40 lat temu, 17 lutego 1980 roku, Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki jako pierwsi alpiniści w historii zdobyli zimą najwyższy szczyt świata – Mount Everest (8848 m). 20-osobową narodową wyprawą kierował prekursor zimowego himalaizmu Andrzej Zawada.
Cichy był setną osobą na wierzchołku Everestu, a Wielicki sto pierwszą. Zdobyli Czomolungmę - jak zwany jest himalajski szczyt w języku tybetańskim - klasyczna drogą o godz. 10.40 czasu polskiego. Wówczas w Nepalu była 14.25.
Zimą stanęło na tym szczycie po Polakach jedynie trzech Japończyków i dwóch Koreańczyków, a ostatnie wejście odbyło się w 1993 r.
"Moje pierwsze słowa brzmiały: +Halo Andrzej, wiesz gdzie jesteśmy?+. Potem razem krzyknęliśmy do słuchawki: +Na szczycie Everestu!+. Cieszyliśmy się, że odnieśliśmy sukces. Byliśmy tam w imieniu wszystkich uczestników. Każdy dał z siebie tyle, ile mógł. Na wierzchołku spędziliśmy 40 minut, pozostawiliśmy m.in. różaniec. Zabraliśmy kamienie i kartkę pozostawioną przez poprzednika, zdobywcę szczytu jesienią Amerykanina Raya Geneta, który zginął w trakcie zejścia. Treść kartki rozpoczynała się słowami: +For a good time call Pat... Jeśli chcesz się dobrze zabawić zadzwoń do Pat...)+ - wspominał Cichy wydarzenia sprzed 40 lat.
Wielicki, piąty w historii alpinista, który zapisał się w historii himalaizmu zdobyciem Korony Himalajów i Karakorum (wszystkie 14 ośmiotysięczników), dodał: "Pokazaliśmy, że można zimą stanąć na ośmiotysięczniku. Zawada lubił ryzyko i potrafił podpuszczać, zainteresować swoją ideą".
Jak stwierdził jeden z trzech Polaków z Koroną Himalajów i Karakorum (pozostali to Jerzy Kukuczka jako drugi na świecie i Piotr Pustelnik) w ostatniej książce pt. "Piekło mnie nie chciało": "Byliśmy z Leszkiem przekonani, że to my wejdziemy na szczyt, choć wspinaliśmy się na początku ataku z innymi partnerami".
Sam Zawada, zwany "Liderem", pionier zdobywania najwyższych szczytów globu w ekstremalnych warunkach, jakie o tej porze towarzyszą wspinaczom w Himalajach, Karakorum i Pamirze, mówił wielokrotnie, że wchodzenie latem klasyczną drogą na Everest jest poniżej godności prawdziwego alpinisty. Odpowiadał tak pytany o to, czy zimowy himalaizm ma sens.
Jak podkreślił Cichy, walczyli z mitem, podobnie jak pierwsi ludzie Nowozelandczyk Edmund Hillary i Szerpa Tenzing Norgay, którzy weszli na szczyt 29 maja 1953 roku.
"Oni nie wiedzieli, jak wygląda końcówka drogi, a my, czy podołamy zimowym warunkom. Nie jako Polacy, nie Wielicki i Cichy, ale po prostu jako ludzie. To Hillary mówił zresztą, że nie wyobraża sobie życia powyżej 7000 m w zimie. Wiara pchała nas jednak do góry" - zaznaczył 68-letni Cichy.
W wyprawie brało udział 20 alpinistów, oprócz "Lidera" i zdobywców, byli to: Ryszard Dmoch (zastępca kierownika), Andrzej Zygmunt Heinrich (zastępca kierownika ds. sportowych), Krzysztof Cielecki, Walenty Fiut, Ryszard Gajewski, Jan Holnicki-Szulc, Aleksander Lwow, Janusz Mączka, Kazimierz Olech, Maciej Pawlikowski, Marian Piekutowski, Ryszard Szafirski, Krzysztof Żurek, filmowcy Józef Bakalarski i Stanisław Jaworski, radiooperator Bogdan Jankowski, lekarz Robert Janik oraz ksiądz Stanisław Kardasz.
Jeden z nich Maciej Pawlikowski, od 1976 roku zawodowy ratownik TOPR (obecnie na emeryturze, ale nadal pracuje jako ochotnik), podkreślił, że atmosfera podczas narodowej wyprawy była znakomita i wyczuwało się +ducha drużyny+ mimo, że sytuacja na początku lutego nie wyglądała najlepiej. Pogoda była niepewna, a ludzie zmęczeni walką z huraganowym wiatrami. W połowie lutego kończyło się terminowe zezwolenie na wejście, które ostatecznie zostało przedłużone przez władze Nepalu o dwa dni.
