Andrzej Kołodziej, wiceprzewodniczący Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w Stoczni Gdańskiej oraz przywódca strajku w Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni, jest przekonany, że strajki w sierpniu 1980 r. rozpoczęły demontaż systemu komunistycznego.
PAP: Mając niecałe 21 lat i będąc w pracy pierwszy dzień 15 sierpnia 1980 r. zorganizował Pan strajk w Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni? Jak to możliwe?
A.K.: Prawdę mówiąc, do dziś nie rozumiem, jak udało mi się wywołać ten strajk, że ludzie mi tak zaufali. Nie znałem przecież nikogo, nie znałem zakładu, nie wiedziałem, gdzie jakie wydziały się mieszczą. Może pomogła mi silna wiara i przekonanie, że musi mi się udać.
Formalnie był to dla mnie drugi dzień pracy. Czwartek 14 sierpnia poświęciłem jednak w stoczni tylko na sprawy porządkowe, trwało to może ze dwie godziny. Poznałem mistrza i kierownika, pokazano mi miejsce pracy.
PAP: W styczniu 1980 r. wyrzucono Pana ze Stoczni Gdańskiej.
A.K.: Poleciałem razem z Anią Walentynowicz za próbę wzniecenia strajku w obronie ludzi zwolnionych z Elektromontażu. Dostałem takie dziwne zwolnienie - zakład zrezygnował z ustawowego odpracowania przez mnie okresu wypowiedzenia. Stocznia wypłaciła mi za ten okres pensję. To się wtedy nie zdarzało. Wyglądało na wilczy bilet. Jak bowiem ktoś wylatywał z pracy to miał po prostu dyscyplinarne zwolnienie, albo zwalniał się sam. Z drugiej strony, nie było podstaw do dyscyplinarki - do pracy się nie spóźniałem, nie piłem alkoholu, wywiązywałem się z obowiązków.
Próbowałem znaleźć robotę w kilku miejscach, ale dziwnie patrzyli na te moje papiery i odsyłali mnie z kwitkiem. Z Bogdanem Borusewiczem, z którym współpracowałem już w opozycji, uzgodniłem, że zgłoszę się do Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni.
Tam nie mieliśmy bowiem żadnych kontaktów wśród robotników. Na pytanie, dlaczego straciłem pracę w Stoczni Gdańskiej, odpowiadałem, że miałem konflikt z przełożonymi. Zdawałem sobie sprawę, że za 2-3 tygodnie bezpieka to sprawdzi i znowu mnie wywalą.
PAP: W dniu kiedy Pan zapoznaje się ze swoim przyszłym warsztatem pracy w Stoczni Gdańskiej wybucha właśnie strajk.
A.K.: Po tym moim krótkim rekonesansie w Komunie pojechałem do kolegi z Gdańska Andrzeja Butkiewicza, wyrzuconego ze studiów ekonomicznych. Z nim drukowałem "Robotnika Wybrzeża", pismo Wolnych Związków Zawodowych. Obaj postanowiliśmy pojechać do Stoczni Gdańskiej. Pierwsze wrażenie było niesamowite - oaza wolności, miasto wolności. Wszyscy uśmiechnięci, każdy mówi szczerze, nikt się nie ogląda na boki, czy jest podsłuchiwany. Była tam już m.in. Ania Walentynowicz, która przemawiała z tubą na wózku przed budynkiem dyrekcji. Ustaliłem z Borusewiczem, że skoro zacząłem pracę w gdyńskiej stoczni, to mam spróbować wywołać tam strajk.
Jednym z postulatów w Stoczni Gdańskiej było przywrócenie do pracy Lecha Wałęsy, Anny Walentynowicz i mnie. Żeby mnie nie spalić Bogdan szybko usunął z tego moje nazwisko. Późno w nocy opuściłem Stocznię Gdańską, wziąłem ze sobą trochę ulotek strajkowych. Tej nocy w ogóle nie spałem. Zajrzałem jeszcze do hotelu robotniczego, skąd zabrałem jeszcze inną bibułę.
