Kaszubskiej i aresztu śledczego, w tamtych czasach więzienia.
PAP: Kto trafiał do aresztu UB na Małopolskiej?
Dr Radosław Ptaszyński: Początkowo, ze względu na niewielką liczbę osadników, przede wszystkim Niemcy. Poszukiwano zbrodniarzy wojennych, funkcjonariuszy Gestapo i folksdojczów. Aresztowano również tych Niemców, u których znaleziono broń, co rzucało na nich cień podejrzenia, jakoby parali się jakąś działalnością dywersyjną.
PAP: A Polacy?
Dr Radosław Ptaszyński: W większej liczbie zaczęli trafiać tam nieco później, wraz z napływem nowej ludności na Pomorze Zachodnie. Nie były to jedynie osoby represjonowane z powodów politycznych, ale także pospolici bandyci, szabrownicy itd. Z biegiem miesięcy i lat zmieniała się grupa osób zatrzymywanych. Pamiętajmy, że Szczecin – i w ogóle Pomorze Zachodnie – to było dobre miejsce do ukrycia się. Nikt tu nikogo nie znał, można więc było skonstruować sobie nową tożsamość i na „lewych” papierach zacząć życie pod innym nazwiskiem. Tacy ludzie byli obiektem szczególnego zainteresowania UB.
PAP: Kim oni byli?
Dr Radosław Ptaszyński: Byłymi żołnierzami Armii Krajowej, Narodowych Sił Zbrojnych, czasem członkami podziemnych organizacji niepodległościowych, których działalność na Pomorzu Zachodnim – należy to podkreślić – była bardzo skromna. Konspiracyjne organizacje antykomunistyczne zakładała również młodzież. Ci młodzi ludzie mieli dużo brawury, a za mało wyobraźni. Choć działali po amatorsku, to przez UB byli traktowani jako groźni wrogowie nowego systemu. Trafiali zatem do Urzędu Bezpieczeństwa i przed sądy wojskowe, co często łamało im życie na zawsze.
Bezpieka wykorzystała też fakt, że po 1947 roku – uwierzywszy w zapewnienia władz o niewyciąganiu konsekwencji – ujawniło się bardzo wielu żołnierzy podziemia. W momencie zaostrzenia systemu pamiętano o nich, inwigilowano, aresztowano i skazywano na bardzo wysokie wyroki, łącznie z karą śmierci. Natomiast na przełomie lat 40. i 50. nadeszła fala „szpiegomanii” - nieprawdziwych i absurdalnych oskarżeń o szpiegostwo na rzecz obcych mocarstw. Aresztowani z tego powodu również byli przetrzymywani w budynku przy ul. Małopolskiej.
PAP: Czy prześladowano również osoby duchowne?
Dr Radosław Ptaszyński: Do 1947 roku nowa władza była jeszcze zbyt słaba na to, by rozpocząć otwartą walkę z Kościołem, a i Kościół zachowywał się powściągliwie. Ale już wtedy – również na Pomorzu Zachodnim - zbierano informacje o księżach, którzy byli grupą intensywnie rozpracowywaną przez organy bezpieczeństwa. Przede wszystkim z powodów ideologicznych choćby nie podejmowali żadnych antysystemowych działań. Jednak w epoce stalinizmu neutralność władzy już nie wystarczała, oczekiwano czynnego włączenia się w budowę komunizmu, choćby w ruchu tzw. księży patriotów.
PAP: Jakie były warunki uwięzienia?
Dr Radosław Ptaszyński: Bardzo trudne. Cele były małe i bardzo wąskie. Niektórych trzymano też w specjalnym karcerze, gdzie stali w wodzie. Racje żywnościowe były bardzo skromne, do tego dochodził brak spacerów, brak opieki medycznej itd. Poza tym, same metody przesłuchań były bardzo brutalne, stąd dzisiejsze pretensje o to, że ktoś obszernie zeznawał w czasie takiego śledztwa lub nawet podpisał zobowiązanie do współpracy są absurdalne i mogą je wygłaszać jedynie ludzie nie znający realiów epoki.
PAP: Na czym polegały stosowane metody przesłuchań?
