13 grudnia 1981 r. o godz. 0:00 przerwano nadawanie programu telewizyjnego, choć emitowany wówczas film „Święty Michał miał koguta” jeszcze się nie skończył. W telefonach zaległa cisza, a w drzwiach domów działaczy „Solidarności” stanęli żołnierze, służba bezpieczeństwa i milicjanci.
Rozpoczął się stan wojenny, który zmienił na długo życie Polaków. Wszyscy, którzy wówczas byli na świecie, dokładnie pamiętają, jak wyglądał grudniowy poranek, kiedy na ekranach telewizorów zamiast „Teleranka” pojawił się Wojciech Jaruzelski, a na ulicach stanęły czołgi i legitymujący przechodniów żołnierze. Niewiele osób jednak przypomina sobie, co działo się dzień wcześniej, co robili, z kim się spotykali. Igor Rakowski-Kłos w swojej książce „Dzień przed” postanowił zrekonstruować 12 grudnia, pokazując zarówno codzienność zwyczajnych obywateli, jak i opozycjonistów, milicjantów, żołnierzy czy przedstawicieli władzy.
Zwykłych obywateli reprezentuje tu Ewa Liszka, która o godz. 00.01 trafiła do szpitala w Tychach, zaraz po tym, jak poczuła skurcze porodowe. Dla niej 12 grudnia zaczął się najwcześniej. I choć urodziła zdrowe dziecko, trudno jej mówić o tym w samych superlatywach. Warunki, w których rodziła, uwłaczały ludzkiej godności, wiele godzin spędziła na zimnym korytarzu, nie mogąc liczyć na zrozumienie położnych czy lekarzy. „Cały czas leżałam w korytarzu na wózku. Wokół unosił się zapach spirytusu i lizolu. Wciąż byłam lepka od krwi. Poprosiłam, żeby ktoś pomógł mi się umyć, bo sama nie mogłam wyjść z traktu porodowego. +Głowę pani zawraca+ - mówiły pielęgniarki +my mamy inne rzeczy do roboty+”.
Z empatią nie spotykali się też ludzie, którzy w tym czasie ustawiali się przed sklepami w kolejkach, by zdobyć coś do jedzenia na zbliżające się święta Bożego Narodzenia. Panowało ogólne przygnębienie i zmęczenie, ale też radość, jeśli udało się zrealizować kartki i nabyć przydziałowe wędliny. Byli też tacy, którzy jechali na wieś, by kupić ćwiartkę cielaka, samodzielnie go sprawić, uwędzić i zapewnić rodzinie wesołe, syte święta.
Tego dnia Anna Szeleźniak-Mieszkowska brała ślub w urzędzie stanu cywilnego w Sopocie. Ceremonia odbyła się według ustalonego porządku, państwo młodzi wyszli z niej uszczęśliwieni i z całą rodziną zasiedli do obiadu. Nie wiedzieli tylko, że za parę godzin do pokoi Grand Hotelu, które wynajęli dla rodziców i siostry, wpadną żołnierze poszukujący ukrywających się opozycjonistów.
W tym samym hotelu nocował wówczas Zbigniew Hołdys po nieudanym koncercie grupy Perfect, który najpierw przerwał z powodu porażającego zimna panującego w sali kina Capitol w Malborku. Kiedy muzycy zdecydowali się w końcu zagrać, wyłączono prąd i publiczność musiała rozejść się do domów. Tak muzyk relacjonował autorowi książki tę noc: „Poszedłem spać. Ze snu wyrwał mnie łomot. Otworzyłem oczy, faceci w kominiarkach z karabinami każą mi się legitymować, zaglądają pod łóżko i do szafy. Gdy nie okazałem się tym, którego szukali, zabronili nam opuszczać pokój i wyszli”.
Żołnierze wykonywali w ten sposób rozkazy Wojciecha Jaruzelskiego. Razem z autorem książki zaglądamy do jego gabinetu, przypatrujemy się, co przez cały dzień robił, z kim się spotykał. Dowiadujemy się, co powiedział Czesławowi Kiszczakowi, a następnie innym przedstawicielom najwyższych władz. Kiedy generał już poinformował ich o swojej decyzji, napięcie z niego opadło i zasiadł do cyzelowania przemówienia, które zamierzał wygłosić do narodu następnego dnia.
W tym czasie ruszyła machina operacji wojskowej. Do poszczególnych jednostek zaczęły dochodzić rozkazy, powodujące przemieszczanie się oddziałów. Zaobserwowali to działacze opozycyjni, tacy jak Leonard Szymański, którego powiadomiono o ruchach czołgów pod Poznaniem. Nie zadzwonił on jednak do kolegów z Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”, obradujących w Sali BHP Stoczni Gdańskiej. Nie wydało mu się to konieczne, ponieważ wojewoda zapewnił go, że przemieszczanie się armii to tylko rutynowe ćwiczenia. Także redaktorzy „Tygodnika Solidarność”, którym donoszono o tym, że coś dziwnego dzieje się w szkole milicyjnej w Szczytnie, nie zdawali się zaniepokojeni. Wydawało się im, że to kolejna prowokacja władz, które szukają pretekstu do siłowego rozliczenia się z opozycją.
Gdy zbliżał się wieczór, wielu Polaków postanowiło odreagować trudy całego tygodnia. W końcu była to sobota, czas, kiedy można się zabawić. Ludzie spotykali się w domach, przy kupowanej na kartki wódce, którą pili do warzywnej sałatki i śledzi w occie. Z kolei młodzież bawiła się na dyskotekach, nie mając pojęcia, co dzieje się na zewnątrz. Tak jak milicjant z Wałbrzycha, Janusz Bartkiewicz, któremu zabawę z kumplami przerwał dzwonek: „Przed drzwiami stoi dwóch milicjantów w zimowych płaszczach, na głowach hełmy z paskami pod brodą, kałachy na piersi. Co jest grane, przyszli mnie aresztować? +To pan nic nie wie?+ - pytają. +Proszę włączyć telewizor+. Włączamy, a na ekranie śnieg. +Wojna jest, proszę się zameldować na komendzie+”.
To ostatnia relacja odnotowana przez Igora Rakowskiego-Kłosa, który kończy swoją reporterską opowieść dokładnie o godz. 23.59. Wyłania się z niej, tak jak z fragmentów artykułów z gazet zamieszczonych w książce, obraz polskiego społeczeństwa chwilę przed pozbawieniem go praw obywatelskich i nadejściem ciemnej nocy stanu wojennego.
Magda Huzarska-Szumiec
Źródło: MHP