4 czerwca 1989 r. wola polityczna społeczeństwa, wyrażona w głosowaniu, unieważniła matematyczny podział mandatów ustalony przy Okrągłym Stole. To był najważniejszy rezultat wyborów, który otworzył drogę do zmian ustrojowych.
"4 czerwca skończył się w Polsce komunizm" - te słowa aktorki Joanny Szczepkowskiej są dziś najbardziej znanym skojarzeniem z datą 4 czerwca 1989 r. Ale Szczepkowska wypowiedziała je dopiero pod koniec października 1989 r., gdy była gościem jednego z ostatnich wydań "Dziennika Telewizyjnego". To nie przypadek. Bo o ile jesienią 1989 r. taki sąd mógł wydawać się oczywisty, choć nikt go przed aktorką publicznie nie wypowiedział, samego 4 czerwca, a nawet bezpośrednio po nim, nikomu taka opinia nie mogła przyjść do głowy.
W elicie PZPR istniały sprzeczne nastroje, co do możliwych wyników wyborów. Na jednym z posiedzeń Biura Politycznego KC PZPR generał Czesław Kiszczak przyznał: "Idziemy pod nóż jak barany". Z kolei odpowiedzialny za kampanię sekretarz KC PZPR Zygmunt Czarzasty, jak wspominał potem Jerzy Urban, do końca martwił się, że opozycja osiągnie za słaby wynik i po wyborach wszyscy uznają, że nic się nie zmieniło.
Formuła wyborów 4 czerwca została ustalona przy Okrągłym Stole. Przez tzw. stronę opozycyjno-solidarnościową traktowane były jako cena za legalizację Solidarności. Działacze opozycyjni myśleli bowiem kategoriami 1981 r. i mimo wyraźnej zmiany klimatu politycznego w ZSRR, wraz z dojściem do władzy Michaiła Gorbaczowa, nie dopuszczali myśli o możliwości głębszych zmianach ustrojowych. Z tego punktu widzenia przywrócenie legalnej Solidarności, czego domagano się przez całe lata 80., było dla nich podstawowym gwarantem zmian. Natomiast same wybory traktowane były przede wszystkim jako próba wbudowania opozycji w system, a tym samym próba obarczenia jej współodpowiedzialnością za fatalną sytuację gospodarczą.
Tym bardziej że po wyborach koalicja rządowa PZPR-ZSL-SD i małych organizacji chrześcijańskich miała nadal zapewnioną większość w Sejmie, bo w kontrakcie Okrągłego Stołu zagwarantowano jej 65 procent miejsc. Opozycja mogła walczyć tylko o pozostałe 35 procent mandatów w Sejmie oraz wszystkie 100 mandatów w nowo tworzonej drugiej izbie - Senacie. Tutaj bowiem miano przeprowadzić całkowicie wolne wybory, co zostało zaproponowane przy Okrągłym Stole przez ministra Aleksandra Kwaśniewskiego i przyjęte przez opozycję.
Jeszcze jednym gwarantem utrzymania władzy przez PZPR miał być tworzony urząd Prezydenta PRL, wybieranego przez Zgromadzenie Narodowe bezwzględną większością głosów. Nawet więc przy założeniu, że opozycja zdobędzie wszystkie dostępne mandaty w Sejmie i Senacie, koalicyjnej większości powinno wystarczyć głosów do przeforsowania własnego kandydata. Tak wyglądało to w teorii - rzeczywistość polityczna jednak okazała się inna, bo późniejszy wybór na ten urząd Wojciecha Jaruzelskiego był możliwy tylko przy pomocy parlamentarzystów opozycji.
Wynik wyborów był do przewidzenia od początku kampanii. Komitet Obywatelski "Solidarność", który podjął się przeprowadzenia jej w imieniu reaktywowanego związku, szybko skompletował kandydatów na wszystkie miejsca. Wybory miały być większościowe - zarówno do Sejmu, jak i do Senatu - więc kandydatów było tylu, ile miejsc. Niemal każdy zrobił sobie zdjęcia z Lechem Wałęsą - trafiły one potem na plakaty wyborcze.
Od 8 maja wychodził też oficjalny dziennik, wspierający kandydatów Komitetu Obywatelskiego - "Gazeta Wyborcza". Strona opozycyjna dostała też "okienka" na swoje programy wyborcze w państwowym radiu i telewizji. W ramach "wolnej" puli mandatów KO "Solidarność" musiał rywalizować z innymi ugrupowaniami opozycyjnymi, takimi jak KPN, a nawet kandydatami rządowymi - w Warszawie kandydował np. formalnie bezpartyjny Jerzy Urban.
Od pierwszego momentu widać było różnice w jakości kampanii - opozycja prowadziła ją pomysłowo, napędzana dodatkowo rosnącym poparciem i rosnącą wiarą społeczeństwa w możliwość zmian. Ekipa rządowa na czele z PZPR, przyzwyczajone przez dziesięciolecia do monopolistycznej władzy, nie były w stanie przestawić się na walkę o władzę w ramach demokratycznych procedur i prowadziły kampanię słabą, sztampową i pozbawioną świeżości.