PAP: Jaki miał Pan pomysł na wywołanie strajku?
A.K.: Postanowiłem pojechać wcześniej przed 6.00, aby namawiać ludzi, którzy jeszcze w nocy pracowali. Wymyśliłem sobie, że powiem, że strajk jest już tak naprawdę w całości przygotowany, a trzeba go tylko zacząć. Najpierw spotkałem jakiś spawaczy na K1. Powiedziałem im, że Stocznia Gdańska strajkuje i że trzeba ich poprzeć. Zresztą o proteście w Gdańsku wspomniała już wcześniej lokalna telewizja. Wśród ludzi widać było pewną nerwowość, nie śpieszyli się za bardzo do pracy.
PAP: Musiał Pan wyglądać na prowokatora.
A.K.: Mogło tak być - młody, nowy mundurek jak spod igły, gówniarzowaty wygląd. Nie zastanawiałem się jednak nad reakcjami ludzi. Wiedziałem, że mam do wykonania zadanie i nie zrażałem się. Na spotkaniach WZZ-owskich były rozmowy o tym, jak prowadzić strajk, ale - do licha - nie w sytuacji, kiedy ktoś jest pierwszy dzień w zakładzie.
PAP: Bał się Pan?
A.K.: Działałem jak nakręcony, prawie jak w amoku. Tam pracowało 11 tys. osób, miałem takie przeświadczenie, że to zwarta, znająca siebie załoga, która będzie potrafiła wyłonić z siebie przywódców. Ja nigdy nie myślałem, że przyjdzie mi ten strajk prowadzić. Miałem tylko zachęcić ludzi do strajku i nic więcej. Dać zapłon.
Z K1 poszedłem na mój wydział K2 monterów kadłubowych. Chodziłem tak między ludźmi i widziałem wyraźnie, że nie mają ochoty ruszyć do pracy, wyraźnie się ociągali. W pewnym momencie pojawili się ludzie w białych kaskach, czyli kierownicy. Zauważyli, że coś się dzieje, że ludzie nie garną się do pracy. Wyszła wtedy większa grupa z K1, a za nimi ruszyli inni. Tak jakby samoistnie powstał kilkusetosobowy tłum, który ruszył milcząco w kierunku dyrekcji. Na drodze stanął im jakiś wicedyrektor lub sekretarz PZPR - ja tam przecież nikogo nie znałem - i zaproponował żeby wejść na stołówkę, że tam można spokojnie porozmawiać, żeby nie robić fermentu w stoczni i nie przeszkadzać innym.
To groziło, że ze strajku nic już nie wyjdzie - zamkną nas bowiem w tym pomieszczeniu, wyizolują i będzie koniec. Pomyślałem, że muszę to powstrzymać. Wyszedłem przed tę grupę ludzi i zacząłem nawoływać, żeby tego nie słuchali i nie szli do żadnej stołówki. Próbowałem tłumaczyć, że najpierw musimy się sami zebrać i zorganizować, ustalić co chcemy, a dopiero później możemy zacząć jakiekolwiek rozmowy Mówiłem też, że kierownictwo jest przygotowane na taką rozmowę, a my nie. Powiedziałem jeszcze, że mam na wydziale świeże ulotki ze Stoczni Gdańskiej i zaapelowałem, żebyśmy poszli tam razem. I tych kilkaset osób poszło za mną. To była chyba przełomowy moment. Szliśmy tak w milczeniu pod ten wydział. Zabrałem z szafki wszystkie materiały. Jak stoczniowcy zauważyli, że niosę coś w ręku ruszyli nagle na mnie i musiałem wręcz szybko rzucić wszystko do góry, bo prawie mnie już przycisnęli do muru.
PAP: I co się dalej działo?
