„Jestem okropnie zmęczony i znudzony” Zygmunt do Celiny, 15 kwietnia 1962.
Pamiętamy przesłany z Londynu koniak zawinięty w „pardon-majtki”? Przyrzeka Celina 16 grudnia 1952 roku: „[…] a flaszeczkę wypiję samotnie w czasie Świąt – myśląc o Panu – bo tak daleko nie sięga mój altruizm, aby się nią dzielić”. Chyba głównie z Wandą, u której mieszka kątem? Wtóruje Zygmunt za rok, przyznając w gazecie: „Będę siedział sam, czytając, i dokoła będzie cicho, jak makiem zasiał”. Celinka, 27 grudnia, w minorowym nieco nastroju: „Święta spędziłam zupełnie samotnie, pierwszy raz w życiu bez wilii…”. Pierwszy?
W gąszczu świątecznych „kawałków”
Informowała przecież w 1946 roku, że „wilii, ani żadnych obrządków nie urządza ani Wandeczka, ani Kostkowie… [siostra z mężem: Helena i Konstanty Zakrzewscy – P.Ch.]”. Sama siadła do wieczerzy? Jakkolwiek Zygmunt hołduje zasadzie wyrażonej w liście z 23 grudnia 1961 roku, że prawdziwa wilia „może być tylko w Polsce”, rzadko opędzi się bożonarodzeniowym zleceniom. Już w 1941 roku oświadczy – Byłem w Polsce (czyli na pokładzie „Burzy”), w 1946 roku głosi – „Zapraszam wilka", (dziewięć lat potem – „Zapraszam mgłę"), w 1960 roku oferuje „Kluski z makiem".
Dekadę dawniej wplecie uwagę o „tubylcach”, o ich „braku pamięci”, o tym, że „uznali nominację Rokossowskiego na «marszałka» Polski za rzecz zupełnie naturalną”. Tej m.in. „cnoty praktycznej” zazdrości przewrotnie Anglikom, nie małpowania „olbrzymich ławic życzeń świątecznych i noworocznych”, co go zalewają. Tłumaczy, że Świąt „wesołych” być teraz nie może, a nie chodzi jedynie „o choinkę, o siano pod obrusem, o karpia takiego, jaki tylko był «w domu»”… W 1952 roku wystąpi z dylematem, Która najpiękniejsza? – o polskich kolędach. A jeszcze po następnym roku złoży Jedno z życzeń: „Obyśmy nigdy nie odczuwali pokory wobec tych, którzy nas zdradzili”.
Na ankietę tygodnika „Życie” W pracowniach polskich pisarzy na obczyźnie, w listopadzie 1952 (więc po zapaleniu świątecznych świateł na handlowych ulicach Londynu) odpowie: „Poza kilkudziesięciu opowiadaniami, które drukowałem w «Dzienniku Polskim» w Detroit, nie mam niczego gotowego […]. Wątpię, czy znajdzie się wydawca”. Usprawiedliwia się strasznym przemęczeniem „drobnymi obstalunkami”: „Miesięcznie muszę napisać jakichś dwanaście albo i więcej kawałków”. Zapowie, że zaczyna „pracować dla Radia Free Europe, ergo o żadnej większej rzeczy nawet marzyć nie mogę”: „To wszystko!”. „Patetyczny kostium osłaniał postać wysoce tragiczną” – oceni w pośmiertnej nocie Maria Danilewicz-Zielińska.
