Zaledwie niecały tydzień przed wyborami 1989 r. na posiedzeniu Sekretariatu KC PZPR gen. Wojciech Jaruzelski uznawał, że 51–60 proc. miejsc zdobytych w Senacie to będzie „wynik dobry, 41–49 proc. zły, a poniżej 40 proc. – bardzo zły”.
Tak dobry nastrój gen. Jaruzelskiego nie znajdował jednak potwierdzenia w sondażach wyborczych, które docierały do władz przed głosowaniem 4 czerwca 1989 r. „Gra” toczyła się o senat, który po raz pierwszy po 1945 r. miał być przedmiotem wolnej elekcji. Podział mandatów w Sejmie ustalony przy okrągłym stole przewidywał 65 proc. dla strony koalicyjno-rządowej oraz 35 proc. dla opozycji (dodajmy, że całej, bo nie dotyczył tylko „wałęsowskich” komitetów obywatelskich).
Zarówno Ośrodek Badania Opinii Publicznej, jak i Centrum Badania Opinii Publicznej w praktyce od samego początku 1989 r. systematycznie przeprowadzały sondaże przedwyborcze, które wraz z opracowaniami były przekazywane do wiadomości najwyższych władz partyjnych. W sondażu OBOP przeprowadzonym 17–18 kwietnia 1989 r. zadano respondentom pytanie: „Wyobraźmy sobie, że już w najbliższym czasie odbywają się wybory do Senatu, i że w Pana (i) okręgu wyborczym kandydują dwie osoby – jedna reprezentuje stronę koalicyjno-rządową, druga opozycyjno-solidarnościową”. W odpowiedziach kandydaci tej pierwszej strony stanowili zaledwie 14 proc., opozycyjno-solidarnościowej 48 proc., 38 proc. było zaś niezdecydowanych. Nic dziwnego, skoro już na przełomie lutego i marca tamtego roku, w czasie obrad okrągłego stołu, 39 proc. respondentów CBOS wskazywało na możliwość przegranej w wyborach PZPR.
Kolejne sondaże prowadzone w maju 1989 r. w odstępach co dwa tygodnie, a potem co tydzień, nie dawały władzy wielkich szans na jakiekolwiek zwycięstwo. Potwierdzały zatem trend trwający w praktyce od słynnej debaty Alfred Miodowicz-Lech Wałęsa z 30 listopada 1988 r. Choć przewaga obozu opozycyjno-solidarnościowego (de facto w powszechnym odbiorze utożsamianego z KO „S”) zmalała, to nie na tyle, aby władze mogły czuć, że mają choćby cień szansy na zdobycie przewagi w senacie. 23 maja 1989 r. na koalicję chciało głosować 24 proc. badanych, na opozycję zaś 55 proc. Nadal pozostawała grupa 21 proc. niezdecydowanych, ale oni w większości i tak mieli zamiar oddać głos na opozycję.
Podobne badania prowadziło wspomniane wyżej CBOS. Ich wyniki w tym samym dniu, czyli 23 maja 1989 r., były dla władz jeszcze bardziej przygnębiające. „Zaledwie 15 proc. respondentów zamierza głosować na stronę koalicyjną, a ok. 40 proc. deklarowało zamiar poparcia opozycji. Według sondażu zaledwie 34 proc. członków PZPR i 16 proc. ZSL chciało poprzeć kandydatów koalicji, natomiast 17 proc. członków PZPR i aż 48 proc. ZSL zapowiedziało głosowanie na +Solidarność+. Z badań wynikało, że członkowie SD w ogóle nie zamierzali głosować na koalicję, a ponad połowa z nich deklarowała poparcie dla +Solidarności+. Sondaż wskazywał, że kandydaci na senatorów z obozu władzy mogą liczyć zwłaszcza na poparcie mieszkańców średniej wielkości miast, członków PZPR i SD, osób z wyższym wykształceniem, a także osób starszych. Natomiast kandydaci +Solidarności+ zdobędą najwięcej głosów wśród mieszkańców aglomeracji, 23–30-latków oraz osób z co najmniej średnim wykształceniem” – pisała Paulina Codogni.
