W czerwcu 1989 r. społeczeństwo gremialnie poparło „Solidarność”. Władza wymykała się komunistom z rąk – objęcie przez gen. Wojciecha Jaruzelskiego urzędu prezydenta stało się dla nich sprawą politycznego przeżycia.
W lutym 1989 r. władze rozpoczęły rozmowy z „Solidarnością” przy Okrągłym Stole. W czasie negocjacji dyskutowano na temat planowanych reform oraz przyszłego ustroju państwa, m.in. funkcjonowania gospodarki, organizacji wymiaru sprawiedliwości i mediów. Fundamentalne ustalenia dotyczyły trzech kwestii: powołania Senatu, rozpisania częściowo wolnych wyborów do parlamentu oraz utworzenia urzędu prezydenta.
Premier Mieczysław Rakowski zauważył w czerwcu 1989 r., że czas ideologii komunistycznej dobiegł końca. „Pogrzeb formacji wykształconej w okresie stalinowskim jest w toku – tłumaczył współpracownikom – w różnych krajach odbywają się egzekwie nad tym nieboszczykiem”. Czasem jednak trzeba wiele zmienić, żeby wszystko pozostało po staremu. Komuniści liczyli na to, że utrzymają władzę. Jej gwarantem miał być już jednak nie I sekretarz KC PZPR, a prezydent.
Chociaż w czasie rozmów w Magdalence oraz negocjacji Okrągłego Stołu nie poczyniono formalnych ustaleń, to dla wszystkich było jasne, że nowym prezydentem zostanie Jaruzelski. Inaczej niż dzisiaj – prezydent był wybierany nie w wyborach powszechnych, ale we wspólnym głosowaniu Sejmu i Senatu. Obie izby miały być obsadzone w większości przez posłów i senatorów PZPR, a także partii sojuszniczych: Stronnictwa Demokratycznego (SD) oraz Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego (ZSL), co gwarantowałoby zwycięstwo kandydata komunistów. Kadencja tak wybranego prezydenta miała trwać sześć lat. Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, gen. Jaruzelski stałby na straży interesów swojej formacji politycznej aż do 1995 r.
Liczenie głosów
Wybory 4 czerwca 1989 r. zmieniły jednak reguły gry. Kandydaci „Solidarności” objęli 99 proc. miejsc w Senacie oraz 35 proc. miejsc w Sejmie. Parlamentarzyści solidarnościowi, zrzeszeni w Obywatelskim Klubie Parlamentarnym (OKP), nie mieli zamiaru popierać kandydatury generała. Niekorzystny wynik wyborów i tak utrudniał stworzenie rządu. Obsadzenie stanowiska prezydenta mogło oznaczać „być albo nie być” ekipy Jaruzelskiego.
Aleksander Kwaśniewski, który rozmawiał z przedstawicielami „Solidarności” w tygodniu powyborczym, ostrzegał swoich kolegów: „Tam walczą jakby dwa nurty: zaakceptować [Jaruzelskiego] w takich bardzo demonstracyjnych warunkach z opuszczeniem sali, w maksymalnie upokarzającej formie bądź zachować się neutralnie, ponieważ poparcie wyrażone w głosowaniu, to znaczy przez podniesienie rąk czy w innej formie, nie wchodzi w grę”.
Kwaśniewski epatował obrazowymi porównaniami: „Odnoszę wrażenie, że część z nich ma ochotę ukarać nas tak jak psa, który niechcący czy chcący narobił na parkiet. Nie dość, że już otrzymaliśmy karę w postaci klapsa, to jeszcze chcą nas pyskiem, że tak powiem, włożyć w to, żebyśmy wylizali do końca i żeby ten pies zapamiętał to na całe życie”.
Zagrożenie stanowili chwiejni parlamentarzyści wywodzący się z PZPR, ZSL i SD. Kilka dni po wyborach premier Rakowski ostrzegał: „wiemy, że wśród kandydatów na posłów są ludzie, którzy udają, że są członkami ZSL-u czy PZPR, czy SD, a faktycznie należą do Solidarności i opowiadają się po stronie Solidarności
Przesadzał – większość solidarnościowych parlamentarzystów była przekonana, że wybór Jaruzelskiego jest konieczny dla uspokojenia członków partii, wojska, milicji oraz Służby Bezpieczeństwa. No, i przede wszystkim Kremla. Właśnie tak przedstawił sprawę Lech Wałęsa w czasie spotkania OKP. Poparł go przewodniczący klubu Bronisław Geremek: „Po pierwsze: nie wystawiamy własnego kandydata. Po drugie: głosujemy przeciwko kandydaturze generała Jaruzelskiego, jeżeli taka zostanie wystawiona. Po trzecie: w trakcie wyboru nie manifestujemy w żaden sposób”.