Dr Radosław Ptaszyński: Wzorem sowieckim na początku aresztowany musiał opowiedzieć lub spisać swój życiorys. Potem – często przez wiele dni – analizowano szczegółowo każdy element jego historii. Powszechnie stosowano tzw. konwejer, czyli przesłuchiwanie dzień i noc bez przerwy – zmieniali się tylko przesłuchujący. Bito i okaleczano na różne sposoby, tak jak chora wyobraźnia może podpowiedzieć ludziom o zaburzonej osobowości. W gronie szczecińskich śledczych było kilka osób, które śmiało można nazwać zwyrodnialcami.
PAP: Na przykład?
Dr Radosław Ptaszyński: Wspomnę tylko Alfreda Zimmermana i Aleksandra Merzę. Ten pierwszy miał szafkę, w której trzymał łańcuchy, pejcze, obcęgi i inne narzędzia tortur. Pokazywał je przesłuchiwanym więźniom mówiąc, że będą mogli wybrać sobie co chcą, ale wpierw z nimi porozmawia. Słynął z tego, że zdarzało mu się wyrywać zęby w czasie przesłuchania.
Merzę więźniowie nazywali „diabłem” lub „garbusem” z powodu jego niskiego wzrostu, spiczastych uszu, garba na plecach i diabolicznego usposobienia. Tak jak Zimmerman, lubował się w katowaniu ludzi. Gardzili nim nawet późniejsi funkcjonariusze SB. Kiedy przychodził po emeryturę, to nikt nie chciał z nim nawet rozmawiać. Po tym, jak wyrzucono go ze służby po „odwilży” w 1956 roku, pracował w sklepie metalowym w Szczecinie. Prawdopodobnie w latach 80. popełnił samobójstwo.
PAP: Czy na Małopolskiej wykonywano wyroki śmierci?
Dr Radosław Ptaszyński: Nie, to był tylko areszt tymczasowy. Niewykluczone, że ktoś tu umarł w wyniku obrażeń odniesionych podczas śledztwa, choć trudno o potwierdzenie takiego wydarzenia w archiwaliach lub wspomnieniach świadków historii. Wyroki śmierci wykonywano niedaleko, w więzieniu przy ul. Kaszubskiej, dokąd konwojowano skazańców.
W Szczecinie śledczy przesłuchiwali jeszcze w siedzibie miejskiego UB przy obecnej ul. 3 Maja. Z tym miejscem wiąże się legenda, jakoby w podziemiach budynku istniało coś na kształt basenu, do którego wrzucano ciała tych, którzy nie przetrzymali przesłuchań. Stamtąd, za pomocą systemu rur, miano transportować zwłoki prosto do Odry. Sądzę jednak, że to mało prawdopodobne. Byłoby to trudne z technicznego punktu widzenia, ale też kompletnie bezsensowne. Przecież UB w tamtym czasie miało pełnię władzy i mogło chować ciała, gdzie tylko chciało i kiedy chciało.
PAP: W roku 1950 przybył do Szczecina płk Eliasz Kotoń, który w 1945 roku wydał rozkaz aresztowania Danuty Siedzikówny ps. „Inka”. Miał objąć kierowniczą funkcję w Wojewódzkim Urzędzie Bezpieczeństwa...
Dr Radosław Ptaszyński: To trzeci szef WUBP w Szczecinie po Jerzym Kilanowiczu i Longinie Kołarzu. Najpierw był zastępcą a później szefem Urzędu na całym Pomorzu Zachodnim. Był dobrze przygotowany do tej roli. Ukończył szkołę NKWD w Kujbyszewie w Związku Sowieckim, no i miał już znaczne doświadczenie w pracy w bezpiece. Razem z prokuratorem Kazimierzem Golczewskim, szefem Wojskowej Prokuratury Rejonowej, stał się ponurym symbolem stalinizmu w Szczecinie. Kiedy przyszło polityczne rozluźnienie w 1956 roku, domagano się przede wszystkim ukarania tych dwóch ludzi.
PAP: Czemu Kotoń zawdzięczał swą ponurą sławę?
