14 maja 1974 r. reprezentujący ZSRR kolarz Walerij Lichaczew zablokował na finiszu etapu Wyścigu Pokoju Stanisława Szozdę, który wściekły wygarnął do kamery: "walczymy ze sobą jak sportowcy, a nie jak bandyci!". Stało się to sześć lat przed gestem Władysława Kozakiewicza.
14 maja 1974 roku - szósty etap 27 kolarskiego Wyścigu Pokoju kończył się na stadionie szczecińskiej Pogoni. "Panie Stanisławie, co pan powie o tej pięknej sportowej walce na finiszu?…" - pyta telewizyjny sprawozdawca.
"Po pierwsze, to chcę powiedzieć, że walczymy ze sobą jak sportowcy, a nie jak bandyci!…" - wyrzuca z siebie Stanisław Szozda, czerwony z wściekłości, co widać nawet na ekranie czarnobiałego telewizora. Przed chwilą sowiecki kolarz Walerij Lichaczew zablokował go podczas finiszu, spychając na drugie miejsce. Niesportowo, ale skutecznie…
Przerażony sprawozdawca zabiera kolarzowi mikrofon, no bo jakże to tak?!… Nazwać człowieka sowieckiego bandytą?!… Publicznie w telewizji?!… Nieważne, że niesportowe zachowanie Rosjanina widziała cała Polska, a kilkanaście tysięcy ludzi na szczecińskim stadionie gwizdało ogłuszająco wyrażając dezaprobatę. Sprawozdawca najwyraźniej gwizdów nie słyszał, a na bieżni widział "piękną, sportową walkę" - jako jeden jedyny w rezultacie, bo komisja sędziowska wyścigu zdyskwalifikowała Lichaczewa, przesuwając go na ostatnie miejsce w peletonie. Niesportowy wyczyn Rosjanina miał za dużo świadków, by można było bezczelnie – jak chciał to zrobić ów sprawozdawca (którego nazwiska historia litościwie nie utrwaliła) - załgać rzeczywistość.
Świadków było wielu, bo Wyścigowi Pokoju kibicowała i – żyła nim przez dwa majowe tygodnie - praktycznie cała Polska. Telewizyjne transmisje miały większą oglądalność niż współczesne telenowele. Słowa Szozdy poszły w lud, budząc satysfakcję, że oto nasz chłopak powiedział wreszcie publicznie parę słów prawdy o Rusku… Publicznie wyrażana prawda – nie tylko o ZSRS - była bowiem wówczas towarem deficytowym.
W oficjalnie patronującej wyścigowi "Trybunie Ludu" wypowiedź kolarza po "redakcyjnej obróbce" wyglądała tak: "Jeśli chodzi o finisz w Szczecinie, to mogę powiedzieć, że w każdym sporcie zdarzają się przypadki zbyt nerwowej walki, prowadzącej czasem nawet do kolizji z regulaminem". Nie jest do końca pewne, czy Stanisław Szozda zdawał sobie sprawę, że coś takiego powiedział - w tamtym czasie redakcje często "wyręczały" rozmówców pisząc za nich odpowiedzi na swoje pytania. Na przykład Kazimierz Deyna, 4 czerwca 1977 r. w "Żołnierzu Wolności" przeczytał ze zdziwieniem wywiad ze sobą, zatytułowany: "Chcę bronić barw CWKS Legia i Polski", w którym stwierdzał: "Moje życiowe losy związałem z Ludowym Wojskiem Polskim i jemu zamierzam dochować wierności… W życiu sportowca są przecież są sprawy znacznie więcej warte, niż dolary". Komunistyczne władze, nie chcąc zgodzić się na kolejną propozycję transferu piłkarza do zachodniego klubu, "wyjaśniły" społeczeństwu, że to on sam tego nie chce.
Sześć lat po wypowiedzi Stanisława Szozdy, 30 lipca 1980 roku, "mową ciała" odezwał się tyczkarz Władysław Kozakiewicz, wykonując dwukrotnie swój słynny gest na stadionie im. Lenina w Moskwie. "Publiczność gwizdała coraz mocniej. Na wszystkich, tylko nie na swoich. Po zaliczeniu przeze mnie kolejnych wysokości, gdy coraz bardziej rosły moje szanse na medal, gwizdy i buczenie były już przeraźliwe, to był niewyobrażalny huk. Więc po zaliczeniu wysokości 5,70 m pokazałem tej publiczności wała numer jeden" - wspominał w rozmowie z portalem polonika.at (2011). "Teraz przyszła pora na 5,75 m. Pomyślałem, że jeżeli nie zaliczę tej wysokości, a uda się to skaczącemu po mnie Rosjaninowi Wołkowowi, to może być po złocie. Stanąłem na rozbiegu i… wszystko poszło dokładnie tak samo, jak poprzednio. Wtedy pokazałem publiczności wała numer dwa" - dodał. "Pokazałem im to, co należało wtedy pokazać" - podkreślił dodając, że gest był spontaniczną reakcją na wszystko co działo się wówczas w Moskwie - oszustwa sędziów, atmosferę w wiosce olimpijskiej i zachowanie publiczności na stadionie.
