Nadal trudno mi o tym mówić, a przez wiele lat nie rozmawiałem na ten temat nawet z żoną i dziećmi. Tego, co się wtedy wydarzyło, nie da się po prostu zapomnieć. Mimo doznanych upokorzeń czuję się jednak spełniony – mówi PAP Stanisław Grzyb, uczestnik gdańskich strajków Grudnia ’70.
Polska Agencja Prasowa: W 1970 r., jako młody stoczniowiec, uczestniczył pan w protestach grudniowych. Jak pan zapamiętał tamten czas?
Stanisław Grzyb: Minęło 50 lat, ale to, co się wówczas wydarzyło, cały czas głęboko siedzi w mojej głowie. W Stoczni Gdańskiej pracowałem wówczas dopiero drugi rok. W poniedziałek, 14 grudnia, jedna z załóg przerwała pracę. Wiedzieliśmy, że w tej sytuacji nie możemy jak gdyby nigdy nic kontynuować swojej pracy – trzeba było zachować się solidarnie.
Często mówi się, że przyczyną strajku były wprowadzone podwyżki cen. Oczywiście, to był bardzo ważny czynnik, ale w Stoczni Gdańskiej dochodziły do tego różnego rodzaju zaniedbania organizacyjne. Normy pracy były takie, jakie były, a przecież nikt nie przychodził do pracy, aby się obijać, tylko żeby pracować. Zresztą praca w stoczni nam się podobała, a zarobki w porównaniu z innymi zakładami pracy nie były najgorsze.
PAP: Czy odczuwał pan strach przed tym, co może się w związku z tym strajkiem wydarzyć?
Stanisław Grzyb: Nie czułem strachu, zresztą do pewnego momentu wszystko układało się tak, że niczego się nie obawiałem. We wtorek rano poszliśmy pod dyrekcję stoczni, a następnie udaliśmy się pod Urząd Miasta Gdańska. W pewnym momencie na rogu ulic Nowe Ogrody i 3 Maja podszedł do nas milicjant i zaczął rozmawiać z naszym kolegą – Józefem Widerlikiem, który miał 24 lata. Nagle wyjął pistolet i strzelił Widerlikowi w głowę. Stojący obok stoczniowiec wyjął dziobak i wbił go temu milicjantowi w oko – gdyby tak nie postąpił, ten milicjant strzelałby dalej.
Stanisław Grzyb: We wtorek rano poszliśmy pod dyrekcję stoczni, a następnie udaliśmy się pod Urząd Miasta Gdańska. W pewnym momencie na rogu ulic Nowe Ogrody i 3 Maja podszedł do nas milicjant i zaczął rozmawiać z naszym kolegą – Józefem Widerlikiem, który miał 24 lata. Nagle wyjął pistolet i strzelił Widerlikowi w głowę. Stojący obok stoczniowiec wyjął dziobak i wbił go temu milicjantowi w oko – gdyby tak nie postąpił, ten milicjant strzelałby dalej.
Dotarła do nas informacja, że w naszą stronę jedzie kolumna transporterów. Pomiędzy dworcem PKP a wjazdem na ul. Błędnik udało się nam te transportery zatrzymać. Były nawet okrzyki „wojsko z nami”. Wydawało się nam, że sytuacja została opanowana, więc zeszliśmy z jezdni i stanęliśmy na poboczu. W pewnym momencie z pierwszego transporteru wychylił się żołnierz i zaczął przeładowywać kałasznikowa. Nie spodziewaliśmy się jednak, że może wydarzyć się coś złego. Jeden z naszych kolegów na chwilę się od nas oddalił, a myśmy zaczęli się śmiać, bo naprawdę się cieszyliśmy, że te transportery udało się zatrzymać. Nagle ten żołnierz do nas wymierzył i puścił serię! Andrzej Perzyński został trafiony w czoło, w szyję i klatkę piersiową. Pozostałych z nas uratował właśnie ten kolega, który na chwilę odszedł. Wyszedł właśnie z wojska i, prawdopodobnie przeczuwając, co może się wydarzyć, przygotował sobie płytę chodnikową. Po prostu uderzył nią w tego żołnierza. Gdyby nie on, to ten żołnierz pewnie i nas by wystrzelał jak kaczki, bo staliśmy od niego w odległości 10 metrów.