Jego listy (nie tylko do Celiny) to także kronika depresyjnej męki, choć równocześnie sypie jak z rękawa żartobliwymi felietonami. Taormińskie zmagania w 1961 roku z autobiograficznymi Galerami każą sprawiedliwie osądzić, że przekomarzanie Nowakowskiego o „wypisaniu się” nie było pozbawione racji. Nawet perspektywa przyjazdu osoby najbliższej, spędzenia z nią ostatnich lat (przypomnijmy, że Celina choć starsza o dziewięć przeżyje go o dziesięć), go nie wybudzi. Nazajutrz po publikacji ostatniego felietonu wyśle mu 23 sierpnia 1963 roku kartkę z Krakowską dorożką Jana Marii Szancera. Znów burczy na upały – „samopoczucie, jak u tej szkapy”. A konik z pocztówki – jak przedtem studzienka – ma wzruszyć Zygmunta, pierwszego obrońcę do dziś nieludzko eksploatowanych pod Wawelem koni. Wywołać jeszcze jeden tekst? Nie wywołał. „Abelard-Musiek” odejdzie 4 października.
Słaby krzak. Taorminiada II.
Iwaszkiewicz uwiecznia doznania w Książce o Sycylii już „po wojnie i po polskiej rewolucji”, która mu „niejedno wyjaśniła w spojrzeniu na minioną epokę”. Ni mniej, ni więcej a pomogła dostrzec „elementy postępowe, uosobione w sycylijskim ludzie”. Roznieciła pewność, że jednak „wszystko to” (od Fenicjan, Greków, Rzymian, Wandalów i Bizantyjczyków; Arabów, Normanów, Hiszpanów, Niemców i Francuzów) „wszystko to karmione jest sokiem ludu włoskiego i dlatego daje tę niezwykłą jednolitość elementom tak na pozór odległym i obcym”. „Wszystko”… O! Pokochał lud! Lecz ciągle potrafi inaczej: „Jest tam i sporo tego sentymentu, jaki odczuwa zawsze człowiek północy dla południa”.
Wypatruję w spadających tarasami do morza ogrodach czynnego wciąż hotelu „Belveder”, gdzie ta cytryna, co jak psiara gruchnie? Pełno ich drzewek – rzeczywiście „aż kwaśno w powietrzu”, jak wąchał je Zygmunt w debiucie „Primavery”. Dwie dekady później wróci do „Odbudowy Błędomierza”: „W sztuce […] występuje młody poeta, który zamierza poprzez zieloną granicę uciec z Polski […]. Rówieśnik jego i przyjaciel stara się mu wybić z głowy […] podróż […]: «Zmarnujesz się u tego Andersa, choćbyś mu co dzień białego konia podcierał swoimi rękopisami»”. Wstrząśnięty Nowakowski wie, że „tak, jak dzisiaj pisze Iwaszkiewicz, nie pisał jeszcze nikt z naszych dramaturgów”, nie „idzie tu zresztą o same słowa”…
WY – „wy już tego nie odczuwacie…” zarzuci Jarosław w liście Grydzewskiemu, usiłując go w 1959 roku przekonać, że mowa wygłoszona podczas II Zjazdu Pisarzy Radzieckich „była sensacją”. WY – emigranci, WY – Polacy-odmieńcy… Czy nerwem dziejów kultury po 1945 roku, ale i treścią historii życia potocznego Polaków ma być kultywowanie niewolniczego „odczuwania”? Czy raczej podjęcie dziedzictwa ludzi wolnych, tych „nieczułych”? A może mamy być hybrydami, spadkobiercami jednych i drugich… Wszak w przestrzennym wyobrażeniu polskości od drugiej połowy lat czterdziestych XX wieku centrum życia narodowego lokuje się na emigracji, a w kraju w świecie dolnym, podziemnym (wewnętrznym, prywatnym, memoralnym) i przypominać zaczyna znane z poprzedniego stulecia Mickiewiczowskie – „nasz naród jak lawa”.