Sondaż CBOS natomiast określał grupę niezdecydowanych aż na 48,6 proc., co zupełnie nie pokrywało się z badaniami OBOP czy robionymi w tym samym czasie sondażami niezależnych ośrodków, o których za chwilę. Trudno przypuszczać, skąd ankieterzy CBOS uzyskiwali tak duże grono niezdecydowanych. Warto przy tym jednak dodać, że wśród tych, którzy do wyborów iść chcieli (ok. 70 proc.) przy wyborze na posła czy senatora 39,6 proc. chciało kierować się programem, 36,18 proc. jego osobowością, tylko 7,8 proc. zaś przynależnością partyjną. To rzeczywiście dawało jeszcze nadzieję koalicji rządowo-partyjnej.
Odzwierciedlały ją wypowiedzi członków najwyższych władz partyjnych, przykładowo 17 maja tamtego roku Władysław Baka stwierdzał, że pozytywny wynik wyborów po stronie koalicji mógłby wywołać obawy w opozycji, czy wybory były uczciwe. W podobnym tonie wypowiadał się Zygmunt Czarzasty kierujący kampanią wyborczą władzy, który uważał, że Zachód natychmiast podniesie krzyk o fałszerstwach, manipulacjach i nieuczciwościach. I choć wtórowali im inni członkowie Biura Politycznego KC PZPR to zapisy posiedzeń tego gremium wskazują z drugiej strony na to, że partia miała świadomość fatalnie prowadzonej kampanii wyborczej i „zdrady” sojuszników. Świadczyły o tym wypowiedzi gen. Czesława Kiszczaka, Mieczysława F. Rakowskiego, Kazimierza Cypryniaka, którzy domagali się ofensywności w jej prowadzeniu.
Najlepiej podsumowywał to szef MSW, gen. Czesław Kiszczak: „Dla nas najważniejsze jest wygranie wyborów, a nie styl, w jakim je wygramy. Nie możemy stracić władzy przy pomocy kartki wyborczej. Sami sobie zakładamy pętlę, idziemy na rzeź jak barany, wyciągamy różne brudy sprzed kilkudziesięciu lat, uprawiamy masochizm jak nikt na świecie. A równocześnie dziwimy się, że młodzi nie idą do partii. Wszystko przyjmujemy z pokorą. Dlaczego nie wypominamy przeciwnikom ich grzechów, zbrodni, a byłoby co. Dokumenty są. O nas mówi się stalinowcy. A dlaczego wszystkim Woroszylskim, Mazowieckim, Drozdowskim nie przypominamy peanów na cześć Stalina. Dzisiejsi zagorzali demokraci, liberałowie byli zagorzałymi orędownikami Stalina. To [Ryszard – przyp. red.] Reiff usprawiedliwiał uwięzienie Wyszyńskiego. Czy tak bardzo nam na nich zależy, że dajemy się opluwać, milczymy, nie przypominamy, nie przypominamy ich nieprawość”.
Nic z tego. Nieumiejętność aktywnej walki wyborczej prowadziła partię nie tylko do przegranej w Senacie, lecz i do upokorzenia, jakim był los tzw. listy krajowej (znajdowało się na niej 35 najbardziej prominentnych polityków koalicji, np. M.F. Rakowski, Florian Siwicki, Stanisław Ciosek, Czesław Kiszczak, Józef Czyrek, Kazimierz Barcikowski, Stanisław Kania). Na marginesie: jej upadek jest kluczem do zrozumienia postawy obu stron po 4 czerwca 1989 r., ale to temat na inną historię…
Przedwyborcze badania prowadzono również w Wydziale Propagandy KC PZPR czy na skalę lokalną. Przykładem tych ostatnich jest choćby sondaż przeprowadzony kilka dni po zakończeniu obrad okrągłego stołu przez Społeczny Ośrodek Badania Opinii Publicznej w Bielsku-Białej. Nosił on nazwę, a jakże, „Wybory’89” i został przeprowadzony „w piętnastu instytucjach i przedsiębiorstwach uznanych za reprezentatywne dla głównych grup społeczno-zawodowych. Wśród trzystu ankietowanych około 25 proc. stanowili członkowie PZPR. Zdecydowana większość pytanych (65,4 proc.) uznała, że interesy społeczne w parlamencie najlepiej będą reprezentować niezależne środowiska bezpartyjne. Na PZPR wskazało niecałe 25 proc., a na SD i ZSL odpowiednio 17,0 i 14,8 proc. Za najbardziej godne zaufania ugrupowanie 7,3 proc. pytanych uznało PAX. Udział w wyborach zadeklarowało 77,2 proc. ankietowanych. W grupie zdecydowanych na pozostanie w domach 45,5 proc. uzasadniało swoją decyzję tym, że program reform nie gwarantuje poprawy życia ludzi pracy, 25,8 proc. – niedemokratycznością ordynacji (25,8 proc.), a 21,2 proc. – swoją obojętnością wobec parlamentu” – pisała Paulina Codogni.
