Mówiąc o tzw. kontraktowych wyborach w 1989 r. zazwyczaj pamiętamy tylko o ich pierwszej turze, która odbyła się 4 czerwca. Tymczasem dwa tygodnie później miała miejsce druga tura i dopiero po niej obsadzono większość mandatów parlamentarnych.
Ordynacja wyborcza zaprojektowana przy Okrągłym Stole ustalała z góry podział miejsc w Sejmie PRL X kadencji (65% dla PZPR i jej sojuszników, 35% dla bezpartyjnych; wybory do Senatu były całkowicie wolne) i zakładała głosowanie większościowe. Aby zdobyć mandat należało uzyskać poparcie bezwzględnej większości głosujących. Jeśli do danego mandatu w pierwszym podejściu żaden z kandydatów nie uzyskałby takiego wyniku, musiała zostać przeprowadzona druga tura, już tylko z dwoma kandydatami. Powtórnego głosowania nie przewidziano jedynie dla listy krajowej, z której miało pochodzić 35 posłów (i tyle znalazło się na niej nazwisk) z puli partyjno-rządowej.
W głosowaniu 4 czerwca 1989 r., przy nieco ponad 60% frekwencji, bezwzględną większość uzyskało 160 kandydatów strony solidarnościowej do Sejmu i 92 do Senatu oraz tylko pięciu przedstawicieli „koalicji”, ubiegających się o miejsca w ławach sejmowych. O ostatni mandat do obsadzenia z puli dla bezpartyjnych w Sejmie oraz brakujących osiem mandatów w Senacie kandydaci opozycji mieli ubiegać się w drugiej turze wyborów – 18 czerwca. Przepadła prawie cała (za wyjątkiem dwóch osób) lista krajowa, co postawiło pod znakiem zapytania kwestię obsady 33 miejsc sejmowych i jednocześnie zachowania proporcji podziału miejsc w parlamencie, określonych w okrągłostołowym kontrakcie.
Zaskoczone takimi wynikami było zarówno kierownictwo „koalicji”, jak i liderzy strony opozycyjno-solidarnościowej. Szefostwo Komitetu Obywatelskiego „Solidarności”, w obawie przed unieważnieniem wyborów i wejściem przez komunistów na drogę rozwiązania siłowego, już w pierwszych komentarzach powyborczych przystąpiło do tonowania zwycięskiej atmosfery wśród działaczy w terenie (Jacek Kuroń zalecał np. żeby nie używać określeń w stylu „śmierć komunie”). Władze natomiast podjęły zręczną grę: 6 czerwca 1989 r. w jednostkach podległych MSW ogłoszono stan podwyższonej gotowości. Informacja o tym szybko dotarła do liderów opozycji, wzmagając w nich niepewność co do dalszych działań władz i utwierdzając ich w przekonaniu, że trzeba działać tonująco i ugodowo. W bezpośrednich rozmowach stanem wyjątkowym groził także przedstawicielom KO Czesław Kiszczak.
Działania władz związane z rzekomymi przygotowaniami do kolejnego stanu wojennego i groźby szefa MSW były jednak klasycznym blefem. Komentując w 1999 r. możliwość zastosowania dziesięć lat wcześniej rozwiązania siłowego mjr Wojciech Garstka, w drugiej połowie lat 80. szef Zespołu Analiz MSW, stwierdził dobitnie: „Dla nas było rzeczą ewidentną, że jakikolwiek drugi stan wojenny jest w Polsce niemożliwy ze względów czysto pragmatycznych. On po prostu nie wyjdzie, nie uda się”. Takiej wiedzy nie mogli mieć jednak w czerwcu 1989 r. liderzy opozycji, stąd taktyka przyjęta przez władze przyniosła oczekiwane efekty.
Na konferencji prasowej 7 czerwca 1989 r. Janusz Onyszkiewicz stwierdził m.in., że „nieobecność w Sejmie takich osobistości jak Rakowski i Ciosek [obaj byli na liście krajowej – przyp. M.S.] będzie niekorzystna, ponieważ pozostaną poza parlamentem ludzie podejmujący ważne decyzje polityczne. […] Komitet Obywatelski czeka więc na propozycje władz, jakie wynikną z analizy sytuacji”. Cytowana wypowiedź wywołała niezadowolenie wielu szeregowych członków „Solidarności”, którzy oskarżali swoich liderów o manipulacje. Oczekiwana propozycja została natomiast złożona już następnego dnia.
Spotkanie powołanej przy Okrągłym Stole Komisji Porozumiewawczej 8 czerwca 1989 r. rozpoczął gen. Kiszczak, który stwierdził, że „kampania wyborcza opozycji miała w całej swojej wymowie charakter konfrontacyjny, odbiegający od ducha i ustaleń Okrągłego Stołu”, po czym zażądał od swoich interlokutorów wyrażenia zgody na wystąpienie przez Komisję do Rady Państwa z wnioskiem „o podjęcie decyzji umożliwiającej wybory uzupełniające na nieobsadzone mandaty w ramach drugiej tury wyborów w dniu 18 czerwca”.
Przedstawiciele strony opozycyjno-solidarnościowej początkowo nie chcieli zgodzić się na propozycję Kiszczaka. Obecny na spotkaniu Michnik stwierdził, że obsadzenie miejsc po kandydatach z listy krajowej w drugiej turze głosowania „jest niemożliwe psychologicznie. To po prostu będzie tak, jak[by] temu małemu dziecku, które przed chwilą, za przeproszeniem, zupę zwymiotowało, z powrotem się każe ją zjadać”. Ostatecznie jednak, wobec nieugiętej postawy przedstawicieli władz, zgodzono się na takie właśnie rozwiązanie.