Złość w nas narosła. Kiedy ten żołnierz spadł, ruszyliśmy na ten transporter. Silnik przez cały czas pracował, a jeden ze stoczniowców wskoczył na ten pojazd i wlał do filtra powietrza środek łatwopalny. Transporter zapalił się od wewnątrz, więc klapy się otworzyły i załoga z niego wyszła. To prawda, spaliliśmy ten transporter, ale to nie my zaczęliśmy strzelać do niewinnych ludzi.
Kiedy jechała następna kolumna transporterów, pobiegliśmy razem z nią. W okolicach dworca jeden ze stoczniowców znalazł rurę holowniczą, którą włożyliśmy następnie w gąsienicę kolejnego transportera. Cała kolumna stanęła, a zatrzymany transporter też został podpalony. Widząc, co się dzieje, załoga z kolejnego pojazdu sama wyszła i opuściła transporter, a stoczniowcy postanowili go zaprowadzić do stoczni. Wydarzył się jednak wypadek – jeden ze stoczniowców został rozjechany przez ten transporter. Co prawda nie byłem świadkiem samego tego zdarzenia, ale widziałem, jak na ulicy leżały rozjechane zwłoki. Nikomu nie życzę, aby coś takiego zobaczył na własne oczy.
PAP: Czy miał pan chwile zwątpienia, widząc dramat tamtych wydarzeń?
Stanisław Grzyb: Nie. Ci, którzy mieli wątpliwości, od razu odeszli, natomiast reszta dotrwała do końca. Jeśli się uczestniczy w takich wydarzeniach, to nie można zostawić innych. Inaczej to wszystko byłoby na marne, nie byłoby sensu w ogóle tego zaczynać. To była nierówna walka, w której żadna ze stron nie chciała ustąpić.
Było jednak wiele groźnych sytuacji. W środę chcieliśmy wyjść ze stoczni przez Bramę nr 2, ale tam stało już wojsko. Nagle usłyszałem strzały z karabinów maszynowych. Większość z nas od razu upadła. Trwało to chwilę, a gdy wstaliśmy, słychać było krzyki i nawoływania. Dwóch stoczniowców obok mnie – Jerzy Matelski i Stefan Mosiewicz – zginęło. To byli młodzi ludzie! Sam widziałem więcej zabitych osób, niż było to oficjalnie podane.
Stanisław Grzyb: Nie. Ci, którzy mieli wątpliwości, od razu odeszli, natomiast reszta dotrwała do końca. Jeśli się uczestniczy w takich wydarzeniach, to nie można zostawić innych. Inaczej to wszystko byłoby na marne, nie byłoby sensu w ogóle tego zaczynać. To była nierówna walka, w której żadna ze stron nie chciała ustąpić.
PAP: A czuł pan żal, że się nie udało i że tak brutalnie zostaliście potraktowani?
Stanisław Grzyb: Nie miałem żalu, bo wiedzieliśmy, że to nie mogło się po prostu udać. Przekonałem się natomiast, co władza może uczynić, jak może potraktować obywateli.
Strajki grudniowe były bardzo trudnym doświadczeniem, wielu z nas nie potrafiło się po nich odnaleźć. Większość moich kolegów po tym zajściu zwolniła się ze Stoczni Gdańskiej. Do pracy przyjechało nas około dwudziestu, a po tym wszystkim zostałem tylko ja.
Złożyliśmy jednak zobowiązanie, że upamiętnimy ofiary i wybudujemy Pomnik Poległych Stoczniowców
PAP: Ten pomnik stanął w pobliżu Stoczni Gdańskiej w 1980 r.