Janusz Reykowski, który odpowiadał za strategię wyborczą obozu władzy, przewidywał, że najlepszy czas na prowadzenie najbardziej aktywnej kampanii przypadnie na blisko dwa tygodnie przed 4 czerwca 1989 r. Tyle tylko, że około połowy maja 1989 r. było już „po wyborach”. Wskazywały na ten fakt dobitnie nie tylko sondaże OBOP i CBOS, lecz i sondaże niezależne.
Przykładowo dla Komitetu Obywatelskiego „S” we Wrocławiu robił je Bogdan Zdrojewski. Jarosław Obremski wspominał: „Do Komitetu przyszedł Bogdan Zdrojewski, który powiedział, że jest socjologiem i może zrobić badania, bo sekretarzem Komitetu Obywatelskiego był Rafał Dutkiewicz i on właściwie był tą osobą, która w całości organizacyjnie to wszystko spajała. I tak jak to Rafał – chcesz robić badania, to rób badania!”.
Przeprowadzone przez Zdrojewskiego i grupę wspomagających go osób sondaże okazały się bardzo pomocne w prowadzeniu kampanii wyborczej. Na posiedzeniu wrocławskiego Komitetu Obywatelskiego 28 kwietnia 1989 r. Zdrojewski omówił koncepcje pracy grupy socjologów w ramach Biura Badania Opinii Publicznej i stwierdził, że doświadczenia z kampanii wyborczej z Zachodu są nieprzystawalne do polskich realiów. Udzielona zgoda na badania dla Zdrojewskiego zaowocowała kilkoma sondażami. I tak w dniach 5–10 maja przebadano 638 osób. Z czego 149 z nich objął sondaż uliczny oparty na kwestionariuszu, 220 wywiad ankietowy, 109 osób wyraziło opinię telefonicznie podczas sondażu dotyczącego oglądalności programu wyborczego „Solidarności”, 69 wypowiedziało się podczas niesformalizowanego sondażu w różnych punktach miasta, 91 odmówiło udziału, reagując negatywnie na sam wywiad, jak i również na osoby badające reprezentujące stronę opozycyjno-solidarnościową.
Udział w wyborach zadeklarowało 68 proc. osób, niezdecydowanych było 24 proc., w wyborach miało zaś nie wziąć udziału 7 proc. ankietowanych. Na KO „Solidarność” zadeklarowało swój głos: 44 proc. wyborców, na jej przeciwników 22 proc., niezdecydowanych było 23 proc., różnie zaś miało głosować 11 proc..
Kolejne badania zrobiono po następnych dniach intensywnej kampanii, w dodatku był to chyba jeden z ostatnich sondaży robionych przed wyborami ze strony niezależnej. I tak poparcie dla KO „Solidarności” miało utrzymywać się na poziomie ok. 40 proc., poparcie kandydatów strony koalicyjno-rządowej było stabilne w granicach 12–20 proc. i wynosiło 13 proc. dla Senatu i 15–27 proc. dla Sejmu. Jak stwierdzano: „Ok. 10 proc. społeczeństwa deklarującego chęć wzięcia udziału w wyborach i określonego głosowania popełnia błędy przekreślające ważność ewentualnie oddanych głosów (pozostawienie zbyt dużej ilości kandydatów na 1 karcie wyborczej”, zaś „ok. 15 proc. pragnie podzielić glosy pomiędzy różnych kandydatów w zależności od mandatów, wykazując przy tym brak stosowania jednoznacznego kryterium”. Dodawano, że „pozostałe osoby zgłaszające chęć uczestnictwa w wyborach nie deklarują określonego poparcia lub czynią to w sposób enigmatyczny. Osoby, które nie deklarują udziału w wyborach są:
a. niezdecydowane ok. 15 proc.
b. bojkotujące wybory świadomie – 2,5 proc.
c. zapowiadające brak zainteresowania wyborami – 10–23 proc”.