A.K.: Zapytałem, gdzie jest największy plac. Ktoś odpowiedział, że pod bramą. To ja na to: "To chodźmy tam". I tak maszerując zaczęliśmy nawoływać stoczniowców z poszczególnych wydziałów, aby do nas dołączyli. W pewnym momencie został wyłączony prąd w stoczni. To oznaczało, że nawet ci, którzy chcieli pracować, musieli sobie odpuścić. Wtedy nie wiedziałem, kto to zrobił. Dopiero potem wyszło na jaw, że stał za tym pracownik rozdzielni, który potem zresztą woził mnie do Stoczni Gdańskiej. W każdym bądź razie ludzie zaczęli masowo schodzić ze statków, chować narzędzia i przyłączać się do naszego pochodu. Dotarliśmy w końcu pod tę bramę, tłum coraz bardziej gęstniał. Zabrałem głos - przedstawiłem się, powiedziałem o tym, co się dzieje u kolegów w Gdańsku, zacząłem tłumaczyć, że musimy zadbać o własne postulaty. Mówiłem otwarcie, że nic nie wiem na temat sytuacji w stoczni i proszę o pomoc. Nakłaniałem też, żeby wybrać jakiś znanych, zaufanych przedstawicieli do komitetu strajkowego. I tu zaczęły się schody. Nikt się do tego nie kwapił.
PAP: Dlaczego?
A.K.: Duża część stoczniowców dobrze pamiętała masakrę z grudnia 1970 r. Po prostu bali się wychodzić przed szereg. Myśleli może, że wyjdziemy na ulicę jak dziesięć lat wcześniej i poleje się krew. Ale ja od początku zamierzałem prowadzić protest wewnątrz zakładu.
Licząc po cichu, że ludzie się jakoś ożywią dalej przemawiałem, opowiadając m.in. o Wolnych Związkach Zawodowych. Wiedziałem, że skoro tylu stoczniowców już się zgromadziło, to muszę ich za wszelką cenę utrzymać przy sobie. Najpierw stałem na jakiejś kupie piachu i mówiłem bez niczego, potem ktoś od straży przemysłowej przyniósł mi megafon. Jeszcze później podsunięto mi wózek akumulatorowy, na który wszedłem.
W międzyczasie zjawił się Andrzej Butkiewicz, którego Borusewicz wysłał mi go do pomocy. I tak z Andrzejem zaczęliśmy pracować nad listą postulatów. Od razu zastrzegłem, że najważniejszym postulatem oprócz płacowych i socjalnych muszą być wolne związki zawodowe jako stała gwarancja reprezentacji naszych interesów.
Ludzie podpowiedzieli mi, że w stoczni jest radiowęzeł. Zażądałem więc od dyrektora, aby nam go udostępnił. Odmówił. Więc rzuciłem pomysł, aby zająć radiowęzeł siłą. Kiedy obsługa radiowęzła to usłyszała zdecydowała się sama otworzyć drzwi.
Potem jeszcze się dowiedziałem, że w stoczni jest drukarnia, więc postanowiłem, że ją też przejmiemy. Znowu poprosiłem dyrektora o klucze do pomieszczenia. Dałem mu na to 15 minut. Poszła do niego delegacja z Andrzejem na czele. Dyrektor znowu stanął okoniem. Tłumaczył, że oddanie kluczy do drukarni to jak oddanie kluczy do magazynu broni. W stoczni ślusarzy nie brakuje, szybko sobie poradzili z tymi stalowymi drzwiami. Okazało się jednak, że drukarze na polecenie dyrektora zdążyli wyjąć jakieś części z maszyn i były one nie do użytku. Ściągnęliśmy więc z miasta współpracującego z WZZ drukarza, który szybko to naprawił. Dzięki temu z soboty na niedzielę zaczęliśmy drukować pierwsze ulotki. Tam były tony papieru, które wystarczyłyby na dwa miesiące strajku.
PAP: To wyglądało jak rewolucja, dyktatura proletariatu
A.K.: To jeszcze nic. Kiedy przyjęliśmy w końcu listę 17 postulatów uznałem, że właściwie władze stoczni nie są w stanie ich spełnić - przecież wolnych związków nam nie załatwią, więźniów politycznych nie wypuszczą i nie zniosą cenzury. Przekonałem ludzi do tego, że potraktujemy dyrektora jako posłannika, że ma nasze żądania przekazać tylko wyższym decydentom. I tak się stało. Poszła znowu delegacja, w której był Andrzej. Dyrektor powiedział jednak, że chce rozmawiać ze mną. Nie miałem na to ochoty.