Jeszcze w czasie kampanii, w końcówce której władze nie zawahały się użyć do celów wyborczych wszystkich możliwych środków propagandowych z "Dziennikiem Telewizyjnym" na czele, najwięcej emocji wywoływała kwestia listy krajowej. Niektórzy kandydaci opozycyjni wzywali do jej skreślania, co wywoływało alergię u rządowych komentatorów, bo na liście byli wszyscy najważniejsi kandydaci władzy, z premierem Mieczysławem Rakowskim, generałem Czesławem Kiszczakiem czy szefami ZSL i SD. Okazało się bowiem, że gdyby lista krajowa przepadła, a wystarczyło do tego skreślenie umieszczonych na niej kandydatów przez ponad połowę głosujących, nie istniał tryb uzupełniania obsadzanych przez nią 35 mandatów.
W elicie PZPR istniały sprzeczne nastroje, co do możliwych wyników wyborów. Na jednym z posiedzeń Biura Politycznego KC PZPR generał Czesław Kiszczak przyznał: "Idziemy pod nóż jak barany". Z kolei odpowiedzialny za kampanię sekretarz KC PZPR Zygmunt Czarzasty, jak wspominał potem Jerzy Urban, do końca martwił się, że opozycja osiągnie za słaby wynik i po wyborach wszyscy uznają, że nic się nie zmieniło.
4 czerwca 1989 r. okazało się, że bardzo się pomylił. Wybory okazały się spektakularnym sukcesem Komitetu Obywatelskiego "Solidarności", który już w pierwszej turze zdobył 160 na 161 możliwych mandatów w Sejmie i 92 mandaty w Senacie. Koalicja rządowa w pierwszej turze zdobyła tylko trzy mandaty sejmowe. Przepadła też większość kandydatów z listy krajowej - do Sejmu weszło tylko dwóch: Mikołaj Kozakiewicz z ZSL i Adam Zieliński z PZPR. Wszyscy zaskoczeni byli frekwencją - 62 proc. Dziś wydaje się ona wysoka, ale po okresie PRL, gdy w czasie "wyborów" oficjalna frekwencja sięgała czasem 99 proc., wydawała się bardzo niska.
Wyniki zaszokowały i władzę, i opozycję. 8 czerwca 1989 roku doszło do spotkania Komisji Porozumiewawczej, czyli czegoś w rodzaju zespołu roboczego do interpretacji ustaleń Okrągłego Stołu. Strona rządowa i opozycyjna pod przewodnictwem Kiszczaka i Wałęsy uzgodniły, że brakujące w wyniku porażki listy krajowej 33 mandaty zostaną uzupełnione podczas drugiej tury wyborów, 18 czerwca. Wobec groźby unieważnienia wyborów KO "Solidarność" zgodził się na to. Tym bardziej że sytuacja międzynarodowa nie była do końca pewna - tego samego 4 czerwca, gdy w Polsce odbyły się wybory, armia chińska brutalnie rozpędziła pokojową demonstrację studentów na Placu Tienanmen w Pekinie.
Bezpośrednio po wyborach nikt nie traktował ich wyniku jako końca ustroju. Po kilku miesiącach oczywiste stało się jednak, że miały one przełomowe znaczenie. Sukces obozu "Solidarności" sprawił, że niebawem sojusznicze partie PZPR - ZSL i SD - zawarły polityczne porozumienie z OKP, które umożliwiło powołanie pierwszego niekomunistycznego rządu Tadeusza Mazowieckiego.
18 czerwca uzupełniono brakujące mandaty koalicyjne, a także nieobsadzone mandaty w Senacie. W tym ostatnim przypadku wszystkie poza jednym - niezależnego kandydata Henryka Stokłosy - obsadził znów Komitet Obywatelski "Solidarność". Obie izby ukonstytuowały się 4 lipca. Marszałkiem Sejmu został Mikołaj Kozakiewicz z ZSL, wicemarszałkami Tadeusz Fiszbach z PZPR, Teresa Dobielińska-Eliszewska z SD i Olga Krzyżanowska z Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, czyli klubu utworzonego przez kandydatów KO "Solidarność". Prezydium Senatu obsadzili oczywiście tylko senatorowie OKP - marszałkiem został Andrzej Stelmachowski, wicemarszałkami Zofia Kuratowska, Józef Ślisz i Andrzej Wielowieyski.
Bezpośrednio po wyborach nikt nie traktował ich wyniku jako końca ustroju. Po kilku miesiącach oczywiste stało się jednak, że miały one przełomowe znaczenie. Sukces obozu "Solidarności" sprawił, że niebawem sojusznicze partie PZPR - ZSL i SD - zawarły polityczne porozumienie z OKP, które umożliwiło powołanie pierwszego niekomunistycznego rządu Tadeusza Mazowieckiego.
Z kolei poczucie braku politycznego mandatu skłonił wielu posłów PZPR do wypowiedzenia politycznego posłuszeństwa kierownictwu partii (co było widać już podczas głosowania nad kandydaturą Jaruzelskiego na prezydenta, 19 lipca 1989), a potem do poparcia przygotowanego przez rząd Mazowieckiego programu transformacji gospodarczej, autorstwa wicepremiera Leszka Balcerowicza. Nie sprzeciwiali się oni też zmianom w konstytucji - przywracającym historyczną nazwę państwa, Rzeczpospolita Polska oraz orła w koronie - a także likwidującym zapis o kierowniczej roli PZPR w państwie. To wszystko stworzyło zręby III RP.
Piotr Śmiłowicz (PAP)
pś/ eaw/ pro/ bk/