W połowie lipca 1946 r. w ręce „bandytów”, czyli żołnierzy powojennego podziemia, wpadła rodzina ówczesnego prezydenta Krajowej Rady Narodowej Bolesława Bieruta. Nie był to jednak efekt starannie zaplanowanej operacji, a zbiegu okoliczności. Nie spędziła ona zresztą w niewoli zbyt dużo czasu, gdyż już po kilkudziesięciu godzinach odzyskała wolność.
Siostra Bieruta, Julia Malewska, wraz z mężem Bolesławem i synową wybrała się 17 lipca 1946 r. do Chełma, aby pomóc synu Wacławowi w przeprowadzce do Gdańska. Ta starsza już (niespełna 69-letnia) pani i pozostałe osoby przyjechały po resztę jego rzeczy: dwa stoliki, kilka krzeseł, łóżko i naczynia kuchenne. Po krótkim pobycie, w czasie którego odwiedzili jeszcze znajomych i zrobili zakupy na miejscowym targu, udali się następnego dnia we wczesnych godzinach popołudniowych w drogę powrotną do Lublina.
Na ich nieszczęście w tym czasie połączone oddziały Leona Taraszkiewicza („Jastrzębia”) ze Zrzeszenia "Wolność i Niezawisłość” oraz Stefana Brzuszka („Boruty”) z Narodowych Sił Zbrojnych w sile kilkudziesięciu (niespełna 50) osób urządziły zasadzkę 18 kilometrów od Chełma. Jej powodem była informacja, że do miejscowości Siedliszcze nad Wieprzem przybyli funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa w celu przeprowadzenia tam aresztowań współpracowników podziemia. Postanowiono zatrzymać wracających do Chełma ubeków. Okazało się jednak, że ci – na swoje szczęście – wybrali inną, boczną, drogę.
W tej sytuacji dowodzący akcję „Jastrząb” nakazał zatrzymywanie samochodów potrzebnych do szybkiego wycofania się. Jak odnotował w swych dziennikach jego brat Edward Taraszkiewicz („Żelazny”): „W pewnej chwili +Krzewina+ [Stanisław Pakuła – GM] zatrzymał i skierował na bok ładny samochód półciężarowy firmy Bakford. Gdy +Jastrząb+ udał się do niego celem sprawdzenia kto i co w nim wiezie, zobaczył kilka osób, które na widok oficera, w mniemaniu, że to UB, przedstawiają się jako rodzina prezydenta Bieruta”.
Pomyłka wynikała z faktu, że partyzanci zatrzymywali samochody udając wojskową grupę kontrolną. I to na tyle skutecznie, że – jak wynika ze specjalnego raportu szefa Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Lublinie, Franciszka Piątkowskiego - „z idącej kolumny samochodów sowieckich żaden oficer nie domyślił, się że to są bandyci”.
Dla zatrzymanych informacja, że są w rękach żołnierzy antykomunistycznego podziemia musiała być szokiem. Jak wspominał po wielu latach uczestniczący w akcji Władysław Kobylański („Jerzyk”): „Na te słowa ryżo-blondyna na pół zemdlała, opadła spokojnie na siedzenie. Wszyscy pobledli i spojrzeli po sobie”. Obawiali się najgorszego. Jak wspominał wiele lat później Edmund Łabędzki, u którego teściów (w kolonii Krasne koło Uścimowa) byli przetrzymywani, Julia Malewska miała go nawet zapytać łamiącym się głosem: „Proszę pana! Czy oni nas zastrzelą?”. Na co on odpowiedział: „Ależ skąd!” i dodał: „Owszem, Pani brata oni może nie lubią, ale cóż im jest winna siostra prezydenta i pozostali członkowie rodziny?”.
Grzegorz Majchrzak: Dla zatrzymanych informacja, że są w rękach żołnierzy antykomunistycznego podziemia musiała być szokiem. Jak wspominał po wielu latach uczestniczący w akcji Władysław Kobylański („Jerzyk”): „Na te słowa ryżo-blondyna na pół zemdlała, opadła spokojnie na siedzenie. Wszyscy pobledli i spojrzeli po sobie”. Obawiali się najgorszego. Jak wspominał wiele lat później Edmund Łabędzki, u którego teściów (w kolonii Krasne koło Uścimowa) byli przetrzymywani, Julia Malewska miała go nawet zapytać łamiącym się głosem: „Proszę pana! Czy oni nas zastrzelą?”.
