10 kwietnia 2010 r. byłem w Lesie Katyńskim, wspólnie z innymi czekałem na delegację prezydenta Lecha Kaczyńskiego - wspomina w rozmowie z PAP wiceprezes IPN Mateusz Szpytma. Pierwsza informacja, która do nas dotarła, dotyczyła jedynie usterki samolotu - opowiadał.
PAP: Był pan jednym z organizatorów wyjazdu młodzieży akademickiej do Smoleńska 10 kwietnia 2010 r., która wspólnie z delegacją prezydenta Lecha Kaczyńskiego miała wziąć udział w obchodach 70-lecia zbrodni NKWD na polskich obywatelach. Jak pan zapamiętał ten dzień?
Mateusz Szpytma: To była wyprawa akademicka, studentów, uczniów liceów i nauczycieli historii, która miała na celu uczczenie pamięci o polskich żołnierzach zamordowanych przez NKWD w Lesie Katyńskim. W zbrodni katyńskiej zginęło bowiem wielu młodych ludzi, którzy w II Rzeczypospolitej tworzyli środowisko akademickie. Na miejscu w Smoleńsku, który od Katynia oddalony jest zaledwie o trzydzieści kilometrów byliśmy już dzień wcześniej.
Byliśmy przejęci tym, że następnego dnia weźmiemy udział w uroczystościach z udziałem przedstawicieli najwyższych polskich władz z prezydentem Lechem Kaczyńskim na czele. W najczarniejszych snach nikt nie mógł przypuszczać co się stanie.
Pamiętam, że 10 kwietnia 2010 roku od samego ranka było mgliście, chłodno, dopiero później wyjrzało słońce. Po przejściu kontroli bezpieczeństwa czekaliśmy na delegację prezydenta na terenie Memoriału Katyńskiego, w tym na Polskim Cmentarzu Wojennym, gdzie spoczywają szczątki naszych żołnierzy. Wiele osób przygotowywało się do uroczystości, część z nich spacerowała odwiedzając także część rosyjską nekropolii katyńskiej, gdzie leżą ofiary stalinizmu. W międzyczasie dotarła do nas duża grupa rodzin katyńskich, która do Smoleńska przyjechała pociągiem specjalnym z Warszawy, wraz z nimi byli politycy ; pamiętam m.in. Antoniego Macierewicza.
Wraz z moją delegacją cieszyliśmy się, że wkrótce zobaczymy prezesa Janusza Kurtykę, który miał poprosić prezydenta Kaczyńskiego o wspólne z nami zdjęcie pamiątkowe. Panowała podniosła atmosfera, w naszej tradycji okrągłe rocznice historyczne obchodzone są ze szczególną atencją.
PAP: Pamięta pan pierwszą informację o katastrofie?
Mateusz Szpytma: Tak i tylko tyle, że jest usterka samolotu. Nic więcej. To była pierwsza informacja, w sumie nic poważnego, awarie przecież się zdarzają, byliśmy przekonani, że samolot miał tylko problemy z lądowaniem. Nikt wtedy w pierwszych chwilach w Lesie Katyńskim nie spodziewał się najgorszego.
Z każdą chwilą docierały jednak do nas coraz bardziej przerażające informacje, głównie od bliskich z Polski, którzy śledzili to, co się dzieje w telewizji, radiu, internecie. Pojawiły się pierwsze wiadomości o tym, że samolot się rozbił, że zginęli ludzie, że są jacyś ranni. Nikt nie mógł w to uwierzyć - absolutnie, to wszystko było niewiarygodne, bo przecież chodziło o samolot z prezydentem Polski na pokładzie, który pod każdym względem powinien być bezpieczny. To było może naiwne, ale naprawdę nikt wcześniej nie sądził, że coś takiego jak katastrofa może przydarzyć się głowie państwa i licznej jego delegacji wraz z generałami Wojska Polskiego. Myślę, że to było powszechne wtedy odczucie.
