„Wesoła była, szczęśliwa raczej, zawsze była zadowolona, uśmiechnięta. (...) Chciała koniecznie wyjechać na wieś. Chciała na wsi, te konie ją tak bardzo interesowały, konie hodować. Ale nic z tego nie wyszło” – opowiadał Bolesław Kowalczyk, brat 16 letniej Jadwigi, najmłodszej ofiary Grudnia 1970 r. w Szczecinie.
Jadwiga Kowalczyk urodziła się 15 października 1954 roku w Szczecinie. Po ukończeniu szkoły podstawowej postanowiła kontynuować edukację w Szkole Przysposobienia Rolniczego w Wielgowie, nieopodal Szczecina. W 1970 r. była w drugiej klasie. Była przysłowiowym oczkiem w głowie rodziny. Brat, Bolesław Kowalczyk, opowiadał: „ my postanowiliśmy, że będziemy jej pomagać, dopóki będzie potrzeba. Dlatego my jako pierwsi poszliśmy pracować, ja nawet zrezygnowałem z technikum, tylko poszedłem do zawodówki, żeby skończyć ją szybko i zacząć pracować. Bo w domu się nie przelewało. Ale to i tak nic nie pomogło”. Jadwiga wraz z rodzicami i braćmi mieszkała przy ul. Korsarzy 4 w Szczecinie. Okna mieszkania wychodziły wprost na plac i budynek Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej, nieopodal znajdował się budynek Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.
Czarny czwartek
17 grudnia 1970 r. stoczniowcy ze Stoczni im. Warskiego proklamowali strajk i wyszli na ulice. Przyłączali się do nich robotnicy z innych zakładów pracy. Po stoczeniu pierwszych walk z oddziałami ZOMO i innych jednostek militarnych kilka różnych pochodów dotarło pod budynek Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej na pl. Żołnierza Polskiego. Około południa przebywało pod nim kilka tysięcy osób, które obrzuciły go kamieniami, butelkami z benzyną i wszystkim, co było pod ręką. Budynek stanął w płomieniach. Około godziny 14 znajdowało się pod nim około 20 tys. osób, z których część następnie przeszła pod leżący nieopodal budynek Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej. W zapadających powoli ciemnościach demonstranci zaczęli szturmować budynek. Michał Paziewski, badacz szczecińskiego Grudnia 70, pisał: „Po nieudanym ataku na bramę główną zasadnicze uderzenie przeniosło się na znajdującą się na lewo od niej mniejszą drewnianą bramę. Kiedy po jej zniszczeniu okazało się, że wejście jest zamurowane, kilofami oraz metalową ławką uliczną wykuto w niej duży wyłom. Wtedy do wdzierających się oddano wprost krótką serię strzałów z ręcznego karabinu maszynowego ustawionego za kołami ciężarówki, po czym broń się zacięła. Kule powstrzymały napór, choć prawdopodobnie wtedy zginęła jedna lub dwie osoby, a kilka innych zostało rannych. Znajdujący się wewnątrz budynku milicjanci kilkakrotnie strzelali seriami (również w metalową bramę od strony ulicy Starzyńskiego, forsowaną przez demonstrantów), tym razem tylko na postrach. Płonące mury, oblewane benzyną zabieraną z aut zaparkowanych w pobliżu, sprawiały wrażenie, że cała budowla stoi w ogniu. Wewnątrz komendy panował chaos i – spotęgowana ciemnościami (na skutek awarii instalacji elektrycznej) oraz groźbą wybuchu gazu – atmosfera strachu. Grozy dopełniał widok z okien – łuny ognia i chmury dymu wydobywające się z płonącego KW partii – oraz świadomość, że dwa dni wcześniej w Gdańsku spalono partyjne i milicyjne gmachy”. W ataku na komendę wojewódzką milicji w wyniku strzałów oddawanych przez wojsko oraz milicję lub też w wyniku innych zdarzeń zginęło 12 osób, w tym 16 letnia Jadwiga Kowalczyk.
