16 lipca 1945 r. o godzinie 5:30 nad ranem, nieopodal miasta Alamogordo w stanie Nowy Meksyk, zajaśniała kula ognia. Chwilę później przeobraziła się w kłębiasty grzyb o wysokości 12 kilometrów. W tym jednym momencie na zawsze zmieniła się historią ludzkości.
Przygotowania do detonacji trwały prawie rok, ale poprzedziły ją lata tajnej pracy, której nadano kryptonim „Projekt Manhattan”. Od 1942 do 1945 roku, kilka tysięcy osób – w tym kilkudziesięciu fizyków-noblistów – zaangażowano do przedsięwzięcia, celem którego było zbudowanie najpotężniejszej broni, jaką kiedykolwiek znała ludzkość – bomby atomowej.
Zdążyć przed Hitlerem
W 1938 roku dwójka niemieckich naukowców – Otto Hahn i Fritz Strassmann – ogłosiła, że można uzyskać ogromną energię poprzez rozszczepienie jądra atomu. Odkrycie bardzo szybko zainteresowało świat naukowy i rozpaliło wyobraźnię społeczną. William Laurence, popularyzator nauki, zachwycał Amerykanów praktycznymi możliwościami, jakie tkwią w tej teorii. Snuł wizje wykorzystania energii atomowej w napędzaniu silników statków. Napisał też, że „jest mało prawdopodobne, aby tego rodzaju energia dała się wykorzystać w eksplozji”. Nie wiedział jeszcze, jak bardzo się myli.
Pierwotnie – tak jak pisał Laurence - planowano użyć nowego wynalazku do modernizacji technologii napędowych amerykańskiej marynarki wojennej. Ale wszystko zmienił wybuch II wojny światowej. Wydaje się, że Niemcy jako pierwsi pomyśleli o możliwości wykorzystania technologii rozszczepiania atomu do celów stricte militarnych.
Albert Einstein: To nowe zjawisko umożliwi konstruowanie bomb i nie jest wykluczone – choć mniej pewne – że mogą w ten sposób powstać niezwykle potężne bomby nowego typu. Jedna bomba tego typu, przewieziona na statku i zdetonowana w porcie, zniszczyłaby cały port wraz z częścią otaczającego go obszaru.
Pierwsze prace w tej sprawie podjęli już przed wybuchem wojny. Zaalarmowało to Alberta Einsteina, który jeszcze w sierpniu 1939 roku, wspólnie z dwoma innymi fizykami - Leó Szilárdem i Eugenem Wignerem – wystosował do prezydenta USA Franklina Delano Roosevelta list, w którym opisywał potencjał niszczycielski nowej broni: „To nowe zjawisko umożliwi konstruowanie bomb i nie jest wykluczone – choć mniej pewne – że mogą w ten sposób powstać niezwykle potężne bomby nowego typu. Jedna bomba tego typu, przewieziona na statku i zdetonowana w porcie, zniszczyłaby cały port wraz z częścią otaczającego go obszaru”.
Jednakże to nie list wybitnych uczonych sprowokował władze Stanów Zjednoczonych do zainicjowania programu atomowego. Uruchomiono go dopiero dwa lata później. Prace pełną parą ruszyły w listopadzie 1942 roku, gdy zaczęto budowę bazy w Los Alamos. To w niej miała powstać nowa broń.
Niemcy raczej słabo radzili sobie z własnym programem atomowym, mimo zaangażowania weń wybitnych umysłów, m.in. Wernera Heisenberga. Zdaniem niektórych historyków, jest nawet możliwe, że celowo sabotował on prace. W ogóle, wokół niemieckich starań o bombę atomową narosło mnóstwo legend. Pojawiły się nawet hipotezy – choć całkowicie niepotwierdzone – że III Rzesza przeprowadziła przed Amerykanami pierwszą udaną detonację na poligonie w Turyngii, ale brakuje dla nich dobrego uzasadnienia.