Stanisław Grzyb: Bogdan Pietruszka i Wiesław Szyślak zaproponowali nam projekt pomnika i wykonali jego makietę. Byłem w Społecznym Komitecie Budowy Pomnika Poległych Stoczniowców. Do tej makiety i projektu należało wykonać dokumentację techniczną i materiałową oraz opracować logistykę związaną z budową. Byłem odpowiedzialny za sprawy techniczne. Wówczas pracowałem już w Mostostalu – to właśnie tam powstała koncepcja techniczna tego pomnika. Do pracy zaangażowałem Konrada Niklasa, który był konstruktorem. Stworzył on grupę, która wykonała projekt techniczny oraz dyspozycję materiałową i fundamentową, ponieważ w miejscu, w którym miał powstać pomnik, były trudne warunki gruntowe. Pomnik musiał być zbudowany zgodnie z normami technicznymi, a dokumentacja musiała zostać zaakceptowana przez służby zajmujące się budownictwem lądowym.
Po akceptacji dokumentacji technicznej i projektów konstrukcyjnych udaliśmy się po materiał do Huty Batory, gdzie dostaliśmy skierowanie. Po rozmowie z dyrektorem dowiedzieliśmy się, że huta nie wykona naszego zamówienia, ponieważ jest w trakcie remontu. Wtedy powiedziałem, że my stąd nie wyjdziemy, bo nie jesteśmy w stanie powiedzieć stoczniowcom, że huta nie może wykonać blachy. Dyrektor w końcu powiedział, że w tym gatunku huta ma duże stalowe bloki na kontrakt na cysterny ze Związku Sowieckiego. Te bloki pojechały do huty w Stalowej Woli, gdzie zostały dostosowane blachy, które następnie przyjechały do stoczni.
Moja brygada zamontowała ten pomnik za darmo w ciągu trzech dni.
PAP: W jakim stopniu to, co wydarzyło się w grudniu 1970 r., wpłynęło na pana dalsze losy?
Stanisław Grzyb: Za wspomniane zobowiązanie o upamiętnieniu poległych zostałem w 1976 r. zwolniony z pracy. Otrzymałem zakaz pracy na Wybrzeżu w swoim zawodzie. Mając dwójkę dzieci, nagle zostałem bez pracy. Udało mi się zatrudnić w gdańskim Mostostalu, gdzie byłem jednak najmniej zarabiającym monterem w brygadzie.
Jako młody chłopak w stoczni zarabiałem, przeliczając na dzisiaj, wartość 2,5 średnich krajowych. Ze względu na udział w strajkach grudniowych emerytura została mi jednak zaniżona – policzono ją jako 0,7 wartości średniej krajowej. Wynikało to z tego, że w Mostostalu zarabiałem mniej. Na mocy Porozumień Sierpniowych została zmieniona kwalifikacja mojego zwolnienia, a w świadectwo pracy wpisano to jako przeniesienie między zakładami. Próbowałem sądownie dochodzić wyrównania wysokości mojej emerytury, jednak dowiedziałem się, że w moim przypadku Porozumienia Sierpniowe nie obowiązują.
Stanisław Grzyb: Jako młody chłopak w stoczni zarabiałem, przeliczając na dzisiaj, wartość 2,5 średnich krajowych. Ze względu na udział w strajkach grudniowych emerytura została mi jednak zaniżona – policzono ją jako 0,7 wartości średniej krajowej. Wynikało to z tego, że w Mostostalu zarabiałem mniej. Na mocy Porozumień Sierpniowych została zmieniona kwalifikacja mojego zwolnienia, a w świadectwo pracy wpisano to jako przeniesienie między zakładami. Próbowałem sądownie dochodzić wyrównania wysokości mojej emerytury, jednak dowiedziałem się, że w moim przypadku Porozumienia Sierpniowe nie obowiązują.
PAP: Zapłacił pan, nomen omen, wysoką cenę za swoją postawę…
Stanisław Grzyb: W tym roku miałem udar mózgu. W szpitalu stwierdzono, że cierpię także na zespół stresu pourazowego. Ale to nie jest zespół stresu pourazowego, tylko pamięć o wydarzeniach, w których uczestniczyłem. Nadal trudno mi o tym mówić, a przez wiele lat nie rozmawiałem na ten temat nawet z żoną i dziećmi. Pisałem też wiersze, w których chciałem oddać dramat tamtych dni. Tego, co wydarzyło się w grudniu 1970 r., nie da się po prostu zapomnieć. Mimo doznanych upokorzeń czuję się jednak spełniony. Naprawdę nie mam do nikogo pretensji.
Rozmawiała Anna Kruszyńska (PAP)
akr/ skp /