Ostatecznie o śmierci wszystkich osób obecnych na pokładzie Tu-154M poinformował na cmentarzu w Lesie Katyńskim minister Jacek Sasin. To był cios. Nie byłem urzędnikiem wysokiego szczebla, ale poza prezesem Januszem Kurtyką, z którym blisko współpracowałem przez ostatnie wtedy lata, zginęło wiele osób, które znałem bardzo dobrze zajmując się historią. Wspaniali ludzie, państwowcy, ludzie, których śmierć moim zdaniem zmieniła Polskę. To m.in. Tomasz Merta, Janusz Kochanowski, Władysław Stasiak. Bylibyśmy dziś w zupełnie innym miejscu, gdyby nie ta katastrofa i nie ich śmierć.
PAP: Na cmentarzu odbyła się msza, którą odprawił franciszkanin ze Smoleńska, o. Ptolemeusz. Nie można zapomnieć jego homilii...
Mateusz Szpytma: Służyłem do tej mszy. Ojciec Ptolemeusz, jak my wszyscy, był wstrząśnięty, w homilii niemal krzykiem wezwał wszystkich: "Nie kłóćcie się!". To było jego wielkie wołanie. Bardzo smutna uroczystość. Przed nami stały rzędy pustych krzeseł z karteczkami, na których były imiona i nazwiska osób, które zginęły zaledwie kilka godzin wcześniej. Obok tych krzeseł były czarne parasolki na wypadek, gdyby padał deszcz. Do dziś mam tę parasolkę i imienną karteczkę, która przeznaczona była dla Janusza Kurtyki. To był dla mnie wstrząs. W powojennej historii Polski nie zdarzyło się nic bardziej tragicznego.
Pocieszające, jeżeli w ogóle w tym kontekście można mówić o jakimkolwiek pocieszeniu, było to, że byliśmy wspólnotą w tym cierpieniu. To było dla mnie bardzo ważne doświadczenie. Wielka szkoda, że tej wspólnoty nie udało się zachować, że mimo tej strasznej tragedii ludzie w Polsce tak bardzo się podzielili. Jednak przez pierwsze dni ta wspólnota, zjednoczenie wszystkich Polaków, była realna, była niezakłócona.
PAP: Po katastrofie wasza grupa mogła zostać na miejscu kilka dni, dzięki czemu mógł pan bez pośpiechu obejrzeć miejsce tragedii.
Mateusz Szpytma: Tak, byliśmy bardzo blisko, pojechaliśmy tam w niedzielę 11 kwietnia rano. To był impuls, żeby tam pojechać, pomodlić się. Widzieliśmy porozrzucane szczątki samolotu, ścięte wierzchołki drzew. Do samego miejsca katastrofy nie dopuścili nas funkcjonariusze rosyjscy. Przygnębiający był widok - nie pamiętam czy to było jeszcze w sobotę czy w niedzielę - rosyjskich ciężarówek z licznymi czerwonymi trumnami. Były one zbierane ze smoleńskich zakładów pogrzebowych, to były byle jak poukładane stosy trumien wiezione na ziłach. Okropny, niezapomniany widok. Nasza grupa, symbolicznie wzięła trochę ziemi, odmówiliśmy modlitwę za zmarłych w tej katastrofie.
PAP: Rozmawiał pan z prezesem Januszem Kurtyką przed tą tragedią? Przez kilka lat do końca 2008 r. był pan jego bliskim współpracownikiem - najpierw asystentem, a następnie wicedyrektorem jego sekretariatu.
Mateusz Szpytma: Tydzień wcześniej, rozmowa dotyczyła spraw administracyjnych. Jego śmierć była, jest i jeszcze długo będzie wielką stratą dla nas wszystkich, dla polskiej historiografii, polityki pamięci. To także wielka strata dla mnie osobiście - Janusz Kurtyka przyjmował mnie do pracy w krakowskim oddziale IPN, później miałem szczęście być jego asystentem, także wiceszefem sekretariatu. Przeniosłem się wraz z nim z Krakowa do Warszawy, pomagałem mu we wszystkim, to była trudna kadencja; Polska wciąż żyła lustracją, nieporównywalnie w o wiele większym stopniu niż teraz.