Gdy dziewięć dni po pogrzebie Zygmunta Nowakowskiego polegnie ostatni partyzant Rzeczypospolitej Józef Franczak – skończy się symbolicznie epoka. Obca skorupa zstępuje do głębi – szybciej w kraju, ale i Wychodźstwa nie ominie erozja. Na szczęście, któż dziś rozumie subtelności Iwaszkiewiczowych „herezji” (jak nazwie przemycone w kremlowskiej oracji zdanie, że „literatura radziecka jest jedną z przodujących [podkreśl. w oryg. – P.Ch.] literatur świata”). Czy koniecznie trzeba uczyć egzegezy mrugnięć? W korespondencji z Iwaszkiewiczem natrafimy w 1950 roku na manifest Grydzewskiego: „Nie chciałbym, byś myślał, że ulegamy tutaj jakimkolwiek złudzeniom, ja na pewno nie. Zdanie o tych, co dobrze o mnie myślą [w kraju], było, rzecz prosta, alegorią. Nie znaczyło dosłownie: o mnie”.
„I nie dam się przekonać, że jest inaczej. I to na pewno nie jest złudzenie”. Za tę pewność myślmy o Grydzewskim, Nowakowskim i Otowskiej dobrze i dziś. A o Iwaszkiewiczu? „Słabiutki krzak bzu na deszczu – oto moja Taormina”. Oto twój pacierzowy stos. Pożyczmy od Zygmunta wyrwane z innego kontekstu zdanie: „W tym, co piszę, nie ma najmniejszej przesady”.
Blaski i nędze dziejów
„Gwiazdka historyków” ukazała się w detroickim „Dzienniku Polskim” w Wigilię 1951 roku. Nie jedyny to „świąteczny obstalunek” na tych trudno dziś dostępnych łamach. Podczas kwerendy w Bibliotece Polskiej POSK w Londynie odnalazłem także opowiadanie „Ulica Słowików" z 1949 roku, podając je dwa lata temu w „Nowym Napisie Co Tydzień”: https://nowynapis.eu/tygodnik/nr-234/artykul/ulica-slowikow. Krajowej premierze towarzyszy omówienie pt. „Złamane pióro. Nie tylko świąteczne nowele Zygmunta Nowakowskiego": https://nowynapis.eu/tygodnik/nr-234/artykul/zlamane-pioro-nie-tylko-swiateczne-nowele-zygmunta-nowakowskiego, do którego lektury zachęcam.
Gdzie jednak autor spotkał bohaterów wigilijnej opowieści 1951? W przypadku Jewgienija Tarlego (Kijów 1874 – 1955 Moskwa) mógł mieć w ręku jego przełożone i wydane w Warszawie w latach 1946–1951 prace: Napoleon, Francuska rewolucja burżuazyjna 1789 r. i wojny napoleońskie, czy Talleyrand. Szczegóły wypatrzył na pewno w rozprawie Wiktora Weintrauba Blaski i cienie dziejów życia prof. Tarle, zamieszczonej w zeszycie 1., tomu 2. wydawanych przez Polskie Towarzystwo Historyczne w Wielkiej Brytanii „Tek Historycznych” za rok 1948, jak i w odrębnej broszurze (Newtown 1948), choć dwa lata wcześniej badacz opublikował w „Wiadomościach” recenzję najnowszej książki „naczelnego historyka stalinowskiego” (określenie Ryszarda Wragi).
Również hipotezę, że właśnie on był antypolskim doradcą Stalina wysunął Weintraub w niepodpisanym artykule pt. „Akademik Tarle, Blok Zachodni i Polska” w „Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza” 17 grudnia 1945 roku. W Blaskach i cieniach… dzieli się inną rewelacją: „Kiedy i w jakich okolicznościach Tarle wrócił z wygnania, nie wiadomo. Zachowała się legenda, którą autor tych słów słyszał w Rosji [przed wstąpieniem do armii Andersa w 1941 roku – P.Ch.], że kiedy Herriot, który był prezesem Towarzystwa Przyjaciół ZSRS, pojechał w roku 1934 do Moskwy, poprosił Mołotowa jako o osobistą przysługę o umożliwienie mu zobaczenia się z Tarlem”. Mołotow miał posłać samolot i „Tarle już więcej na zesłanie nie wrócił”.