Wydaje się, że Niemców w ich drodze do broni wszech czasów pokonały trudności techniczne – po prostu nie byli do tego przygotowani. Pewne światło na problem rzucają również ezoteryczne fascynacje szefa SS Heinricha Himmlera, którego bardziej od rozszczepiania atomu interesowała produkcja broni inspirowanej... młotem skandynawskiego boga Thora. Prace nad nią prowadził powołany w ramach struktur SS zbrodniczy i paranaukowy Instytut Ahnenerbe (pol. Dziedzictwo).
Nowa broń miała generować silny impuls elektromagnetyczny, zdolny do wyłączenia elektronicznych urządzeń aliantów i – tym samym – czyniący ich bezbronnymi. Tej broni – podobnie jak i atomowej – Niemcy nie stworzyli. Palma pierwszeństwa należy się więc Amerykanom.
Udana operacja
Przygotowania do operacji oznaczonej kryptonimem „Trinity” (pol. „Trójca”) zaczęły się już 12 lipca. Próbna bomba miała eksplodować cztery dni później.
Początkowo godzinę wybuchu próbnego ustalono na 2 w nocy. Ale nad poligonem – wyznaczonym do tego celu prostokącie pustyni o wymiarach 29 na 38,5 kilometrów – popsuła się pogoda. Często przechodziły tu burze i bano się, że gdyby jedna z błyskawic uderzyła w ładunek, spowodowałoby to katastrofalne konsekwencje. Moment wybuchu odroczono o trzy i pół godziny.
Tak naprawdę siła eksplozji była dla pracujących w Los Alamos fizyków wielką niewiadomą. Spekulowali, że może to być wielkość rzędu 500-2000 ton dynamitu, ale na pewno nikt nie dowierzał szefowi naukowemu projektu, Robertowi Oppenheimerowi, który mówił raczej o 20 000 ton. Jednak to on był najbliżej prawdy.
Bombę zdetonowano dokładnie o godzinie 5:39:45. Z wieży ostały się jedynie fundamenty – cała reszta dosłownie wyparowała. W promieniu ponad 1,5 kilometra zginęła każda żywa istota. Stopiony pustynny piasek zamienił się w radioaktywną taflę szkła, która rozciągała się okręgiem na 400 metrów od epicentrum wybuchu.
Walec z ładunkiem zamontowano na szczycie stalowej wieży. Naukowcy ulokowali się w punktach obserwacyjnych oddalonych o kilkanaście kilometrów od metalowej konstrukcji. Bombę zdetonowano dokładnie o godzinie 5:39:45. Z wieży ostały się jedynie fundamenty – cała reszta dosłownie wyparowała. W promieniu ponad 1,5 kilometra zginęła każda żywa istota. Stopiony pustynny piasek zamienił się w radioaktywną taflę szkła, która rozciągała się okręgiem na 400 metrów od epicentrum wybuchu.
Wieczorem tego samego dnia o godzinie 19:30, prezydent Harry Truman, który właśnie przebywał na konferencji Wielkiej Trójki w Poczdamie, odebrał telegram o zaszyfrowanej treści: „Operowany dziś rano. Diagnoza jeszcze niepełna, ale rezultaty wydają się być zadowalające i już przekraczają oczekiwania”. Natychmiast nadał odpowiedź: „Najserdeczniejsze gratulacje dla lekarza i jego pacjenta”. Dzień później obejrzał przysłany mu film z miejsca eksplozji. Był bardziej niż zadowolony.
Podobno Stalin zachował kamienną twarz, gdy „radosną nowinę” przekazał mu amerykański prezydent. Sowieci prowadzili już swój program atomowy, zresztą jego elementem były rozliczne próby wykradzenia Amerykanom wyników badań i rozwiązań technologicznych. Tuż po spotkaniu zatelefonował do Moskwy z poleceniem, by przyśpieszono prace. Zdawał sobie sprawę z tego, że broń atomowa będzie decydować o polityce drugiej połowy XX. stulecia. Za wszelką cenę musiał dogonić Amerykanów.
Udało mu się to w 1949 roku, gdy nastał już czas „zimnej wojny”.
Robert Jurszo
jur/ ls/