Polacy, którzy w latach 30. XX w. żyli na terenie Związku Sowieckiego, tracili wszystko: życie swoje i najbliższych, zdrowie, majątek - opowiadają PAP krewni ofiar sowieckich represji. To była Golgota, ginęły setki i tysiące ludzi, zabijano za nic - wspominają.
W Chmielnickim na Ukrainie IPN otworzył w piątek wystawę "Rozkaz nr 00485. Antypolska operacja NKWD na sowieckiej Ukrainie 1937-1938". W wyniku rozkazu szefa NKWD Nikołaja Jeżowa, zatwierdzonego przez Józefa Stalina, zamordowano wówczas co najmniej 111 tys. Polaków. W rodzinach prześladowanych przez NKWD do dziś wspomina się represje sprzed lat; mimo że od tamtych wydarzeń minęło już 80 lat, niektórzy z nich do tej pory odczuwają strach.
"To była Golgota XX wieku. Zabijali za nic. Widziałem dokumenty związane z tymi zbrodniami i tam było napisane: Polak, niezaufany dla władz sowieckich, przeznaczony do rozstrzału, wyrok został wykonany. I pieczątka. Albo było napisane tak: Polak, należy do terrorystycznej organizacji Różaniec, przeznaczyć do rozstrzału. Dalej pieczątka, podpis i ten rozkaz też został wykonany. W Kamieńcu tysiące ludzi zginęło" - powiedział Stanisław Nagórniak z Kamieńca Podolskiego.
Ofiarami NKWD byli nie tylko mężczyźni, ale również kobiety. Żony "szpiegów" i "wrogów ludu" - jak określały je sowieckie władze - trafiały do obozów pracy w głąb Związku Sowieckiego, co w wielu wypadkach również oznaczało śmierć z powodu okrutnych warunków życia, głodu lub chorób.
Deportacji na wschód nie przeżyła babcia Stanisława Nagórniaka. "Była gramotna jak to oni mówili, czyli potrafiła czytać książki i, gdy w latach 30. już zaczęły się represje, jak ktoś umarł, to ona chodziła i odmawiała różaniec. Nazwali ją za to +polskim księdzem+. (...) Wysłali ją najdalej jak można, bo nad Ałdan (rzeka w Jakucji we wschodniej Syberii), czyli 10 tysięcy kilometrów stąd. Tam ją zesłali i tam ona zginęła" - powiedział pan Stanisław.
Kulminację zbrodni NKWD z lat 1937-38 poprzedziły w latach 1935-36 masowe deportacje wielu polskich rodzin, zamieszkałych na terenie dzisiejszej Ukrainy i Białorusi. Z graniczących z Polską obwodów polskie rodziny były wysyłane na wschód Ukrainy lub do Kazachstanu. W 1936 r. na kazachskie stepy została zesłana rodzina Jadwigi Rozowskiej, również z Kamieńca Podolskiego.
"To byli mój dziadek Juliusz Bilecki i moja babcia Genowefa Bilecka, którzy mieszkali w gospodarstwie około 30 km od Kamieńca. Byli prześladowani, bo pilnowali wiary katolickiej i polskości, cała rodzina rozmawiała tylko po polsku. Można było Sowietom powiedzieć, że zrobimy wszystko, co powiedzą i będzie tak jak chcą, byle zostawić nas w spokoju, ale dziadek powiedział, że nigdy swojej wiary nie zdradzi ani polskości; moja rodzina będzie trzymać się razem i róbcie co chcecie z tym" - opowiadała pani Jadwiga.
"Wywózka do Kazachstanu to była gehenna. Przyszli do domu i powiedzieli, żeby w 24 godziny się spakować, zabrać jakiś prowiant na drogę i potem po prostu wzięli ich do Kamieńca na dworzec kolejowy. Pociągiem miesiąc czasu oni jechali w te szerokie stepy Kazachstanu. Moja babcia miała wtedy 18 lat i opowiadała potem, że do Kazachstanu mało ludzi się dostało, bo na każdym przystanku małe dzieci i ludzi chorych wynosili już jako ofiary, jako zmarłych" - wspominała Jadwiga Rozowska.
W Kazachstanie, gdzie sowieckie władze kazały żyć rodzinie pani Jadwigi, nie było żadnych budynków, gdzie można byłoby się schronić. "Tylko ziemia i wysoka trawa. Mój dziadek z babcią robili jamę, a z tej trawy robili dach i w środku tej jamy mieszkali. Ludzie bali się wilków, w nocy ze strachu palono ogniska" - opowiadała.
Z Kazachstanu rodzina pani Jadwigi powróciła dopiero w 1948 roku; gospodarstwo jej dziadków zostało całkowicie rozgrabione. "Tam już nic nie było. Bo z tego naszego dobra i jeszcze dobra naszego sąsiada Sowieci założyli niedaleko kołchoz. Pozostały tylko mury młyna, zburzony dom i jabłonie i grusze. Widać było tylko, że tu kiedyś mieszkali ludzie" - dodała.
Opowiadała też, że po wielu latach w ramach zadośćuczynienia władze chciały podarować jej rodzinie krowę. "Babcia nie wzięła tej krowy, mówiła, że to jakiś żart, mówiła, że nie weźmie jej, bo ojciec, już nie na tym świecie, jej czegoś takiego nie wybaczy. Tyle przecież krzywdy nam wyrządzili" - podsumowała Rozowska.
Z Chmielnickiego Norbert Nowotnik (PAP)
nno/aszw/