W PRL Stanisław Wiśniewski zaliczył Weintrauba do „wiodących prym” wśród tych, co „nie zawsze zachowali umiar i obiektywizm przy ocenie wyników badawczych” Tarlego. W 1991 roku Zofia Stefanowska uzna natomiast Blaski… za „pionierską rozprawę” – „rzecz historiograficzna i sowietologiczna po trosze, wymownie świadczy w jak odległych od literatury dziedzinach mógł Weintraub dawać ujście […] instynktowi naukowemu”. O ile nie ma raczej wahań, gdzie Nowakowski znalazł inspirację do tematu obejmującego postać i los dostarczyciela „narzędzi wykształcenia politycznego sowieckiej inteligencji” (określenie Weintrauba), o tyle miejsce zetknięcia się z poglądami Arnolda Toynbee’ego czeka na odkrycie.
Źródła:
(m. l. d.) [M. Danilewiczowa], W oczach Londynu, „Kultura” 1963, nr 11 (193); list do M. Grydzewskiego, Archiwum Emigracji w Toruniu, AE AW/CCXXVI/4; W. Weintraub, „Krakowskie `trzy po trzy`”, „Wiadomości” 1947, nr 33 (72), 17 sierpnia; J. Iwaszkiewicz, „Podróże, t. 1, Warszawa 1961; M. Grydzewski, J. Iwaszkiewicz, Listy. 1922–1967, oprac. M. Bojanowska, Warszawa 1997; D. Zawadzka, „Dzienne życie romantyzmu”, w: „Lelewel prasowy”, Warszawa 2018; „W pracowniach polskich pisarzy na obczyźnie”, „Życie. Katolicki tygodnik religijno-kulturalny” 1952, nr 47 (283), 23 listopada; W. Weintraub, „Rosjanie na morzu Śródziemnym”, „Wiadomości” 1946, nr 31, 3 listopada; R. Wraga, „O rewolucji”, Rzym 1945; S. Wiśniewski, „Eugeniusz W. Tarle a legenda napoleońska”, „Annales Universitatis Mariae Curie-Skłodowska” 1968/1969, vol. XXIII/XXIV, 6, section F; Z. Stefanowska, „Wiktor Weintraub (10 kwietnia 1908 – 14 lipca 1988)”, „Pamiętnik Literacki” 1991, R. 32, z. 1. oraz teksty Z. Nowakowskiego, „Jedno z życzeń, Eugenia Jerychońska, Św. Marcina”, „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”, 24 grudnia 1953, 21 grudnia 1950, 9 listopada 1950; „Cracovia medicorum” i „Przemienieni kołodzieje”, „Wiadomości” 1948, nr 7 (98), 15 lutego i 1949, nr 31 (174), 31 lipca; „Łapać złodzieja i Kwiatek do kożucha, „Dziennik Polski” (Detroit), 22 grudnia 1951 i 30 sierpnia 1952
***
Jak większość prac Zygmunta Nowakowskiego z późniejszego okresu, trudny do gatunkowego przyporządkowania tekst (faktograficzna impresja? wprowadzenie do eseju? próba powołania nowego modelu publicystyki literackiej?) nosi cechy pastelowego konturu bardziej, niż skończonej całostki. Gdy w powabie kruchości ujrzymy innowacyjny atut, wtedy Gwiazdka… dostarczy Czytelnikom nie tylko doświadczanej w kilku warstwach wiedzy, ale i wzruszenia. Równie subtelnego w treści i wyrazie, jak improwizowana z fachowym talentem forma tej – zagubionej pośród płacht gazety codziennej – perełki.
Zygmunt Nowakowski
„Gwiazdka historyków”
Uczony wszechświatowej sławy, profesor Jewgienij Tarle, przebywa w Moskwie. Uczony wszechświatowej sławy, profesor Arnold Toynbee, przebywa w Anglii. Pierwszy patrzy przez zamarznięte szyby na śnieg, który pada gęsto, coraz bardziej gęsto. W mieszkaniu jest zimno. Profesor Tarle ma na sobie stary płaszcz. Przez okna wdziera się wiatr. Profesor Tarle pisze i odkłada co chwila pióro, starając się rozgrzać zgrabiałe ręce. Nagle drgnął, zdało mu się bowiem, że ktoś dobija się do drzwi. Nie, to tylko wiatr hula w klatce schodowej. Nikt nie dobija się. Złudzenie. Profesor Tarle chwyta za pióro i usiłuje pisać, ale coś mu przeszkadza. Tym czymś jest serce, które bije niespokojnie.