Jednak prawdziwym problemem Jaruzelskiego nie była „Solidarność”, ponieważ jej posłowie i senatorowie nie mieli większości. Zagrożenie stanowili chwiejni parlamentarzyści wywodzący się z PZPR, ZSL i SD. Kilka dni po wyborach premier Rakowski ostrzegał: „wiemy, że wśród kandydatów na posłów są ludzie, którzy udają, że są członkami ZSL-u czy PZPR, czy SD, a faktycznie należą do Solidarności i opowiadają się po stronie Solidarności. No, i mogą w każdej chwili przeskoczyć, naruszając bardzo delikatną konstrukcję, która została zbudowana”. Umowa Okrągłego Stołu była jak domek z kart – gdyby ktokolwiek dmuchnął, nawet delikatnie, mógłby rozrzucić misterną układankę.
Prezydent Kiszczak
Ekipa Jaruzelskiego była tak zdesperowana, że szukała pomocy nawet w Kościele. Stanisław Ciosek rozmawiał na temat poparcia generała z duchownymi, od których usłyszał: „Kościół ma zrozumienie dla powagi sytuacji, ceni generała Jaruzelskiego jako męża stanu i człowieka, ale jednocześnie wie, że polityka ma swoje żelazne prawa, gdzie sentymenty odgrywają małą rolę”.
Duchowni tłumaczyli Cioskowi, że nie są w stanie sprawić, aby większa liczba posłów opozycyjnych poparła Jaruzelskiego, co najwyżej „kilkunastu” z nich może nie przyjść na głosowanie. Wynik głosowania był niepewny. Generał zaczął się wahać. Prezydent wybrany małą przewagą głosów miałby słabą legitymację do rządzenia. Jaruzelski nie chciał zostać poniżony ani zmuszony do poddawania się ponownemu głosowaniu po pierwszej porażce. Swoim współpracownikom tłumaczył, że źle będzie wyglądała sytuacja w której podniesie się „las rąk” opozycji głosującej przeciwko oraz „las rąk” głosujących za: „Zostanie to tak odczytane, że prezydent został mianowany, a nie wybrany”. Nie było pewności co do lojalności sojuszników: „trzeba również brać pod uwagę psychozę, jaka wytworzyła się w partii i stronnictwach koalicji (przegrane wybory, stan gospodarki, nie najlepsze funkcjonowanie partii, itp.)” – ostrzegał Jaruzelski.
Trudno powiedzieć, w jakim stopniu wystawienie kandydatury Kiszczaka było blefem, ale faktycznie w stolicach dwóch największych mocarstw wizja niewybrania Jaruzelskiego wzbudzała duże obawy.
Ostatecznie generał oświadczył, że nie będzie ubiegał się o fotel prezydenta. Wskazał swojego zastępcę, którym miał zostać Czesław Kiszczak. Lech Wałęsa stwierdził w rozmowie z dziennikarzami, że „w sytuacji, która obecnie panuje w Polsce, gen. Kiszczak ma większe szanse wyboru na stanowisko prezydenta niż gen. Jaruzelski”. Powtórzył to w czasie spotkania z posłami i senatorami z OKP. Nawiązując do słynnych zdjęć przedwyborczych, które kandydaci opozycyjni robili z przewodniczącym „Solidarności”, stwierdził: „Robiłem sobie zdjęcia z Wami, jak będzie trzeba to zrobię sobie zdjęcie z Kiszczakiem”.
Trudno powiedzieć, w jakim stopniu wystawienie kandydatury Kiszczaka było blefem, ale faktycznie w stolicach dwóch największych mocarstw wizja niewybrania Jaruzelskiego wzbudzała duże obawy.
Międzynarodowa koalicja poparcia
Na początku lipca 1989 r. w Rumunii odbywało się posiedzenie przywódców państw Układu Warszawskiego. W czasie spotkań kuluarowych Michaił Gorbaczow nakłaniał Jaruzelskiego, aby ten walczył o prezydenturę. Kreml widział w generale gwarancję stabilizacji procesu, który zachodził w Polsce. Dla Gorbaczowa było to istotne w kontekście wydarzeń w całym bloku wschodnim. Paradoksalnie, element stabilizacji był niezwykle ważny także dla Białego Domu. Amerykański prezydent George Bush, który przyleciał 9 lipca 1989 r. do Warszawy na dawno zaplanowaną wizytę, także zachęcał Jaruzelskiego do walki.
Bush spisał po latach swoje wspomnienia: „Jaruzelski otworzył przede mną serce, pytając, jaką funkcję winien teraz pełnić. Mówił o swojej niechęci kandydowania na fotel prezydenta i pragnieniu uniknięcia wewnętrznych konfliktów, tak Polsce niepotrzebnych. Nie sądził, aby w prezydenckich wyborach Solidarność w wystarczającym stopniu udzieliła mu poparcia, obawiał się, że zostanie upokorzony, przegrawszy te wybory. Powiedziałem, że jego odmowa kandydowania może mimo woli doprowadzić do groźnego w skutkach braku stabilności i nalegałem, aby przemyślał ponownie swoją decyzję”.
