Sygnatariuszka porozumień sierpniowych Henryka Krzywonos-Strycharska, była tramwajarka, uważa, że błędem, którego można było uniknąć, jest podział wśród przywódców pierwszej "Solidarności". W wywiadzie dla PAP mówi też, że sukces sierpnia 1980 roku przesłania wysoki poziom biedy i ubóstwa w Polsce.
(Fot. J. Undro PAP)
PAP: Jak doszło do strajku w Wojewódzkim Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym (WPK) w Gdańsku, w którym pracowała Pani jako motornicza tramwaju ?
Henryka Krzywonos-Strycharska: Bardzo banalnie. WPK to było przedsiębiorstwo, gdzie był zły tabor, złe traktowanie pracowników. O tym, żeby stanąć, wcześniej już często myśleliśmy. To wisiało w powietrzu. Za każdym razem jednak, kiedy miało dojść do strajku, ten kto miał pierwszy nie wyjechać z bazy, buntował się. Były tłumaczenia, że ma rodzinę i boi się o jej los.
PAP: Dlaczego to Pani 15 sierpnia rozpoczęła ten strajk?
H.K-S.: Byłam wolna, nie miałam dzieci. W tym sensie, nie miałam nic do stracenia, niczym nie ryzykowałam. No i była podstawowa iskra – strajk w Stoczni Gdańskiej.
PAP: Czy bała się Pani tego wyzwania?
H.K-S.: Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie. Nie byłam żadną bohaterką. Myślałam, że dostanę po głowie od pasażerów, a w najlepszym razie, będą mnie przeklinać. Teraz motorniczy w tramwaju jest oddzielony od ludzi kabiną, a wtedy był od razu do wzięcia...
PAP: Jak wyglądał ten moment, kiedy zatrzymała Pani tramwaj?
H.K-S.: Miejsce, które wybrałam, aby zatrzymać pojazd nie było przypadkowe. To było skrzyżowanie w Gdańsku-Wrzeszczu przy budynku Opery Bałtyckiej, gdzie krzyżują się torowiska wszystkich linii tramwajowych. Wiedziałam, że jak zatrzymam swój tramwaj, to całkowicie zablokuję ruch.
To był mój pierwszy kurs tego dnia. Powiedziałam po prostu: „Ten tramwaj dalej już nie jedzie”. I o dziwo, ludzie zamiast krzyczeć, zaczęli bić brawo. Wielki kamień spadł mi z serca. To była rano i wszyscy jechali do pracy. Mogli więc się zdenerwować, że tramwaj nagle staje. Po jakiejś chwili podszedł do mnie Zdzisław Kobyliński (jeden z sygnatariuszy Porozumień Sierpniowych – PAP) z PKS i powiedział, że jego firma też będzie strajkować. Potem zjechali też autobusami koledzy z WPK. Następnie w zajezdni tramwajowej utworzyliśmy komitet strajkowy.
PAP: Czy powiedziała Pani komukolwiek o swoim zamiarze zatrzymania tramwaju?
H.K-S.: Nikomu. To było robione absolutnie na wariackich papierach. Oczywiście, planowałam po cichu zatrzymać tramwaj, kiedy przyjechałam rano na zajezdnię. Do końca jednak nie wierzyłam, że to zrobię. Wiedziałam, że stocznia stoi. To się stało samo z siebie, w czasie jazdy, spontanicznie. Ja już nawet nie pamiętam, jakie myśli chodziły mi wtedy po głowie.
PAP: Jak się Pani dowiedziała, że w Stoczni Gdańskiej strajkują robotnicy?
H.K-S.: Nie należałam do żadnej organizacji opozycyjnej i nie miałam kontaktu z żadnym z jej działaczy. Tak naprawdę, to dobrze jednak wiedziałam, co się dzieje w stoczni. Kiedy codziennie przejeżdżałam obok niej tramwajem, to trafiały mi w ręce rozrzucane w okolicy ulotki. Byłam pełna podziwu dla tych ludzi, bo były tam ich adresy i telefony.
Miałam jeszcze jedno ważne źródło informacji o sytuacji w stoczni. Byli nimi pasażerowie. O co dziesiątym, którego znałam, wiedziałam, jakie ma problemy rodzinne. To tak, jak u fryzjera. Motorniczy w tamtych czasach wiedział bardzo wiele.
