Był 16 kwietnia 1952 r., gdy do sali, w której obradowała komisja Izby Reprezentantów USA, wszedł mężczyzna z zasłoniętą twarzą. Kongresmeni przyjechali do Londynu specjalnie, by badać sprawę zbrodni katyńskiej. Mężczyzna był jednym z najważniejszych świadków. Mimo dwunastu lat, które upłynęły od rozstrzelania polskich oficerów, władze sowieckie utrzymywały, że mordu dokonali Niemcy. Mężczyzna miał się czego obawiać, część niewygodnych świadków zginęła w niewyjaśnionych okolicznościach, do tego w komunistycznej Polsce pozostała jego rodzina. Dlatego Stanisław Swianiewicz wystąpił w masce i pod pseudonimem.
„Ten pobyt w pobliżu lasku katyńskiego zaciążył na całym moim późniejszym życiu. Od czasu, gdy w 1943 r., prawda o Katyniu stała się jasna, miałem ciągle poczucie, że jeżeli Opatrzność wyratowała mnie jedynego z czterech z górą tysięcy oficerów kozielskich wiezionych na stracenie i pozwoliła osiągnąć świat ludzi wolnych, to wynika stąd, że ciąży na mnie jakiś obowiązek” – napisał Swianiewicz w książce „W cieniu Katynia”.
Londyńskie zeznania to kolejne świadectwo, które złożył Swianiewicz. Pierwszy raport polskim władzom na uchodźstwie złożył już w czerwcu 1942 r. Wtedy jeszcze nie wiedział, jak zakończyła się droga polskich jeńców. Pisał tylko o likwidacji obozu w Kozielsku i transporcie na stację kolejową w okolicach Smoleńska. Ale był już przynajmniej wolny.
Uwolnienie
„Maszyny statku są już w ruchu, statek zaczyna powoli ruszać, służba portowa ściąga mostek; wskakuje na niego, jest luka jakieś trzy ćwierci metra pomiędzy końcem mostka a wejściowym pokładem statku. Skaczę razem z walizką i wpadam wprost na Ksawerego (Pruszyńskiego), który stał na samym skraju […] Podtrzymał mnie z lewej strony, a jakiś sowiecki marynarz, obawiając się, że się wywrócę, chwycił mnie za prawe ramię […]. Po chwili opanowuje się, idziemy na górny pokład, gdzie stoi ambasador Kot, wymachując kapeluszem do […] dygnitarzy sowieckich oraz członów korpusu dyplomatycznego […] zdejmuję kapelusz […] i zaczynam również wymachiwać”.
Tak Swianiewicz w dramatycznych okolicznościach po raz ostatni żegna się z sowiecką władzą. Jest czerwiec 1942 r. Radziecka władza najwyraźniej nie chce go wypuścić. O pozwolenie na wyjazd osobiście zabiegał ambasador Stanisław Kot u wicekomisarza spraw zagranicznych. Andrij Wyszynski miał odpowiedzieć, iż „przypuszcza, że to będzie możliwe, lecz nie może stuprocentowo ręczyć”. Poradził też, by wydać wizę wyjazdową do władz w Kujbyszewie.
Miejscowe władze grają na zwłokę, Swianiewicz jest na policji niemal codziennie, ale za każdym razem słyszy, by pojawił się jutro. Wizę dostaję do ręki … zaledwie kilkanaście minut przed odejściem statku. Kierowca ambasady dokonuje cudu, nie patrząc na znaki i zakazy, dociera do portu dosłownie w ostatniej chwili.
Strach przed tym, że sowiecka bezpieka będzie chciała znów pochwycić Swianiewicza w swoje ręce – towarzyszy zarówno jemu samemu, jak i władzom polskim od momentu uwolnienia go z łagru na Kołymie. Dla Polaków jest szczególnie ważną osobą: jest pierwszym odnalezionym polskim oficerem ze zlikwidowanego obozu w Kozielsku. Poszukiwania ok. 10 tys. oficerów trwają w całym ZSRS od sierpnia 1941 r. gdy podpisano traktat Sikorski-Majski i zgodę na tworzenie polskiej armii.