Śmierć Jadwigi
Bolesław Kowalczyk opowiadał: „Tego dnia jak zaczęły się te całe zamieszki Jadzi jeszcze nie było, ona była w szkole. Wróciła to już, jeszcze nie strzelali jeszcze się zbierali, no i okno otworzyli w tym pokoju i patrzyli przez to okno co tam się dzieje. Pod tą komendą. Te sąsiadki mieszkały trochę dalej, z ich okna nie było tego widoku tak, prosto na komendę, tylko na kościół. No i przyszły do sióstr, czy mogą tutaj u nich przez okno popatrzeć. Mówi patrzyły razem przez te okno. Zaczęło się te strzelanie, mówi siostra tylko powiedziała, mówi tak: Nagle zrobiło się w pokoju biało od tego tynku, bo te pociski jako rozwaliły sufit, to biało się zrobiło. Mówi: doleciała i patrzy Jadzia leży na podłodze. Złapała ją za głowę i mówi Jadzia powiedziała tylko: ma... już nic. I krew zaczęła lecieć. Wtedy mówi tak nic nie leciała, nie wiedziała co jej się stało, a wtedy zobaczyła, że krew leci, podłoga cała zalana. Dopiero po dwóch dniach, znaleźli tą odstrzeloną część czaszki. Na kanapie. Bo tak to nikt nie patrzył, nikt nie szukał tam. Jakieś tam widzieli dziury w ścianie, ale nie tego. A tak tylko krew wytarli później, te krew my wycieraliśmy, zebraliśmy Jadzi ten mózg. Żeśmy ten mózg zakopali na ogródku. I te włosy...”.
Bożena, starsza siostra, kilka chwil przed tym, jak pociski wpadły do domu, ustąpiła miejsca siostrze i wyszła na chwilę do innego pokoju. Po zorientowaniu się w sytuacji ktoś pobiegł na górę po mieszkającego w tej samej klatce lekarza, Seweryna Olejniczaka, który dopiero po założeniu kitla lekarskiego wszedł do domu i stwierdził zgon Jadwigi. Milicjanci, którzy się pojawili na miejscu tragedii chcieli zabrać zwłoki dziewczynki, lecz nie pozwoliła na to jedna z sąsiadek. Dopiero Olejniczak wykorzystując swoje znajomości sprowadził karetkę, która zawiozła ciało dziewczynki do szpitala św. Wojciecha (wtedy szpital dziecięcy w Szczecinie). Prawdopodobnie stamtąd dopiero „sanitarką dotarło o północy także ciało Jadwigi Kowalczyk (nb. początkowo jej rodzina nie chciała go wydać) bezpośrednio do prosektorium Szpitala Miejskiego im. Ludwika Rydygiera (ob. Regionalny Szpital Onkologiczny) na Golęcinie przy ul. Strzałowskiej 22)” – pisał Michał Paziewski.
Bolesław Kowalczyk przebywający wtedy w pracy w Trzebiatowie został powiadomiony telefonicznie, że w domu stała się tragedia i ma natychmiast wracać do Szczecina. Jak wspominał w pociągu, którym jechał, ludzie opowiadali, że w Szczecinie spalono komitet. Pasażerowie uznali, że długowłosy mężczyzna może mieć kłopoty, więc „włosy mi strzygły, dziewczyny nożyczkami takimi od paznokci obcinały mi włosy, mówią, cię zabiją jak cię zobaczą, bo ja nie chciałem pozwolić, żeby mi obcinali, mówią oni cię zabiją. I taki chłopak dał mi czapkę. Mówi: załóż tę czapkę przejdziesz. Mówi, nic nie będę do ciebie mieli”. Po dotarciu na Korsarzy Kowalczyk nie mógł wejść do domu, bo zmieniono zamki w drzwiach. Klucze uzyskał dopiero od sąsiadów: „po wejściu do domu to był taki szok, bo, nic tam specjalnie tak nie widziałem, tylko bałagan. Wszedłem do góry do tego pokoju i tam dopiero widziałem, że postrzelany te ściany są. Otwory na jednej ścianie były trzy dziury no jedna, jedna i w suficie jedna. No i tynk taki posypany. Podłoga po tym. No i krew. Krew była na podłodze. I obrysowane kredą takie miejsce zwłok, gdzie leżały, ale kto to robił to ja nie wiem, ciężko mi powiedzieć”. Ojciec Jadwigi, Jerzy, w tym czasie przebywał w Czechosłowacji w delegacji (inne źródła mówią o Bieszczadach, gdzie miał wykonywać prace na rzecz Wojsk Ochrony Pogranicza). Do kraju wrócił 18 grudnia niczego nieświadomy. Jak opisywał „ Wchodząc do domu zauważyłem trzech żołnierzy w hełmofonach. Stali oni przy schodach wiodących do mojego mieszkania. Drzwi zastałem otwarte. Po wejściu zastałem ogólny bałagan w mieszkaniu. Pobiegłem szybko na górę. Zauważyłem leżący płaszcz, cały zakrwawiony, podobnie zakrwawiona była podłoga. Wzdrygnąłem się i cofnąłem. Zauważyłem, że za mną stoją żołnierze, którzy byli na dole. Złapali mnie oni, gdyż zrobiło mi się słabo i niemal upadłem. Nie znam tych żołnierzy. Powiedzieli, że zabita została moja córka z czarnymi włosami”.