Dopiero w sobotę popołudniu zgodziłem się na taką publiczną debatę z dyrektorem przed całą załogą. Mikrofonem rządziłem ja, więc jak dyrektor zaczął mówić banialuki w stylu, że załatwi nowe rękawice, to mu natychmiast odbierałem głos i komentowałem to w kpiący sposób. Wywoływało to lawiny śmiechu. W końcu rzuciłem pomysł, żeby kierownictwo opuściło stocznię. Dyrektor zaczął coś mówić o odpowiedzialności za funkcjonowanie zakładu. Na co ja powiedziałem, że dobrze sobie radzimy i możemy przejąć w pełni kontrolę nad stocznią. Dyrektor poprosił, żeby jednak pozwolić mu zostać, bo chciał - jak to się wyraził - być w trudnych chwilach razem z załogą, nawet przy ograniczeniu wolności. Podchwyciłem to natychmiast i rzuciłem hasło "aresztu domowego". Do budynku dyrekcji odprowadzał go cały pochód. Z jednego z pokoi nakazałem zdemontować telefony, usunąć wszystkie meble z miękkim obiciem, tak że zostały tylko twarde, drewniane krzesła, stół i radio. Chodziło o to, żeby nie było im za wygodnie. Spali plackiem na podłodze jak stoczniowcy.
Tam było łącznie siedem osób, w tym dyrektor jego zastępca oraz sekretarze PZPR. Zaraz też zgłosiła się spora grupa osób do ich pilnowania. Zamknęliśmy drzwi i ustawiliśmy na zewnątrz warty. Szef tej warty pyta mnie jeszcze, na co im można pozwolić. Ja mówię: "na nic, do toalety za kołnierz i z powrotem". Jeszcze wcześniej wymusiłem na dyrektorze zgodę na kupno żywności dla strajkujących z funduszu socjalnego.
W poniedziałek wieczorem natomiast zgłosił do mnie jeden ze strażników i pyta co dalej z tymi internowanymi. Pytam, jak się czują. On na to: "Mało się ruszają, chyba leżą, w ogóle ich nie słychać. Jak nie dostają jeść, to są spokojni". Ja zdziwiony: "Czemu nie dostają jedzenia?", a strażnik: "Przecież nie było takiego polecenia". To w końcu wzięto ze stołówki baniak z zupą i ze dwa tysiące ludzi patrzyło jak władza je stoczniową zupę. W końcu przyrzekli, że nie będą już przeszkadzać strajkującym i kazałem ich wypuścić. Resztę strajku spędzili już w swoich biurach.
PAP: Czy nie było prób przerwania strajku?
A.K.: W sobotę rozrzucono z helikoptera na teren stoczni jakieś propagandowe ulotki, żeby wrócić do pracy. To przyniosło jednak odwrotny skutek, stoczniowcy zaczęli zbierać te ulotki i je palić.
Pojawiły się też informacje, że partyjniacy próbują gdzieś na wydziałach namawiać ludzi, żeby wyjść ze stoczni. Na wieść o tym nakazałem ich wyrzucić, dając czas na dobrowolną ewakuację, a jak nie to mieli być usuwani siłą. Spora część wyszła sama.
Po pozostałych trzeba było pójść. Po wydziałach chodziła taka grupka młodych stoczniowców z pociętymi kablami i przyprowadzała ich na plac. Co niektórzy kajali się i przepraszali, ale tu już nie było zmiłuj. Jako wrogom strajku zabieraliśmy im dokumenty. Potem odczytywaliśmy na głos imię i nazwisko i taki delikwent musiał przejść przez gęsty szpaler żon stoczniowców, stojących przed bramą. Czego tam oni się nie nasłuchali ... gwizdy, przekleństwa. Ci partyjniacy byli tak przerażeni, że kilku z nich którejś nocy zbudowało sobie nawet tratwę ze styropianu i próbowało przepłynąć przez kanał do Marynarki Wojennej. W porę to zobaczyliśmy i holownik ich zatrzymał.