PAP: Jak dostała się Pani na teren strajkującej stoczni?
H.K-S.: Jeszcze pierwszego dnia strajku w WPK wysłaliśmy naszego delegata, aby sprawdzić, jak radzi sobie stocznia. Ale on przepadł i nie wrócił do nas. W końcu późnym wieczorem postanowiliśmy, że delegujemy kolejną osobę. Padło pytanie: „Kto pojedzie?”. A ponieważ ja była najbardziej pyskata, to ktoś powiedział w końcu: „Heńka, jedź”. I tak się znalazłam w stoczni.
PAP: I co tam Pani zastała?
H.K-S.: Strajk już się akurat załamywał. Weszłam więc na wózek i zaczęłam krzyczeć, że jeśli oni skończą ten strajk, to nas, ludzi z WPK, wsadzą do więzienia. Nie chcieliśmy zostać sami. Słyszałam relacje innych, że miałam też krzyczeć wprost do Lecha Wałęsy, że stocznia nas zdradziła, a pracowników w pozostałych strajkujących zakładach wybiją teraz jak pluskwy. Ja sobie jednak tego w ogóle nie przypominam. Pamiętam natomiast dobrze, jak Wałęsa podszedł do mnie później i powiedział: „No, skoro chcecie strajkować, to strajkujemy dalej”.
PAP: Jak to się stało, że weszła Pani w skład Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego (MKS), działającego w Stoczni Gdańskiej ?
H.K-S.: Po trosze znowu zdecydował mój charakter. Zauważono, że jestem krzykliwą babą i ktoś mnie wskazał. Poza tym, WPK, który był wówczas dużym zakładem, musiał mieć jakiegoś przedstawiciela w MKS. Wróciłam jeszcze do mojej załogi zapytać, czy akceptują moją osobę w MKS. Zgodzili się bez dyskusji.
PAP: Z kim w MKS Pani najbliżej współpracowała?
H.K-S.: Z Aliną Pienkowską. Byłyśmy prawie rówieśniczkami i mogłyśmy o wszystkim rozmawiać.
Głową, która kierowała wszystkim, był Bogdan Borusewicz. Był cichym przewodniczącym MKS. Leszek (Wałęsa – PAP) zrobił w MKS taką samą pracę, jak ja i inni. Bogdan starał się nam wszystko tłumaczyć. Był na każde zawołanie. Zresztą nie tylko on. Był też Andrzej Gwiazda, o którym zapominamy.
PAP: Jak Pani zniosła te kilkanaście dni strajku?
H.K-S.: To trudno opisać. Wiele rzeczy już nie pamiętam. Tam działo się tyle rzeczy naraz. Jeśli miałam czas na sen, to spałam na dwóch krzesełkach. Przez pierwsze dwa dni jeździłam kąpać się do WPK, ale potem Anna Walentynowicz przypomniała sobie, że przecież w stoczniowej straży pożarnej są jakieś prysznice. Czasami w nocy przyjechała do nas jakaś delegacja strajkujących z Polski. Trzeba było ich przyjąć i porozmawiać. W nocy zamiast spać graliśmy na gitarach, śpiewaliśmy, słuchaliśmy Radia Wolna Europa.
Miałam pełne ręce roboty i nie było czasu, żeby myśleć o tym zmęczeniu i niedojedzeniu, które dawało się we znaki. Ja rozdawałam benzynę, Alinka wydawała przepustki. Ciągle byłyśmy w ruchu.
PAP: Czy miała Pani wówczas świadomość, że strajk w Stoczni Gdańskiej przejdzie do historii?
H.K-S.: Cieszyłam się, że nie musimy wychodzić na ulicę, jak w grudniu 1970 r. Jako mała dziewczynka widziałam to, co się wtedy działo pod stocznią.
Chyba wszyscy czuliśmy wtedy, że ten nasz strajk to coś wielkiego. Ja osobiście zdałam sobie z tego sprawę po raz pierwszy, kiedy pojechałam z Bogdanem Lisem do Urzędu Wojewódzkiego, aby zaprosić rząd do rozmów.
Dużym przeżyciem była dla mnie też pierwsza msza św. na terenie stoczni. Byliśmy wtedy wszyscy razem. To był taki bodziec, który mówił mi, że uczestniczę w wielkim wydarzeniu.