Stosowny dekret wydała 12 czerwca 1989 r. Rada Państwa. Był to akt prawny bezprecedensowy na skalę światową, bowiem zmieniający ordynację wyborczą między pierwszą a drugą turą ciągle niezakończonych wyborów. Na jego podstawie mandaty, których nie udało się obsadzić w pierwszej turze głosowania z listy krajowej, miały zostać obsadzone w drugiej turze z okręgów wyznaczonych przez Radę Państwa. Po dwóch kandydatów na każdy z rzeczonych mandatów miały wskazać władze naczelne organizacji tworzących „koalicję”.
Powyższa sprawa była bodaj najważniejszą, ale nie jedyną istotną kwestią polityczną przed ponownym głosowaniem 18 czerwca 1989 r. O ile w odniesieniu do mandatów po liście krajowej kierownictwo KO przystało na rozwiązanie korzystne dla władz, to innymi działaniami przyczyniło się do znacznego osłabienia „koalicji”, co w kolejnych miesiącach zaowocowało jej rozpadem. Zdecydowano się mianowicie udzielić wsparcia wybranym kandydatom strony partyjno-rządowej. Henryk Wujec apelował jedynie, aby „robić to oddolnie i ostrożnie, nie zawierać kontraktów, popierać osoby dające gwarancję rzetelności”. W niektórych przypadkach inicjatywa wychodziła zresztą z drugiej strony – kandydaci PZPR i stronnictw „sojuszniczych” sami zgłaszali się z prośbą o poparcie do lokalnych KO.
Komitety obywatelskie popierały w pierwszym rzędzie tych kandydatów „koalicyjnych”, którzy byli wcześniej zadeklarowanymi zwolennikami „Solidarności” oraz osoby, co do których można się było spodziewać, że w przyszłym Sejmie zachowają niezależną postawę. W wielu okręgach nie było to możliwe, więc wybierano przysłowiowe „mniejsze zło”. Preferowano kandydatury osób mniej znanych i niezwiązanych z aparatem partyjnym. Wśród członków PZPR, wspartych przez opozycję byli m.in. Jerzy Modrzejewski z Jeleniej Góry, który w 1981 r. był wiceprzewodniczącym miejscowego Zarządu Regionu „Solidarności” czy Tadeusz Fiszbach, były I sekretarz KW PZPR w Gdańsku, uważany przez władze partyjne za „liberała”, zdjęty ze stanowiska w stanie wojennym.
W głosowaniu 18 czerwca 1989 r. wzięło udział zaledwie 25,5% uprawnionych. Oznaczało to, że kandydaci wybrani tego dnia, a więc niemal wszyscy reprezentujący „koalicję”, dysponują znacznie słabszym mandatem od parlamentarzystów, którzy uzyskali miejsca w Sejmie i Senacie już po pierwszym głosowaniu. Frekwencja była wyższa od średniej krajowej tam, gdzie w drugiej turze brali udział reprezentanci KO i gdzie opozycja opowiedziała się za którymś z kandydatów „koalicyjnych”.
Spośród nieobsadzonych mandatów z puli dla bezpartyjnych niemal wszystkie objęli przedstawiciele strony solidarnościowo-opozycyjnej. Jedyny wyjątek zaistniał w Pile, gdzie mandat senatora uzyskał bezpartyjny, acz cieszący się poparciem PZPR przedsiębiorca Henryk Stokłosa. Wygrał on z Piotrem Baumgartem, który choć kandydował z Piły, był związany z województwem szczecińskim, co mogło mieć wpływ na jego porażkę. Nie jest natomiast prawdą, co wielokrotnie później powtarzano, iż Baumgart nie miał słynnego plakatu z Lechem Wałęsą. Mandaty zdobyła większość popieranych przez komitety obywatelskie kandydatów „koalicji”.
Już w przeddzień drugiej tury głosowania Mieczysław Rakowski zanotował na kartach swojego dziennika: „Jako kierownictwo zawiedliśmy na całej linii. Okazało się, że mimo naszego przywiązania do reform działaliśmy nazbyt często »po staremu«. Gdzieś tam, w zakamarkach mózgu, tkwiło jednak przekonanie, że wybory na pewno wygramy, bo przecież zawsze wygrywaliśmy”.
19 czerwca ówczesny premier odnotował natomiast w dzienniku list, otrzymany od mieszkanki Bydgoszczy. „Żeby pan widział – pisała – te zastępy ciemnych, zaciekłych ludzi, co dotąd nie brali udziału w wyborach. Szli teraz z wściekłością i nienawiścią »skreślać komunistów«. Dla nich nie wybory były ważne, ale pokazanie po czyjej są stronie”. Abstrahując od politycznych sympatii autorki listu, była to diagnoza nader trafna. Przy czym głosujący w czerwcu 1989 r. obywatele jednoznacznie pokazali, że są przeciwni systemowi politycznemu opartemu na hegemonii PZPR.
O ile w głosowaniu 4 czerwca 1989 r. Polacy pokazali dobitnie, która strona politycznego sporu ma poparcie większości, druga tura przypieczętowała los „koalicji”. W jej reprezentacji parlamentarnej znaleźli się ludzie, którzy w znacznej części nie byli skorzy do bezwolnej realizacji poleceń płynących partyjnego centrum decyzyjnego. Wpłynęło to na destabilizację dotychczasowego obozu władzy, który rozsypał się na przestrzeni kolejnych kilku miesięcy.
Michał Siedziako
Źródło: MHP