Moskiewskie Igrzyska Olimpijskie odbywały się w cieniu sowieckiej agresji na Afganistan - zostały zbojkotowane przez większość krajów zachodnich.
Wyścig Pokoju był zjawiskiem społecznym - cieszył się autentycznym zainteresowaniem. Na stadiony przychodziły tłumy widzów, dobrowolnie płacąc za bilety. I głośno gwiżdżąc, gdy wygrywali kolarze sowieccy – tradycyjnie najbardziej nie lubiani zagraniczni zawodnicy. Słuchaczem takiego koncertu gwizdów na stadionie X-lecia był w 1961 roku Władysław Gomułka, I sekretarz KC PZPR. Spontaniczne demonstracje niechęci do Związku Sowieckiego nie były tym, co towarzysz "Wiesław" lubił najbardziej, jednak porządek z tym zjawiskiem zrobiła dopiero ekpia Edwarda Gierka. W 1975 roku - gdy zespołowo wygrała drużyna ZSRS - publiczność warszawskiego stadionu X-lecia zagłuszyła gwizdami płynący z głośników hymn sowiecki. Od następnego roku poszczególne etapy kolarskiej rywalizacji kończyły się już nie na wypełnionych stadionach tylko po prostu na ulicy - utrata wpływów za bilety była dla komunistycznych władz sportowych niczym, wobec ryzyka kolejnych spontanicznych antysowieckich demonstracji.
Polscy kolarze, gdy wygrywali, stawali się narodowymi bohaterami. Ich nazwiska po prostu wypadało znać… A polskie podwórka były pełne małych Królaków, Szurkowskich, Hanusików, Mytników. Dzieciaki które nie miały rowerów, rozgrywały "wyścigi kolarskie" kapslami od butelek na trotuarze.
Wyścig bywał ewidentną przykrywką. "W pierwszych dniach maja 1948 roku, akurat gdy kolarze stawali na starcie pierwszego wyścigu (a ściślej mówiąc, dwóch wyścigów, bo jednocześnie odbyła się rywalizacja na trasie z Warszawy do Pragi i z Pragi do Warszawy), sąd drugiej instancji podtrzymał wyrok na Witolda Pileckiego. Egzekucję wykonano trzy tygodnie później. +Głos Ludu+ nie rozpisywał się zanadto o tym wydarzeniu" - napisał Andrzej Fąfara w "Rzeczpospolitej" (2018).
"Największa na świecie kolarska impreza dla amatorów" miała odwracać uwagę społeczeństwa od codziennych trudności - nie tylko z zaopatrzeniem w podstawowe życiowe produkty. W maju 1986 roku do tradycyjnej trasy pomiędzy Warszawą, Berlinem i Pragą, dołączono Kijów, aby "w sportowej rywalizacji" wykazać nieszkodliwość katastrofy w czarnobylskiej elektrowni atomowej.
Wcześniej, bo w 1969 roku, wyłączyła się z wyścigu Praha - i cała "normalizowana", po interwencji wojsk Układu Warszawskiego, Czechosłowacja - wbrew silnym naciskom władz PRL i NRD, które chciały pokazać, że nic się nie stało. W rezultacie politycznych targów, kolarze przejechali tylko "symbolicznie" kilkadziesiąt kilometrów przez terytorium Czechosłowacji, trasą silnie strzeżoną przez wojsko i milicję. A i tak wysypaną gwoźdźmi i pinezkami przez ludzi wznoszących wrogie hasła i okrzyki.
Wyścig rodził legendy i anegdoty… Komentujący bardzo emocjonalnie Bohdan Tomaszewski, który nazwał Ryszarda Szurkowskiego – w najlepszej wierze – "cudownym dzieckiem dwóch pedałów", dzisiaj niechybnie by podpadł za polityczną niepoprawność.
Przez wiele lat, ku pokrzepieniu serc, opowiadano jak to Stanisław Królak – pierwszy polski tryumfator Wyścigu w 1956 roku - pobił pompką utrudniającego mu jazdę Rosjanina. Legenda była tak popularna, że stała się tematem telewizyjnej audycji "To tylko plotka" - Zrealizowanej na początku lat 90. przez Mateusza Dzieduszyckiego i Wojciecha Tomczyka. Wypowiadający się w niej Jerzy Zalewski, reżyser filmowy, autorytatywnie stwierdził, iż kolarze pompek ze sobą nie wozili. A sam mistrz Stanisław Królak, uśmiechając się skromnie do kamery, powiedział: "Ta pompka to - niestety – tylko plotka…".