„Wśród niezliczonych nazwisk zesłańców, które spisywaliśmy […] nigdy nie padały nazwiska któregoś z naszych kolegów ze Starobielska, Kozielska, Ostaszkowa, a przecież zdawało się nam wówczas, że nie było prawie obozu w Rosji, z którego byśmy nie mieli już wieści. Był jedyny tylko wyjątek, mieliśmy kilkanaście informacji o prof. Stanisławie Swianiewiczu, który znajdował się wówczas w jednym z obozów Komi, był ciężko chory, sądząc z opowiadań jego wypuszczonych towarzyszy. […] O tym, że był najrzadszym wyjątkiem, że w ostatniej chwili wyłączono go z katyńskiego transportu, nie mogliśmy wiedzieć jesienią 1941 r.; wieść o tym, że żyje, podsycała błędnie naszą nadzieję, że żyją i inni” – wspominał inny z uratowanych oficerów i słynny malarz Józef Czapski.
Dlatego od samego początku polskie władze boją się, że Sowieci się rozmyślą lub też zlikwidują świadka. Dlatego używają specjalnych środków, by wydobyć więźnia, a także w specjalny sposób zabezpieczają jego drogę po wyjściu na wolność. Ma dodatkowe dokumenty i nie podróżuje sam.
Myśmy całą tę sprawę tak obstawiali, że musieli Pana zwolnić […] Nie mogli zaś nam powiedzieć, że nie mogą pana znaleźć, bo myśmy od pewnego czasu mieli jak najbardziej dokładne informacje, co się z panem dzieje” – mówił Swianiewiczowi oficer w jednym z miast.
Przeżył jeden
Swianiewicz do niewoli sowieckiej dostał się we wrześniu 1939 r., gdy z niedobitkami swojego oddziału próbował przedostać się na Węgry. Wkrótce trafił do obozu w Kozielsku. Po zdekonspirowaniu mocno zainteresowali się nim oficerowie NKWD. Swianiewicz był profesorem ekonomii, który zajmował się porównaniem gospodarek sowieckiej i niemieckiej. Rok przed wojną wydał studium „Polityka gospodarcza Niemiec”. Wcześniej wielokrotnie podróżował do tego kraju.
Właśnie ta praca uratowała mu życie… Likwidację obozu Sowieci rozpoczęli 3 kwietnia. Z przygotowań do transportu Swianiewicz zapamiętał dwie sprawy. Po pierwsze, kolor teczek, które obozowa straż przekazała konwojentom z NKWD – jego była biała, innych więźniów czerwone. Po drugie brutalne rewizje, podczas których zabierano bezwzględnie wszystkie ostre przedmioty.
Pociąg dojechał na stację Gniazdowo k. Smoleńska. Nagle do wagonu wszedł pułkownik, wywołał nazwisko Swianiewicza i powiedział, że zostanie wydzielony z transportu. „Gdyśmy wyszli na zewnątrz, uderzyły mnie zapachy wiosny wiejące od okolicznych pól i lasów, chociaż jeszcze gdzieniegdzie leżały płachty śniegu. Był śliczny wiosenny poranek” – relacjonował. Oficer zaprowadził go do innego, pustego już wagonu; był tak uprzejmy, że nawet zorganizował więźniowi herbatę. Swianiewicz pod sufitem przedziału dostrzegł otwór. Strażnik nie protestował, gdy wszedł na górną półkę i zaczął obserwować plac.
Był on obstawiony kordonem wojsk NKWD z bagnetami na broni. „Dlaczego eskortowanie bezbronnych jeńców, którym nawet scyzoryki został odebrane, miało raptem stać się taką ważną i niebezpieczną funkcją” – zastanawiał się Swianiewicz. Wtedy na plac podjechał mały autobus z zamalowanymi wapnem oknami.