Znowu słychać jakby pukanie do drzwi i znowu profesor odkłada pióro, przypominając sobie chwilę, która ciągle żywa stoi w pamięci. Oto porwano go prosto z katedry do więzienia. Przesiedział półtora roku. Rozprawy sądowej nie było. Obeszło się bez niej. Wystarczył fakt, że profesor Tarle pisał dzieła niezgodne z katechizmem marksistowskim, jaki obowiązuje w Rosji. Z więzienia powędrował na zesłanie do dalekiego Turkiestanu. Tam, w Aulie Ata, przesiedział trzy lata. Obecnie wrócił do łask, wrócił na katedrę, i pisze uczone dzieła, lecz wie, że każde zdanie, każdy niemal przecinek może zaprowadzić go z powrotem do więzienia. Dlatego profesor Tarle odkłada co chwila pióro i nasłuchując trwożnie, patrzy w stronę drzwi.
I czymże wobec tych czterdziestu tysięcy lat jest na przykład setka? Niczym! Absolutnie niczym. Dzieje ludzkości mierzy się okresami cywilizacji i kultury. Była więc na przykład kamienna, jaskiniowa, była żelazna, była chińska, egipska, babilońska, grecka, rzymska, arabska, i one to, te kultury, są granicznymi słupami historii.
Profesor Toynbee siedzi w swej pięknej bibliotece i patrzy na ogień, płonący wesoło w kominku. Profesorowi Toynbee jest ciepło. Ma na sobie miękki szlafrok, zaciąga się wonnym cygarem, słuchając zegara, który wydzwania godziny. Nie spieszy się zegar i nie spieszy się profesor. On nie pracuje na akord. Pisze mądre, uczone książki dla przyszłych pokoleń, nie na potrzebę chwili bieżącej. Pisze tak, jak chce pisać. Idzie za popędem własnej myśli. Profesor Toynbee nie zmieniłby w żadnej swej książce nie tylko zdania, ale nawet przecinka. Ten uczony zna tylko jedną panią i tylko jej służy, a panią tą jest wiedza, czysta, najczystsza, niezależna, nie mająca na sobie żadnego jarzma.
Profesor Jewgienij Tarle, wróciwszy do łask i wróciwszy na katedrę uniwersytecką, awansował bardzo, bardzo wysoko. Ale ten awans, choć niezmiernie zaszczytny, jest zarazem ciężkim jarzmem. Profesor Tarle został oficjalnym dziejopisem Kremla i osobistym doradcą politycznym Stalina. Im wyżej ktoś zajdzie w Rosji, tym łatwiej spaść może w otchłań. Profesor Tarle z własnego doświadczenia wie o tym, pisze więc bardzo ostrożnie swe nowe dzieła, stare zaś poprawia tak, by nie znalazło się w nich jakieś choćby najmniejsze odstępstwo od praw marksizmu. Nigdy nie wiadomo, co może zaszkodzić. Profesor znowu odłożył pióro i znowu patrzy w stronę drzwi. Zdaje mu się, że ktoś idzie po schodach.
Profesor Toynbee właśnie wrócił do domu, odbywszy przechadzkę po ulicach Londynu. W sklepach, w wielkich magazynach, w domach towarowych, u Selfridge’a, u Harroda, w gmachu „Fortnum and Mason”, widać wspaniałe, rzęsiście oświetlone choinki. Na tych choinkach płoną gwiazdki kolorowe. Co też ludziom przyniesie obecna gwiazdka i Nowy Rok? Wyobrażają sobie, że przyniesie zmianę na lepsze, pokój, dobrobyt. Ach, jacyż naiwni ludzie!