Po sukcesie 1956 roku Królak wziął udział w "zawodowych wyścigach" w których stawką była część pieniędzy wpłacanych przez widzów. Po czterech takich imprezach oglądanych przez tysiące ludzi, władze zorientowały się, że są one "nielegalne" - Królak został zdyskwalifikowany przez polityczne władze sportowe na trzy lata. Wyrzucono go też z PZPR. Dlaczego się zapisał? "Myśli pan, że w 1956 roku wygrałbym Wyścig Pokoju jako bezpartyjny?" – odpowiedział Andrzejowi Fąfarze.
Wyścig "dookoła pokoju" – jak go nazywał Walery Wątróbka, bohater popularnych felietonów Wiecha - upadł praktycznie razem z komunizmem. Ostatni raz na tradycyjnej trasie: Warszawa – Berlin – Praga, kolarze ścigali się w 1989 roku. Przez kolejne 15 lat wyścig, rozgrywany na szczątkowych trasach, miał już charakter zdecydowanie peryferyjny. Nie mogło być inaczej, gdyż – jak pokazuje książka Artura Pasko "Wyścig Pokoju w dokumentach władz partyjnych i państwowych 1948-1989" - impreza była zawsze deficytowa, podporządkowana wyłącznie celom propagandowym.
Stanisław Szozda był znany z niezwykłej ambicji. Sympatyczny i koleżeński, po starcie wszystkie siły wkładał w walkę i tym męczył rywali. Finiszując powtarzał sobie ponoć w myślach: "Ja umrę, ale za metą. A on umrze za mną". Nie odpuszczał do końca.
Wycofał się ze ścigania w wieku 28 lat w wyniku poważnych kontuzji odniesionych w kolarskiej kraksie podczas 5 etapu Wyścigu Pokoju w 1978 roku.
"W wieku 28 lat dopiero się zaczyna wygrywać. Za wcześnie się wycofał, ale był już wypompowany, wyczerpany, siły mu brakowało. Każdy ma swoje granice możliwości" - wspominał Franciszek Surmiński, pierwszy trener Szozdy, cytowany w artykule pt. "Takich kolarzy mieliśmy mało" Krzysztofa Strauchmanna ("Nowa Trybuna Opolska", 2013).
Ze strony ówczesnych działaczy kolarskich zpotkał go zarzut "braku ambicji".
Stanisław Szozda zmarł 23 września 2013 roku - dwa dni przed swoimi 63 urodzinami.
Stadiony sportowe nierzadko bywały miejscem demonstracji politycznych emocji. Podczas mistrzostw świata w Hiszpanii na Nou Camp w Barcelonie reprezentacja Polski spotkała się ze "sborną" ZSRS - w Polsce przeszło pół roku trwał stan wojenny. W pierwszej połowie meczu za obiema bramkami można było zobaczyć wielkie biało-czerwone flagi z napisem "Solidarność". "Kibice, którzy w 4 lipca 1982 roku oglądali wydarzenie w polskiej telewizji, mieli małe szanse, aby je dostrzec" - napisano na stronie laczynaspilka.pl. "Władze PRL, spodziewając się politycznych demonstracji, nakazały odtworzenie spotkania z małym poślizgiem – tak, by realizator przy Woronicza, za każdym razem, gdy w kadrze pojawi się jakiś transparent, zdążył wstawić wcześniej przygotowany neutralny obraz z trybun" - wyjaśniono.
Dwie największe flagi - jak przypomniano - "wniósł na stadion Pascal Rossi-Grześkowiak, syn Korsykanina i Polki, który współpracował z komitetem Solidarności w Paryżu". "Płótna o długości piętnastu i wysokości trzech metrów szyto w mieszkaniu jednego z hiszpańskich związkowców. Nocą rozrzucano ulotki informujące o sytuacji politycznej w Polsce. Pascal wybrał się nawet na mecz z Belgią, aby sprawdzić, z jakich miejsc flagi będą dobrze widoczne. Operator zachodnioniemieckiej telewizji podpowiedział mu, że najlepiej rozwinąć je właśnie za bramkami, na tle reklam dwóch znanych firm. Niestety, przedsięwzięcie udało się tylko w połowie – a właściwie w pierwszej połowie" - opisano na laczynaspilka.pl. W drugiej części meczu po interwencji swieckiego ambasadora hiszpańscy policjanci, przy wtórze płynącego z kilkudziesięciu tysięcy gardeł "Polonia Solidaridad!" ściągnęli wszystkie flagi. Stan wojenny w Polsce zniesiono dopiero rok później.
Paweł Tomczyk (PAP)
pat/ wj/