Dr Radosław Ptaszyński: Przede wszystkim kierował instytucją, która budziła autentyczny strach, grozę. Instytucją, która mogła aresztować każdego o każdej porze dnia i nocy, choćby nic antysystemowego nigdy nie czynił. Kotoń odpowiadał za działania swoich podwładnych na ogromnym obszarze Pomorza Zachodniego. Sam był człowiekiem prostym, prymitywnym. To widać także w traktowaniu podwładnych, ale, przede wszystkim, był okrutny dla więźniów.
Awansował najbardziej brutalnych śledczych. To za jego czasów Merza doszedł do stanowiska naczelnika Wydziału Śledczego. Centrala - Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego - była bardzo zadowolona z jego „osiągnięć”. Podlegli mu oprawcy wymuszali na osadzonych przyznanie się do winy, a o to przecież chodziło – na wzór sowiecki uznano, że jest to wystarczającym dowodem popełnienia czynu. W pewien demoniczny sposób był „wzorowym” funkcjonariuszem stalinowskich czasów.
PAP: Czy wierzył w to, co robił?
Dr Radosław Ptaszyński: Nie mamy żadnej relacji od kogoś, kto go znał osobiście. Cała nasza wiedza o Kotoniu pochodzi z dokumentów. Ale myślę, że wierzył w komunizm i tę stalinowską teorię o nasilaniu się walki klas wraz z postępem socjalizmu. Wierzył, że nowy system należy wprowadzać metodami rewolucyjnymi. Tak jak zdarza się w różnych czasach, miał misję polityczną, a zaślepienie ideologiczne osłabiało hamulce moralne i przynosiło fałszywe usprawiedliwienie. Uważał, że wrogów klasowych należy tępić w bolszewicki sposób.
PAP: Kotonia oskarżano, że wykorzystuje seksualnie swoje podwładne i żony podległych mu oficerów. To była prawda?
Dr Radosław Ptaszyński: Rzeczywiście, w dokumentach są takie informacje. Nie wydaje mi się, by były to tylko konfabulacje jego podwładnych wygłaszane na fali odwilży. Jeśli chcieliby mu naprawdę zaszkodzić, to mogli przecież wskazać na poważniejsze zarzuty, które mogłyby wpłynąć na odwołanie go ze stanowiska. Jeśli nadużycia seksualne miały z jego strony miejsce, to jego przełożeni musieli przymykać na nie oczy przez wiele lat.
Ze stanowiska usunięto go w 1956 roku z powodów całkowicie politycznych. Wtedy część aparatu partyjnego próbowała wykazać, że „błędy i wypaczenia” były jedynie wynikiem samowolnych działań UB i takich ludzi jak Kotoń. W ten sposób partia zrzucała z siebie odpowiedzialność za okres stalinowski w PRL, co wraz ze zmianą władzy i dojściem do władzy Władysława Gomułki mogło dla niektórych wyglądać wiarygodnie.
PAP: Odwołanie Kotonia wyznacza w pewien sposób koniec epoki stalinizmu w Szczecinie. Jakie były późniejsze losy budynku przy Małopolskiej?
Dr Radosław Ptaszyński: W czasie „odwilży” przez krótki okres funkcjonował Komitet ds. Bezpieczeństwa, zaś w 1956 r. powołano Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Służbę Bezpieczeństwa – tajną policję polityczną tego czasu. Budynek był siedzibą Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej, a w niej - jak w całym kraju - funkcjonował pion Służby Bezpieczeństwa wraz z podległymi sobie strukturami.
Chyba najbardziej dramatycznymi chwilami w późniejszej historii gmachu są wydarzenia Grudnia '70. Wtedy, po nieudanej próbie rozproszenia protestujących pod mieszczącym się nieopodal Komitetem Wojewódzkim PZPR, tłum demonstrantów przemieścił się za milicjantami w kierunku komendy. Funkcjonariusze zabarykadowali się, a szturmujący budynek próbowali go podpalić. Rozległy się strzały, padli zabici i ranni demonstranci. W domu naprzeciwko zginęła tragicznie Jadwiga Kowalczyk. Wśród byłych milicjantów krąży historia, że zabiła ją zbłąkana kula wystrzelona przesz funkcjonariusza, który nie chciał zabijać demonstrantów i strzelał ponad tłumem. To kolejna dramatyczna historia związana z budynkiem przy Małopolskiej 47.
Rozmawiał Robert Jurszo
jur/ ls/