"Około 45. dnia wyprawy powinno się przeprowadzić atak szczytowy, bo potem zmęczenie psychiczne oraz fizyczne jest już ogromne i wyprawa nie rokuje sukcesu. Czas pod Everestem uciekał, bo w bazie byliśmy wszyscy od 4 stycznia. Kończyło się zezwolenie, a alpinistów w formie było coraz mniej. Z grupy 20-osobowej grupy, jaka działała na początku lutego, została już tylko siódemka. Huraganowe wiatry wykańczały nas. Do szczytu zbliżyliśmy się 10 lutego i wszyscy wiedzieli, że albo teraz albo nigdy. Wyprawa załamywała się. Sygnał do ataku dali +Lider+ z Ryszardem Szafirskim. To podziałało na nas mobilizująco. Ruszyliśmy w górę - ja z Ryśkiem Gajewskim oraz Cichy i Wielicki ze swoimi partnerami" - powiedział PAP Pawlikowski, który ze względu na wycofanie się swojego partnera nie dotarł do obozu IV na Przełęczy Południowej i oczekiwał na Cichego i Wielickiego w obozie III.
Podkreślił, że wszyscy alpiniści w bazie cieszyli się z sukcesu, pierwszego zimowego wejścia na szczyt powyżej 8000 m. A Everest nie był jakimkolwiek szczytem.
"Byłem w grupie łącznościowej z Krzysiem Cieleckim. Czekaliśmy na Leszka i Krzysia w obozie III. Naszym zadaniem było ubezpieczanie ich w zejściu, a przede wszystkim topienie lodu w menażkach i przygotowywanie dużej ilości napojów. Spotkaliśmy się 18 lutego. Nawet nie pamiętam pierwszych słów, ale wszyscy byli szczęśliwi. W bazie i w obozach życzyliśmy sobie jednego: niech ktokolwiek wejdzie, zejdzie i... niech się już to skończy. To był wspólny sukces wyprawy narodowej. Zeszliśmy razem do obozu II i tam nastąpiło spotkanie z Zawadą" - dodał.
Przyznał, że w Katmandu i w Polsce zapanowała euforia.
"Mnóstwo telegramów dostaliśmy już w Katmandu. Poczta nepalska wydała kopertę i znaczek okolicznościowy. W kraju powitanie na lotnisku przez ludzi to była istna euforia, ale +czynniki rządowe+ tylko przesłały gratulacje. Powód był jasny - Zawada wysłał jednocześnie depeszę o sukcesie do pierwszego sekretarza PZPR i... papieża Jana Pawła II. Podpadł tym na kilka lat. Potem dostaliśmy - wszyscy uczestnicy wyprawy - złote medale od Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu (GKKFiS), co łączyło się z drobną gratyfikacją finansową" - przypomniał Pawlikowski.
Wcześniej wyjeżdżał na wyprawy w góry najwyższe, te narodowe i klubowe z kolegami z Zakopanego, głównie zimą. Zahartowały go wspinaczka w Tatrach i geny...
"Czułem się dobrze zimą w górach, najpierw w Tatrach, gdzie wspinałem się intensywnie od 21. roku życia, potem w tych wyższych Alpach, Himalajach. Andrzej Zawada uznał, że mam wytrzymałość i się nadaję. Chrzest zimowy przeszedłem jako niespełna roczny dzieciak. Matka-góralka zajęta pracą w domu nie zauważyła jak wypełznąłem na podwórze w śnieg. Był styczeń. Po pół godzinie przyleciała sąsiadka krzycząc, że +bachor+ prawie goły bawi się w śniegu. Nie odchorowałem tego! To było moje hartowanie na zimę himalajską. Jako nastolatek uprawiałam też biegi narciarskie, ale bez sukcesów" - podkreślił.
Każdy z uczestników wyprawy Andrzeja Zawady musiał zgromadzić sprzęt osobisty, na który składało się 70 pozycji, nie tylko alpinistycznych, m.in. sześć par butów, w tym wizytowe oraz sandały.
"Mieliśmy też marynareczki i krawaty z logiem Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Zawada dbał o te elementy reprezentacyjne. W stroje ubieraliśmy się podczas wszystkich oficjalnych spotkań, w ambasadach, w Ministerstwie Turystyki Nepalu, etc." - wspomina mieszkający w Dąbrowie Górniczej 70-letni Wielicki w książce "Mój wybór", która ukazała się w 2014 roku.
Jednym z elementów wyposażenia, mającego obecnie wartość historyczną, były buty wysokogórskie na korkowej podeszwie. Korek znakomicie izolował zimno, ale sprawiał, że alpiniści czuli się jak na koturnach. Obuwie to znajduje się w Muzeum Spotu i Turystyki w Warszawie.
"Postęp, jeśli chodzi o sprzęt, jest ogromny. Takiej różnicy nie było między tym, czym dysponowali pierwsi zdobywcy i my, w 1980 roku. Buty były zrobione w Krośnie według pomysłu Zawady. By nie uciekało ciepło miały pięciocentymetrową warstwę korka. Z zewnątrz były nieusztywnione, więc chodziliśmy jak na koturnach. Nie było raków automatów. Przywiązywaliśmy je do butów. Taśmy zawsze zamarzały. Trzeba było je ciąć przy zdejmowaniu i przy kolejnym wyjściu znowu wiązać nowe" - dodał Cichy.
Polacy są liderami zimowych zmagań z ośmiotysięcznikami - na 10 spośród 14 wspięli się jako pierwsi, w tym na jeden z Włochem Simone Moro. Niezdobyty pozostaje tylko K2 w Karakorum (8611 m), drugi co do wysokości szczyt ziemi.
Olga Przybyłowicz (PAP)
olga/ pp/