Początkowo stosunek „bandytów” do „rodzinki” (jak pisał o nich „Żelazny”) nie był rzeczywiście przychylny. Jednak największą „represją”, jaka ich spotkała była konieczność śpiewania pieśni religijnych… Przed śniadaniem były to „Kiedy ranne wstają zorze”, natomiast przed kolacją „Wszystkie nasze dzienne sprawy”. Zresztą stosunek ten uległ szybkiej poprawie. Według Łabędzkiego: „Kobiety mogły poruszać się swobodnie po całym obejściu, a nawet udawać na brzeg lasu”. Oczywiście nie same, a pod nadzorem jednej z partyzantek z bronią. Z kolei posiłki otrzymywali – jako „goście” – przed gospodarzami i partyzantami.
Siostra Bieruta i pozostałe osoby odzyskały wolność po trzech dniach, na skutek decyzji komendanta Obwodu Włodawa WiN Zygmunta Szumowskiego „Komara”. Wyperswadował on „Jastrzębiowi” pomysł zwolnienia prezydenckiej rodziny w zamian za uwolnienie żołnierzy podziemia uwięzionych na zamku lubelskim. Co więcej – jak twierdził – przekonał go do wypuszczenia ich bez stawiania jakichkolwiek warunków. Jak pisał „Żelazny”: „zdecydowano puścić ich wolno, ponieważ Bierut mógłby się okrutnie zemścić potem na nas, nasyłając na nasz teren masę wojska”. I rzeczywiście władze wysłały następnego dnia po porwaniu siostry prezydenta i jej rodziny znaczne ilości żołnierzy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa.
Rozważano też najprawdopodobniej (zapewne ze względów bezpieczeństwa) inne, zdecydowanie bardziej drastyczne rozwiązanie. Jak pisał, bowiem dalej „Żelazny”: „zlikwidowanie tych osób wywołałoby raczej złe wrażenie o ruchu podziemnym”. Przed uwolnieniem podpisali oni oświadczenie, w którym najprawdopodobniej zobowiązali się do pomocy w uwolnieniu z aresztu żony „Boruty” oraz narzeczonych dwóch innych żołnierzy podziemia. Niestety najprawdopodobniej nie zachowało się ono – jego treść jest znana jedynie z niekoniecznie dokładnych relacji. Nie wiemy też jak nie zareagował jego adresat.
Tak na marginesie, rodzina Bieruta odjechała pociągiem do Warszawy bez kontaktowania się władzami – lokalną bezpieką. Jak wynikało z przytaczanej w specjalnym raporcie szefa WUBP w Lublinie relacji krewnego Malewskich, zwiadowcy na stacji PKP w Lublinie, a o swoim porwaniu „mówić nic nie chcieli”, a siostra Bieruta wręcz oświadczyła, że „żadnych zeznań składać nie będzie, opowie wszystko Prezydentowi”…
Zdecydowanie mniej szczęścia mieli ci, którzy ich zatrzymali – już 17 sierpnia 1946 r. został rozbity oddział „Boruty”. Na początku następnego roku (4 stycznia) został ciężko ranny w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach Leon Taraszakiewicz („Jastrząb”). Zmarł w trakcie transportu do lekarza. Z kolei Stefan Brzuszek („Boruta”) 17 sierpnia 1946 r. po otoczeniu przez grupę operacyjną UB – KBW popełnił samobójstwo.
Przy jego zwłokach odnaleziono pismo skierowane przez „grupę partyzancką” do prezydenta Bolesława Bieruta. Można w nim przeczytać m.in.: „Zatrzymaną rodzinę pańską wypuszczamy na wolność całych i zdrowych. Gdybyśmy chcieli zastosować wobec rodziny pana metody jakie stosuje Urząd Bezp[ieczeństwa] Publ[icznego] wobec rodzin aresztowanych politycznie Polaków – winniśmy rodzinę pańską zmasakrować, powybijać zęby, wyłamać ręce […] Wypuszczamy pańską rodzinę na wolność – nie żądając w zamian za to nic – uważamy jednak, że podobnie postąpi pan panie prezydencie i każe pan zwolnić aresztowane rodziny ściganych politycznie”. Nie trzeba chyba dodawać, że nadzieje te okazały się płonne…
Taka postawa kontrastuje z tym, co pisze o „działalności terrorystycznej zbrojnego podziemia” syn Bieruta Jan Chyliński. W biografii swego ojcu przypisuje podziemiu bezlitosne mordowanie swych przeciwników politycznych. Rzekomo zresztą „w sporej części” okrutne i szokujące – „dzieło ludzi przesiąkniętych ślepą nienawiścią, a czasem nawet po prostu psychopatów”. Nie trzeba chyba dodawać, że w swym „dziele” nawet słowem nie wspomina o „okrutnym” potraktowaniu członków swej rodziny w lipcu 1946 roku…
Grzegorz Majchrzak
Źródło: MHP