„Autobus podjechał tyłem do sąsiedniego wagonu, tak, że jeńcy mogli wchodzić bezpośrednio ze stopni wagonu, nie stąpając na ziemię. Z obydwu stron stali żołnierze wojsk NKWD z bagnetem na broni. Był to dodatek do gęstego kordonu otaczającego plac. Po półgodzinie autobus wracał, aby zabrać następną partię”.
Po południu Swianiewicz został załadowany do więźniarki. „Mnie kazano zająć miejsce w jednej z celek.[…] Po zamknięciu drzwi zapanowała absolutna ciemność. Po chwili auto ruszyło. Przeżegnałem się. Błysnęła mi myśl, że jestem przeznaczony do egzekucji”.
Nie mógł się wtedy domyślić, że w tym momencie zmienił się jego status – z jeńca stał się więźniem politycznym. Najpierw trafił do smoleńskiego więzienia, później na Łubiankę.
Swianiewicz nie był jedynym ocalałym z obozów w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie – w sumie przeżyło 395 polskich oficerów. Przeniesiono ich do Griazcowa i zostali uwolnieni po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej. Ale z przewiezionych transportem pod Smoleńsk przeżył tylko Swianiewicz.
W Łubiance został oskarżony o szpiegostwo. Najważniejszym powodem przetrzymywania go była wiedza o gospodarce Niemiec ze szczególnym uwzględnieniem sposobów finansowania zbrojeń. „Od tego czasu śledztwo polegało na tym, że późnym wieczorem zabierano mnie do gabinetu sędziego śledczego i tam przez całą noc pisałem to, co powyżej określiłem jako +model gospodarczy niemieckiego dozbrojenia+, a co stanowiło […] rosyjskie streszczenie niektórych rozdziałów z mojej książki”.
Gdy już władze uznały, że dowiedziały się wszystkiego, został skazany na karę ośmiu lat łagru w republice Komi w północno-wschodniej części europejskiej części Rosji. Na mocy amnestii po zawarciu paktu Sikorski-Majski miał zostać zwolniony już w lecie 1941 r., ale NKWD szybko wycofało go z grona amnestionowanych. Wyszedł po zdecydowanej interwencji polskich władz dopiero w kwietniu następnego roku.
Świadectwo
Pierwszą, obszerną relację Swianiewicz złożył już w lipcu w ambasadzie w Kujbyszewie. Kolejne złożył ambasadorowi Wielkiej Brytanii przy polskim rządzie na uchodźstwie w 1944 r. Stało się one częścią opublikowanej w 1948 r. książki „Zbrodnia katyńska w świetle dokumentów” – najpełniejszego aktu oskarżenia o zbrodnie stalinowskiego reżimu. Trzy lata później wystąpił w masce przed amerykańską komisją.
O tym, że obawy przed ujawnieniem nie były bezpodstawne, może świadczyć atak na jego osobę. W latach siedemdziesiątych, tuż przed wydaniem książki o Katyniu, został zaatakowany przez nieznanych sprawców – otrzymał cios w tył głowy.
Nigdy nie udało się ustalić sprawców, więc nie wiadomo, jakie mieli motywy. Mogły być związane z inną aktywnością Swianiewicza: zajmował się również sprawami łamania praw człowieka w krajach bloku wschodniego i pracą przymusową. Był świadkiem podczas tzw. przesłuchań sacharowskich, napisał też książkę „Forced Labour and Economic Development” (Praca przymusowa a rozwój ekonomiczny).
Po wojnie nie zdecydował się na powrót do kraju, choć namawiali go do tego wileńscy profesorowie, którzy zakładali wydział prawa na Uniwersytecie i Politechnice Wrocławskiej. Pozostał na emigracji i zajął się pracą naukową. Mieszkał w Manchesterze, a wykłady miał m.in. w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie czy Indonezji. Polskę odwiedził tylko raz, w 1990 r. – przyjechał na ślub wnuka. Umarł w roku 1997 w wieku 98 lat.
Łukasz Starowieyski
Źródło: MHP