Przewodniczący „Solidarności” wydał oświadczenie, w którym stwierdził, że prezydentem może zostać tylko przedstawiciel „strony koalicyjno-rządowej”. Zapowiedział, że będzie z nowym prezydentem współpracował bez względu na to, czy będzie nim jeden, czy drugi generał.
Czesław Kiszczak podkreślał później, że poparcie międzynarodowe było ważnym czynnikiem, który wpłynął na zmianę planów Jaruzelskiego: „W Bukareszcie doszło do spektakularnego spotkania Gorbaczowa z Jaruzelskim. Wcześniej bardzo mocnego poparcia udzielił mu Mitterrand. Również prezydent Bush podczas wizyty w Polsce kilkakrotnie wymienił nazwisko Jaruzelskiego w pozytywnym kontekście, co wszyscy odebrali jako poparcie tej kandydatury na prezydenta. Pod wpływem tych wydarzeń Jaruzelski zmienił zdanie i postanowił kandydować”.
Po wylocie Busha gen. Jaruzelski przekazał w zakulisowych rozmowach Andrzejowi Stelmachowskiemu i Lechowi Wałęsie, że chciałby się ubiegać o fotel prezydenta. Przewodniczący „Solidarności” wydał oświadczenie, w którym stwierdził, że prezydentem może zostać tylko przedstawiciel „strony koalicyjno-rządowej”. Zapowiedział, że będzie z nowym prezydentem współpracował bez względu na to, czy będzie nim jeden, czy drugi generał.
Chcę być polskim de Gaulle’em
Dwa dni przed głosowaniem obaj generałowie stawili się na posiedzeniu OKP, na którym posłowie i senatorowie zadawali im liczne pytania. Jasne było jednak, że poważnym kandydatem jest już tylko Jaruzelski. Starał się on dawać odpór wszelkim zarzutom, jednocześnie porównywał się do znanego męża stanu: „Chcę wspomnieć o generale de Gaulle, gigancie, jednej z największych postaci współczesności […] mógł [on] wyprowadzić Francję z Algierii, stawić czoła temu wszystkiemu, co było przeciwne tej koniecznej dla Francji decyzji. I my tutaj, siedzący dwaj, też nieskromnie możemy powiedzieć, że chcemy uczynić wszystko, ażeby było możliwe przejście przez te jeszcze ciężkie czasy”.
Dwa dni później, 19 lipca 1989 r., odbyło się głosowanie nad kandydaturą Jaruzelskiego. Wzięło w nim udział 544 parlamentarzystów: 270 głosowało za, 233 przeciw. Wstrzymało się 34, kolejnych 7 oddało głosy nieważne. Jaruzelski został wybrany zaledwie jednym głosem przewagi. Faktycznego poparcia udzieliła mu część opozycji, która albo oddała głos nieważny, albo nie pojawiła się na głosowaniu – ułatwiło to wybór generała.
Sam Jaruzelski obserwował transmisję głosowania w telewizji. Liczył głosy, był przy tym tak zdenerwowany, że wyłączył telewizor i wziął proszki. Ale po chwili ponownie odpalił odbiornik. Wybór jednym głosem, przy wsparciu części „Solidarności”, był dla niego policzkiem.
Ambasador amerykański napisał do Waszyngtonu: „Solidarność po raz kolejny wykazała się poczuciem odpowiedzialności i dojrzałością, zdolnością do rozpoznania i zrobienia rzeczy nieatrakcyjnej, ale politycznie koniecznej – w tym przypadku ułatwienia wyboru człowieka, który kiedyś wsadził wielu jej członków do więzienia i który pozostaje bardzo niepopularny wśród wielu Polaków”.
W parlamencie siedzący obok siebie ambasadorzy ZSRS i USA zachowali dyplomatyczną powściągliwość. Obaj byli jednak zadowoleni z wyboru. Ambasador amerykański napisał do Waszyngtonu: „Solidarność po raz kolejny wykazała się poczuciem odpowiedzialności i dojrzałością, zdolnością do rozpoznania i zrobienia rzeczy nieatrakcyjnej, ale politycznie koniecznej – w tym przypadku ułatwienia wyboru człowieka, który kiedyś wsadził wielu jej członków do więzienia i który pozostaje bardzo niepopularny wśród wielu Polaków”.
Jaruzelski przełknął gorzką pigułkę. Być może wierzył, że przez kilka lat będzie w stanie zapewnić polityczny parasol dla PZPR, da się poznać jako przywódca na arenie międzynarodowej, odbuduje przynajmniej częściowo swoją pozycję. Wiatr historii wiał jednak w inną stronę. Premierem został Tadeusz Mazowiecki, PZPR rozpadła się w styczniu 1990 r., a sam Jaruzelski przetrwał na stanowisku tylko do grudnia 1990 r.
Autor: Tomasz Kozłowski
Źródło: Muzeum Historii Polski