Profesor Toynbee patrzy w ogień kominka i zaciąga się cygarem. Ludzie chcą mierzyć historię na łokcie czy na jardy, a tymczasem, trzeba ja mierzyć, posługując się miarą znacznie większą, co najmniej milową. Życie jednego lub nawet dwóch, trzech czy czterech pokoleń żadnego znaczenia nie posiada. Pierwszy człowiek zaczął chodzić a może skakać albo pełzać po ziemi temu bardzo dawno, bo przed jakimiś czterdziestu tysiącami lat. I czymże wobec tych czterdziestu tysięcy lat jest na przykład setka? Niczym! Absolutnie niczym. Dzieje ludzkości mierzy się okresami cywilizacji i kultury. Była więc na przykład kamienna, jaskiniowa, była żelazna, była chińska, egipska, babilońska, grecka, rzymska, arabska, i one to, te kultury, są granicznymi słupami historii.
Profesor Toynbee święcie wierzy w to, że dzisiejszy podział świata jest rzeczą bez większego znaczenia. Należy go utrzymać. Świat został przecięty w ten sposób, jak się przecina jabłko nożem. Angielski historyk jest dalekowidzem, dlatego nie dostrzega rzeczy, które ma pod nosem. On nie widzi, że jabłko Jałty i Poczdamu jest jabłkiem niezgody. Nie widzi także i tego, że jedna połowa jabłka, mianowicie zachodnia, skurczyła się jakoś, że natomiast połowa druga, wschodnia, puchnie. Ale to są rzeczy na olbrzymiej przestrzeni dziejów bez znaczenia. Zresztą profesor Toynbee zna wschodnią połowę świata jedynie z książek, dlatego wyobraża sobie, że jej mieszkańcy żyją w warunkach mniej więcej takich samych, jak mieszkańcy na przykład Anglii. Komunizm nie wyklucza dobrobytu. Demokratyczny Zachód i sowiecka Rosja mogą istnieć obok siebie. Obie te wrogie potęgi są potrzebne, są fundamentem równowagi świata. Stany Zjednoczone, choć rozporządzają przewagą techniczną, nie potrafią pobić Rosji tak, by ta wroga siła zniknęła z powierzchni ziemi.
Ogień trzaska wesoło w kominku, powietrzem płyną kółka wonnego cygara, a profesor Toynbee przypomina sobie, co pisał niedawno, bo w listopadzie: „Natura ludzka, jeśli ma zachować zdrowie moralne, musi stale być zagrożona przez siłę złą, przez szatana; Rosja spełnia tę niezbędną choć przykrą rolę szatana, oddając w ten sposób wielką przysługę światu zachodniemu”. Dzięki stałemu zagrożeniu przez Rosję świat zachodni zachowuje zdrowie moralne.
Profesorowi Toynbee idzie tylko o zdrowie zachodniej połowy świata, podczas gdy profesor Tarle myśli jedynie o swej skórze. Wczoraj właśnie był na Kremlu i rozmawiał ze Stalinem, doradzając mu, by nie bawił się w żadne zbyteczne ceremonie i wcielił Polskę do Rosji, zamiast utrzymywać jakieś pozory niepodległości kraju Prywislińskiego. W oku Stalina błysnął dziwny ogień, i profesor zaniepokoił się. Opuściwszy progi Kremla, profesor Tarle szedł przez Plac Czerwony i pomyślał sobie, że dawniej, dawniej może stałaby na środku tego placu wielka, olbrzymia choinka – „jołka”. Teraz nie ma choinki, jak nie ma święta Bożego Narodzenia. Niedziele zniesiono przed kilku laty, a teraz ją przywrócono, ale zasadniczo nie ma żadnych świąt, oprócz wielkich rocznic rewolucyjnych i oprócz święta urodzin Stalina.