Matka, Hanna, nie była w stanie normalnie funkcjonować i trzeba było podać jej leki. Jak pisał Michał Paziewski: „Nocą po pustym placu przed KW MO chodziła Hanna Kowalczyk, matka Jadwigi, krzycząc: +Zabiliście mi córkę – zabijcie i mnie+. Jeszcze nocą rozmowę z matką zabitej odbył mjr Ryszard Wąsowski, I sekretarz KZ PZPR w KW MO”. Potem stale już potrzebowała stałej pomocy psychiatrycznej.
Ojciec związany z wojskiem wraz z kolegami starał się dochodzić, skąd padł strzał. Według relacji świadków milicjanci szli dziewięcioosobową tyralierą. Pocisk wygrzebany z otworów w ścianie należał do pistoletu typu Czak. Pocisk zabrano ojcu. Jerzy Kowalczyk próbował prowadzić śledztwo przy pomocy mecenasa Romana Łyczwka, lecz został skutecznie odwiedziony od tego pomysłu przez funkcjonariuszy SB, którzy dali mu jednoznacznie do zrozumienia, że w razie podejmowania przez niego dalszych kroków nieprzyjemności mogą spotkać pozostałych członków jego rodziny. Odpuścił.
Pogrzeb
Wszystkie pogrzeby ofiar Grudnia 70 odbywały się w nocy z 22/23 grudnia 1970 r. Paweł Miedziński pisał: „Szef szczecińskiej bezpieki, komendant wojewódzki MO płk Julian Urantówka, wyznaczył do organizacji pochówku zabitych mjr. Kazimierza Marczewskiego, zastępcę naczelnika wydziału dochodzeniowo-śledczego. Wcześniej polecił mu ustalić liczbę zabitych i ich tożsamość. Na polecenie Feliksa Uciechowskiego, przewodniczącego MRN, Stanisław Mucha, kierownik wydziału Społeczno-Administracyjnego MRN, wraz z funkcjonariuszem SB rozpoczęli przeprowadzanie pogrzebów38. Jeździli nocą do wytypowanych rodzin dwoma samochodami, >>składając kondolencje i proponując udział w pogrzebie>>. Kolejność i adresy, pod które jechali, ustalał funkcjonariusz SB. Rodziny były przewożone pod główną bramę Cmentarza Centralnego. Tam przejmowała je inna ekipa funkcjonariuszy”. Jerzy Kowalczyk opowiadał, że zostali zabrani z domu około godz. 21-22 przez wspomnianego wyżej Stanisława Muchę i jeszcze jedną osobę w cywilu (prawdopodobnie oficera SB), a następnie przewiezieni na cmentarz przy ul. Ku Słońcu. Na żądanie ojca trumna została otworzona. Jadwiga była ubrana. Rodzina, ojciec, córka i szwagierka zażądali obecności księdza, którym był kapelan z kościoła garnizonowego. Bolesław Kowalczyk: „Na cmentarzu było ciemno tak, bo tam dwunasta prawie chyba w nocy była. Zapalili takie latarki. Ja pamiętam jak dziś. O drzewa były oparte trumny stałe tak na pion, na samochodzie leżały zwłoki. Tak, pozawijane w prześcieradła. No i Jadzia już byłam w trumnie, włożona do trumny i stała koło samochodu ta trumna, oni ją przynieśli na ten, ten grób był wykopany”. Po zakończeniu ceremonii rodzinę odwieziono do domu.
Na drugi dzień odbył się ponowny pogrzeb, w którym brały udział delegacje ze szkół, zakładów pracy ojca i matki oraz studenci z Politechniki Szczecińskiej, gdyż Jadwiga często uczestniczyła w zabawach odbywających się w klubie studenckim „Kubuś”. Na grobie złożono kwiaty i wieńce, niektóre z napisami: „zamordowanej koleżance”. Te napisy były prawdopodobnie przyczyną, że dzień później rodzina zastała grób całkowicie spalony.
W domu nie dało się mieszkać i po pewnym czasie kolejni domownicy opuszczali Korsarzy. W końcu Kowalczykowie sprzedali mieszkanie.
Jadwiga Kowalczyk została pochowana na Cmentarzu Centralnym w Szczecinie i spoczywa w kwaterze 9A, rząd 13, grób 1.
Sebastian Ligarski
Źródło: Muzeum Historii Polski