Współpraca z nim była dla mnie niezwykle cennym doświadczeniem, właśnie ze względu na jego wiedzę, umiejętności, charyzmę. Miałem do czynienia z człowiekiem, dla którego Polska była najważniejsza. Janusz Kurtyka kochał Polskę, całym sobą - był niezwykłym propaństwowcem i kochał też historię, a precyzyjniej - prawdę historyczną. I był w tym bezkompromisowy, prawda - jaka by ona nie była - liczyła się dla niego najbardziej. Miał też znakomite umiejętności rządzenia: w jasny sposób przedstawiał swoje cele, wiedział czego chce, był pewny siebie i konsekwentny. Oczywiście czasami z tego powodu w kontaktach interpersonalnych był trudny, również mi zdarzyło się usłyszeć od niego krytyczne słowa, ale wiedzieliśmy, że jego zaangażowanie w sprawę motywowane było dobrem Instytutu. To była wyjątkowa postać, stworzona do tej funkcji.
PAP: W jednym ze wspomnień powiedział pan, że był wdzięczny Kurtyce za to, że nigdy nie zmuszał pana do manipulacji, która zdarza się na przykład w polityce.
Mateusz Szpytma: Tak, i bardzo to sobie ceniłem. To, że tak dobrze do dziś wspominamy Janusza Kurtykę wiąże się chyba z tym, że w ponad 90 procentach zgadzałem się z jego wizją polityki pamięci. Dzięki temu powstała szczególna wspólnota, nie chodziło o pracę dla pieniędzy czy dla stanowiska, ale właśnie dla idei. Bardzo dbał o pamięć o żołnierzach powojennego podziemia antykomunistycznego i o wielomilionowym ruchu Solidarności. Mało osób pamięta, ale to on gorąco prosił prezydenta Lecha Kaczyńskiego o ustanowienie 1 marca Narodowym Dniem Pamięci o Żołnierzach Wyklętych. Działalność Kurtyki dla pamięci o drugiej konspiracji niepodległościowej uhonorowali też sami kombatanci wybierając go na szefa Stowarzyszenia Zrzeszenia "Wolność i Niezawisłość" - poakowskiej organizacji zbrojnej.
Jestem mu też wdzięczny za życzliwość jaką okazał mi przy wszystkich sprawach związanych z badaniem niemieckiej zbrodni na rodzinie Józefa i Wiktorii Ulmów i ukrywanych przez nich Żydach. Pozytywnie odnosił do mojego pisania o tej sprawie, także do mojej inicjatywy wybudowania w Markowej Muzeum Polaków Ratujących Żydów. "Proszę robić" - mówił, gdy mu przedstawiałem ideę wybudowania tej placówki.
Wiedział też, że historia Ulmów dobrze pokazuje sprawę pomocy Polaków udzielanej swoim żydowskim współobywatelom w czasach Zagłady. Jednocześnie krytykował prace Jana Tomasza Grossa, którego określił mianem "wampira historiografii". Uważał, że wszelkie fakty o dziejach Polski, w tym także o polsko-żydowskiej przeszłości, należy przedstawiać przy zachowaniu surowych reguł nauki. Na krótko przed katastrofą dzięki niemu miałem również okazję poznać Zofię Korbońską - legendę Polskiego Państwa Podziemnego; poprosił, bym zrobił z nią wywiad.
Wspominając Janusza Kurtykę po ośmiu latach od katastrofy smoleńskiej myślę, że był on przede wszystkim naukowcem. Mimo że badał średniowiecze, wiedział bowiem, że z powodu cenzury w PRL-u nie będzie mógł podejmować pewnych tematów, to jednak nigdy nie zrezygnował ze swojej pasji do najnowszych dziejów Polski. Pamiętam, że zawsze cieszył się z nowych odkryć naukowych, z nowych publikacji IPN, tak naprawdę na tym mu najbardziej zależało. (PAP)
autor: Norbert Nowotnik
nno/ agz/