Profesor Tarle jest człowiekiem starym, gdyż dzisiaj ma siedemdziesiąt trzy lata. Przypomniały mu się czasy dzieciństwa i młodości. Teraz nie ma choinki ani na Placu Czerwonym, ani w domu. Nie ma gwiazdki. Choćby zaś była, cóż może przynieść ludziom? Profesor Tarle, jako dziejopis nadworny Kremla i jako doradca polityczny Stalina, mówi przy każdej sposobności i na każdym kroku coś zupełnie przeciwnego teoriom profesora Toynbee. Mówi mianowicie, że nie mogą istnieć obok siebie dwie wrogie siły, więc demokracja i komunizm. Zachód i Wschód. Komunizm idzie naprzód, demokracja zaś cofa się z każdym dniem. Komunizm w tej chwili nie potrzebuje wypowiadać wojny, gdyby jednak zaszła taka potrzeba, profesor Tarle udowodni, że Stalin został w nią wciągnięty, że musiał bronić ludzkość przed zalewem zgniłej demokracji.
Najstraszniejsze doświadczenia jeszcze nie odebrały nam i nigdy nie odbiorą wiary w to, że Bóg się rodzi i że moc truchleje. Że Słowo stanie się Ciałem. W mroku naszego wygnania, w ciemnościach naszej niewoli świeci nam nie gwiazdka historyków i nie przelatujący po niebie meteor, i nie błędny kometa, ale potężna gwiazda wiary w powrót Boga. Wróci! Nieskończony! Okryty chwałą! Król nad wiekami!
Wojna według Tarlego bywa rzeczą, nie dającą się uniknąć. Wojna jest wynikiem ścierania się dwóch żywiołów. Wojna stanowi ogniwo olbrzymich procesów historycznych. Winę rozpoczęcia wojny ponosi tylko ta strona, która wojnę przegrała, podczas gdy strona zwycięska jest wolna od wszelkich zarzutów. Zadaniem nauki wedle profesora Tarle jest udowodnić, że zwycięzca miał słuszność. Zadaniem nauki wedle profesora Toynbee, jest obserwować rozwój wypadków. Toynbee nie wpływa na rozwój wypadków, zadaniem Tarlego jest uzasadnić naukowo rozwój i postępy komunizmu.
Wiedza, którą reprezentuje Toynbee jest wolna od jarzma czy obroży, jest chemicznie czysta, bezinteresowna. Wiedza, której służy Tarle, jest w obroży i w jarzmie. Pierwsza tylko patrzy, druga działa. Wiedza profesora Toynbee jest tym bardziej zimna, im jemu samemu jest cieplej. Na odwrót, wiedza profesora Tarle jest tym bardziej gorąca, im bardziej jemu samemu jest zimno.
A my? Nie lekceważymy bynajmniej życia poszczególnych pokoleń. Chcemy, by gwiazda zaświeciła jeszcze naszym pokoleniom. Wierzymy w to. W przeciwieństwie do angielskiego historyka wiemy, że w drugiej, wschodniej połowie jabłka niezgody, którym stał się świat, jest żyć coraz trudniej. W przeciwieństwie do historyka rosyjskiego wierzymy, że dziejami ludzkości rządzi nie prawo materii, ale siła wyższa, duchowa, boska. Wierzymy, że ta siła wyższa zwycięży.
Najstraszniejsze doświadczenia jeszcze nie odebrały nam i nigdy nie odbiorą wiary w to, że Bóg się rodzi i że moc truchleje. Że Słowo stanie się Ciałem. W mroku naszego wygnania, w ciemnościach naszej niewoli świeci nam nie gwiazdka historyków i nie przelatujący po niebie meteor, i nie błędny kometa, ale potężna gwiazda wiary w powrót Boga. Wróci! Nieskończony! Okryty chwałą! Król nad wiekami!
Londyn, 8 grudnia 1951.
Autor: Paweł Chojnacki
Źródło: Muzeum Historii Polski