Wnioski wysunięte na podstawie tych badań były bardzo konstruktywne. Uważano, że „w praktyce: 20 proc. nie zna nawet nazwisk kandydatów lub też uważa, że technika głosowania jest zbyt skomplikowana, 10 proc. osób przekonanych o znajomości techniki głosowania popełnia błąd już w fazie deklarowania określonego poparcia w zapowiadanym głosowaniu, procedura głosowania wydaje się skomplikowana dla 40 proc. potencjalnym wyborców, świadomy bojkot (z powodu „ograniczonej demokracji”, tzn. obsadzenie każdego mandatu jednym kandydatem +Solidarności+) zapowiada 2–3 proc. (głównie młodzież), grupę popierającą stronę koalicyjno-rządową sztucznie powiększają:
a. zdezorientowani, interpretujący kandydatów PZPR jako reprezentantów opozycji (5–10).
b. deklarujący neutralność polityczną, zapowiadający głosowanie na kandydatów „mądrych”, „pracowitych”, „specjalistów”, „porządnych obywateli” – do 17 proc. (powyższe osoby mogą przyczynić się do powiększenia 18 proc. poparcia koalicji do: 18 + 10+ 17 = 45 proc. w najbardziej niesprzyjających dla +Solidarności+ sytuacjach, przy założeniu ważności wszystkich oddanych głosów – wydaje się, iż takie założenie jest jednak nieprawdopodobne)”.
Według przeprowadzających wrocławskie sondaże stwierdzano, że najniższa frekwencja dotyczyła młodzieży, choć widziano szansę na jej aktywizację, u osób starszych, szczególnie poza obszarem miast i ta tendencja mogła się jeszcze pogłębić. Trzecią grupą o najniższym wskaźniku frekwencji były kobiety do 25. roku życia, zwłaszcza przebywające na urlopach wychowawczych. Wpływ na zmianę mogło mieć tylko najbliższe otoczenie. Zdrojewski w swoim podsumowaniu napisał: „1. należy się spodziewać korekty wyników do 10 proc. na niekorzyść +Solidarności+ w wyniku wpływu okręgów zamkniętych; 2. ilość głosów nieważnych będzie miała znaczenie jedynie w przypadku nierównego ich rozłożenia pomiędzy strony; 3. niezdecydowani co do sposobu głosowania w przeważającej części stanowią grupę potencjalnych sprzymierzeńców +Solidarności+, jednak ich słaba orientacja w procedurze wyborczej i nazwiskach kandydatów może przyczynić się do obniżenia uzyskanych wyników; 4. obniżenie frekwencji wyborczej (brak informacji o lokalizacji komisji wyborczej, złe warunki dojazdu, pogorszenie się warunków atmosferycznych) może dotyczyć tylko strony Solidarnościowej (dyscyplina partyjna nadal działa); 5. na obszarze poza miastem skład komisji może mieć wpływ samopoczucie wyborców (dyrektorzy zakładów pracy, osoby funkcyjne itp.), mogą więc pojawić się postawy konformistyczne wobec systemu; 6. lista krajowa będzie stanowiła główne źródło skupienia uwagi: zapowiedź skreślania poszczególnych osób zadeklarowało prawie 80 proc. wyborców (w tym nieco ponad 50 proc. wskazuje, że żadna osoba z listy krajowej nie powinna w ogóle kandydować; dotyczy to przede wszystka m Miodowicza, Kiszczaka, Kani i Urbana, to ostatnie nazwisko pojawia się bardzo często podobnie jak Jaruzelskiego, który w ogóle nie kandyduje); 7. żadna z osób na mandatach koalicyjnych nie powinna uzyskać wymaganej większości głosów.
Wyniki sondaży robionych przez Bogdana Zdrojewskiego nie tylko wskazywały ogólną tendencję jednoznacznie wskazującą na rosnące, choć w okresie przed samymi wyborami już ustabilizowane poparcie dla KO „S”, ale także realistycznie oceniało przeciwników politycznych. Co ważne, wrocławskie sondaże w miarę dokładnie wskazały frekwencję wyborczą (68 proc., w rzeczywistości 62,8 proc.). Były też dostępne poza województwem wrocławskim, o czym świadczył fakt, że już po wyborach senator Janusz Ziółkowski odpowiadając na jedno z pytań zadane przez Madeleine Albright, amerykańską politolog, która gościła wtedy w Polsce z serią wykładów, „stwierdził, że co do tego [wygranej „Solidarności” – dop. S. L.] nie było żadnych wątpliwości, a potwierdzał to sondaż przedwyborczy przeprowadzony we Wrocławiu”.