Pamiętam, że już później w Gdańsku miałem ścięcie o te ostre formy naszego strajku z członkami tamtego komitetu. Tłumaczyłem, że strajku nie prowadzi się w białych rękawiczkach, a jak chcą być dżentelmenami to niech sobie idą na salony.
PAP: Wy strajkujecie, a w Stoczni Gdańskiej po trzech dniach strajk się kończy.
A.K.: To wywołało przygnębienie, ludzie poczuli się zdezorientowani. Dla mnie to był bardzo trudny czas, część stoczniowców chciała już bowiem wychodzić. Przekonywałem ich, że jesteśmy wystarczająco dużym zakładem, aby utrzymać samodzielnie strajk.
Jeszcze przed zakończeniem strajku w Stoczni Gdańskiej pojechała tam od nas delegacja, żeby oświadczyć, że Komuna też stoi. Wałęsa nie przyjął jednak naszych przedstawicieli. Przekazał informację, że Stocznia Gdańska sama sobie poradzi, a jak Gdynia chce strajkować, to niech to robi na własny rachunek. To było bardzo przykre, bo oznaczało, że nie chcą tworzyć żadnej wspólnej reprezentacji, żadnego międzyzakładowego komitetu strajkowego. Kiedy to usłyszałem od delegacji, powiedziałem, że gdybym ja tam był, to Wałęsę zastrzeliłbym na miejscu za taką zdradę.
PAP: W jakich okolicznościach został Pan, obok Bogdana Lisa, wiceprzewodniczącym MKS w Stoczni Gdańskiej?
A.K.: To zasługa Borusewicza, który zadzwonił do mnie i spytał, czy zgadzam się, aby wejść do kierownictwa MKS. Miałem wątpliwości. Od wtorku całe dnie spędzałem regularnie w Gdańsku, a na noc wracałem do Gdyni.
PAP: Czy w gdyńskiej stoczni strajk był już stabilny i niezagrożony?
A.K.: Ludzie uwierzyli w zwycięstwo i zmobilizowali się, kiedy w niedzielę zorganizowaliśmy na placu mszę św. Borusewicz z dwójką studentów udał się do dwóch kościołów w Gdyni prosząc o odprawienie nabożeństwa dla strajkujących. Odmawiano im. W końcu bez wahania zgodził się proboszcz parafii Najświętszego Serca Jezusowego ks. Hilary Jastak. Jego msza ogromnie podniosła nas na duchu. W kazaniu ks. Jastak przyznał, że władza musi wysłuchać słusznych żądań robotników. Udzielił nam jeszcze spowiedzi powszechnej, za co musiał się grubo tłumaczyć w kurii, bo coś takiego dozwolone jest tylko w sytuacji zagrożenia życia. Ksiądz uznał widocznie, że taka sytuacja miała właśnie miejsce.
Na stoczni było już tak wszystko poukładane, że zorganizowaliśmy nawet pocztę strajkową. Listy były dostarczane na miasto, na każdy dzień był nawet inny stempel.
Ciężkie chwile przyszły jednak którejś nocy, kiedy ktoś z naszych podsłuchał na falach radiowych, że władza chce odbić drukarnię. Ulotki i gazetki przez nas drukowane szły bowiem na całą Polskę, wysyłaliśmy kurierów, aby je rozwozili po kraju. Stocznię otoczyły wozy pancerne. My jednak zapaliliśmy wokół drukarni jupitery, ludzie weszli na dach. I nie zdecydowali się zaatakować.
Z tym drukowaniem i kolportażem to przeszkadzali nam jak tylko mogli. Żeby ich oszukać wezwaliśmy nawet raz do stoczni karetkę pogotowia rzekomo do zawału. Cały samochód wyładowaliśmy ulotkami i ambulans wyjechał na sygnale w kierunku Gdańska. Goniło ją kilka radiowozów, ale nie dali rady. Karetce udało się dojechać do Stoczni Gdańskiej.