PAP: Jakie chwile podczas strajku najbardziej utkwiły Pani w pamięci?
H.K-S.: Kiedy mieliśmy zakończyć strajk i podpisać porozumienie, ale bez gwarancji wypuszczenia więźniów politycznych, to ja się wtedy postawiłam i powiedziałam, że „nie ma mowy” i mojego podpisu nie będzie. To był punkt, który prowadziłam z Andrzejem Gwiazdą. Minister (Zbigniew) Zieliński z komisji rządowej był bardzo oburzony. Zaczął mi nawet obiecywać jakieś opony do autobusów, byle tylko podpisać już porozumienie. Ale my postawiliśmy na swoim.
Już po strajku, chyba 2 września, do gdańskiej siedziby Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego Niezależnych Samorządnych Związków Zawodowych (MKZ), który powstał z MKS, przyjechał wypuszczony właśnie z aresztu Jacek Kuroń. Zapytał Walentynowicz: „Gdzie jest ta Krzywonos? Potem podszedł do mnie i mocno wyściskał. Brak mi słów, żeby opisać, co wtedy czułam.
PAP: Czym osobiście jest dla Pani sierpień 1980 roku?
H.K-S.: Wtedy zaszły wielkie zmiany, prawie rewolucyjne. Ja przed sierpniem 1980 r. nosiłam w sobie takie przeświadczenie, że nikomu na mnie nie zależy. Miałam trudne dzieciństwo, pochodziłam z patologicznej rodziny. A tu nagle w stoczni zobaczyłam, że jestem ważna dla tych ludzi i wzajemnie się rozumiemy.
Kiedy w czasie strajku jechałam z wizytą do WPK, to Andrzej Gwiazda oderwał kawałek mojej przepustki, aby nikt inny nie przyjechał na moje miejsce. To był wtedy dla mnie szalenie ważny gest.
Dobrze pamiętam, jak kobiety przychodziły z chlebem pod bramę do swoich najbliższych. Matki nie patrzyły wówczas, czy dają swoim synom tego chleba mniej, czy więcej. Dzieliły go równo między wszystkich. Z takimi odruchami wielkiej serdeczności nigdy się wcześniej nie spotkałam.
Z tego strajku wyniosłam wielką chęć pomagania innym. I Tylko dlatego w 1994 r. założyłam rodzinny dom dziecka, a wcześniej przez kilka lat miałam rodzinę zastępczą.
PAP: Czy zwycięstwo robotników w sierpniu 1980 r. zostało w pełni wykorzystane?
H.K-S.: Chyba nie. Krew mnie zalewa, kiedy widzę dzieci na śmietnikach i całą tę biedę. Nie mogę pogodzić się z tym, że dla młodzieży, która kończy szkoły, nie ma pracy. To mnie wszystko boli. Chyba nikt z nas, będących wtedy w stoczni 25 lat temu nie przypuszczał, że takie rzeczy porobią się w Polsce. Ja nie jestem politykiem, żyję tak, jak reszta niemajętnych ludzi w kraju.
PAP: Czy gdyby można było cofnąć czas, to czy zatrzymałyby Pani jeszcze raz ten tramwaj?
H.K-S.: Już nie, ale tylko dlatego, że mam własną rodzinę i dwanaścioro dzieci, w wieku od 12 do 32. Najstarsza trójka jest już samodzielna. Jestem za nie wszystkie odpowiedzialna.
PAP: Czy drogi ludzi pierwszej „Solidarności” musiały się rozejść?
H.K-S.: Nie. To był nasz błąd. Można było tego uniknąć. To tak jak w małżeństwie, trzeba ze sobą cały czas rozmawiać i zawsze dochodzi się do jakiegoś consensusu. Ja osobiście z nikim się nie kłócę. Nie mam wrogów ani z jednej, ani z drugiej strony.
Rozmawiał Robert Pietrzak (PAP)
(wywiad przeprowadzony w sierpniu 2005 r.)
Zobacz:
"Strajk komunikacji miejskiej w Trójmieście w sierpniu 1980 roku" - Arkadiusz Kazański, Biuro Edukacji Publicznej Instytutu Pamięci Narodowej.