Podobny sondaż pokazujący, jaki był mechanizm głosowania w tych wyborach na kandydatów strony opozycyjnej, przeprowadzono w okręgu wyborczym Warszawa Mokotów. Jego celem było sprawdzenie szans kandydatury Andrzeja Miłkowskiego. Z punktu widzenia marketingu wyborczego w momencie startu Miłkowski skazany był na całkowitą porażkę. Był kandydatem przywiezionym w „teczce”, pochodził ze Śródmieścia, pracował w Hucie Warszawa na Żoliborzu, zaś kandydowanie na Mokotowie zaskoczyło również jego samego. Jego kontrkandydatami byli: Zdzisława Guca, rozpoznawalna spikerka telewizyjna z „Panoramy dnia”, Bogusław Kaczyński, wielki znawca muzyki klasycznej, osobowość telewizyjna, Janusz Zabłocki, poseł, polityk związany z reaktywowanym Stronnictwem Pracy, oraz kilku innych, mniej znanych kandydatów.
Sondaż przeprowadzono 19–20 maja 1989 r. na 500 osobach i uzyskano następujące dane. Dwa tygodnie przed wyborami na udział w nich zdecydowanych było 63 proc. respondentów. Dalsze 15 proc. szacowało, że raczej weźmie udział w wyborach. Razem dawało to 78 proc. ewentualnych wyborców. Ostatecznie do urn poszło 62,8 proc. wyborców. Co znaczy, że niemal dwa tygodnie przed wyborami w zasadzie wszystko było rozstrzygnięte, zaś wyborców niezdecydowanych nie udało się przyciągnąć do urn. Jacek Moskalewicz pisał: „Okazało się, że udział w czerwcowych wyborach zapowiedziała zdecydowana większość osób, które wzięły udział we wcześniejszych wyborach do rad narodowych, i zaledwie połowa z tych, którzy wówczas nie głosowali. O wynikach czerwcowych wyborów przesądzili więc ludzie, którzy poprzednio wybrali do rad narodowych kandydatów PRON-u, a więc gotowi byli do udziału w wyborach niezależnie od stopnia ich demokratyczności”.
Znacznie bardziej intrygujący był fakt, że na dwa tygodnie przed I turą wyborów Miłkowski był już zdecydowanym faworytem. Chciało na niego głosować 49,6 proc. respondentów, zaś gdyby dodać do tego 12 proc. zdecydowanych do głosowania na kogokolwiek z „Solidarności”, dawało to ponad 60 proc. zwycięstwo. Pozostali kandydaci uzyskiwali wyniki poniżej 20 proc. 4 czerwca Miłkowski uzyskał 71 proc., zaś Guca 18,8 proc. Jak się okazało, w tym wypadku końcowa faza kampanii nie miała, zresztą, jak w przypadku wrocławskich sondaży wielkiego wpływu na wyniki wyborów. Miłkowski zarobił 10 proc. dodatkowego poparcia, zaś Guca 5 proc. Najważniejsza natomiast była przynależność czy poparcie KO „S” dla Miłkowskiego, zaś jego cechy osobiste czy program miały drugorzędne znaczenie.
Symulacja sondażowa pokazywała jeszcze inny ciekawy trend. Mianowicie gdyby brać pod uwagę głosy osób, które deklarowały nieuczestniczenie w wyborach lub brak zdecydowania w dniu badań, to z biegiem czasu przewaga Miłkowskiego by malała, a przy stuprocentowej frekwencji jego sukces w I turze byłby problematyczny.
Reasumując podane wyżej przykłady, trzeba ostrożnie stwierdzić, że lansowane opinie dotyczące zaskoczenia i szoku po obu stronach wyborczej barykady były chyba raczej bardziej teatrem i odgrywaniem z góry założonych ról niż realną oceną wyborczego „zwycięstwa”. Sondaże wyborcze w obu wypadkach już od przełomu kwietnia i maja coraz jednoznaczniej wskazywały na końcowy wynik. Co więcej, w połowie maja 1989 r. w praktyce walka była rozstrzygnięta. Niewiadomą pozostawał rozmiar zwycięstwa kandydatów opozycyjnych do Senatu oraz los listy krajowej. Ta ostatnia, jak już wspominałem wyżej, była kluczem do przyszłości kraju...
Sebastian Ligarski
Źródło: MHP