PAP: Czy były wśród was, w MKS, jakieś nieporozumienia?
A.K.: Największe spory, jak pamiętam, toczyliśmy z doradcami, głównie Bronisławem Geremkiem i Tadeuszem Mazowieckim, którzy usiłowali wybić nam z głowy postulat wolnych związków zawodowych. Twierdzili, że jest nierealny i władza tego nigdy nie przyjmie. Uważali, że lepiej jest żądać nowych wyborów w strukturach starych związków zawodowych.
Jadwiga Staniszkis, która też była wtedy w stoczni jako doradca, zaprosiła część MKS na spotkanie m.in. Bogdana Borusewicza, Andrzeja Gwiazdę, Henrykę Krzywonos, Alinę Pienkowska, Annę Walentynowicz, Józefa Przybylskiego i mnie. I wtedy nam zdradziła, że Geremek i Mazowiecki knują przeciwko nam, że przyjechali do nas realizować świadomie politykę władzy. Powiedziała też, że jak chcemy to może nam doradzać lub złożyć rezygnację.
PAP: Dlaczego nie było na tym spotkaniu Wałęsy?
A.K.: Bo Geremek z Mazowieckim cały czas go urabiali. Do tego stopnia, że tuż przed końcem strajku 27 sierpnia Wałęsa został przez nich przekonany, żeby wystąpić z apelem o odwołanie strajku w całej Polsce. Miał powiedzieć, że już tylko Gdańsk będzie dalej strajkował i negocjował z władzą, a reszta niech wróci do pracy, bo protesty powodują duże straty finansowe dla kraju. Myśmy to wyłapali przypadkiem u wojewody gdańskiego, gdzie czekała już ekipa telewizyjna, która miała nagrać to wystąpienie Wałęsy w dzienniku telewizyjnym. Zwołaliśmy natychmiast z Borusewiczem posiedzenie prezydium i próbowaliśmy Wałęsie wybić to z głowy. Włączyli się w to doradcy broniąc stanowiska Wałęsy. Doszło do ostrych pyskówek. Zażądałem wówczas zdecydowanie od Geremka Mazowieckiego, żeby wyszli z sali. Otworzyłem im drzwi i powiedziałem, że będą mogli wrócić, jak się naradzimy. A Wałęsę po prostu "przetrzymaliśmy" na sali dyskutując z nim - bezskutecznie zresztą - tak długo, kiedy już było jasne, że telewizja niczego z nim nie nagra.
PAP: A jaka była atmosfera rozmów z komisją rządową kierowaną przez wicepremiera Mieczysława Jagielskiego?
A.K.: Jagielski zrozumiał szybko, że musi się układać z nami i nie da się nas tak łatwo wyprowadzić w pole. Kiedy się zorientował, że nie ma szans prowadzić ukartowanej gry, to postępował wobec nas dość szczerze. Choć oczywiście nie wierzyłem, że komuna ma zamiar realizować to, co podpisała. Wiedziałem, że to była umowa tylko na papierze, a o resztę musimy dalej walczyć.
PAP: Jaki jest Pana zdaniem dorobek Sierpnia'80?
A.K.: Solidarność była krokiem milowym do odzyskania niepodległości i początkiem końca komunizmu. Masowość tego ruchu sprawiała, że tego już się nie dało zatrzymać, tak jak koła zamachowego, które puszcza się w ruch. Nikt się nie spodziewał, że to się tak rozrośnie. Okazało się, że drzwi wyleciały z wielkim hukiem i wolność nie wchodziła wcale przez małą szparkę. Nagle zobaczyliśmy, że jest nas 10 milionów. I nikt nie potrafił nad tym zapanować, my również.
Obudziła się świadomość społeczna, ludzie poczuli, że mogą coś osiągnąć. Ten okres do stanu wojennego był zupełnie niesamowitą lekcją wolności i demokracji. Ludzie tak się tym zachłysnęli, że już nie było odwrotu do tego, co było przedtem. (PAP)
rop/
(wywiad przeprowadzony w sierpniu 2010 r.)