Każdy, kto w swoim świadomym życiu doświadczył czasów PRL-u, z pewnością dorzuciłby do tej książki garść własnych wspomnień. Bowiem temat jedzenia był w tym słusznie minionym okresie sprawą fundamentalną, a jego brak bądź wysokie ceny produktów powodowały poważne niepokoje społeczne. Jednak praca Moniki Milewskiej nie jest bardziej lub mniej sentymentalną podróżą w czasie, ale całościowym i naukowym spojrzeniem na związki jedzenia z komunistyczną ideologią.
Książka zaczyna się od rozdziału „Każdy kłos na wagę złota”, dotyczącego kwestii wsi. Oczywiście kluczową decyzją była kolektywizacja i inne przemiany własnościowe, które wprowadzili komuniści. Jest tu więc mowa m.in. o obowiązkowych dostawach, organizowaniu spółdzielni rolniczych i PGR-ów. Pojawi się też winny wszystkim problemom z rolnictwem klasowy wróg i zwalczany symbol kapitalizmu, czyli kułak. „Ideologia górowała tu zdecydowanie nad interesem państwa, zważywszy, że +kułacy+ w końcu lat czterdziestych dostarczali czwartą część produkcji rolnej kraju. Jednak zdaniem kierownictwa Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, to właśnie kułacy i inne wrogie elementy rokrocznie starały się zdezorganizować i utrudnić przeprowadzenie siewu…” – pisze autorka.
Ale takich absurdów jest tu oczywiście więcej. Chociażby problem z tzw. badylarzami, czyli prywatnymi hodowcami warzyw. Z jednej strony władza piętnowała ich właśnie jako prywatną inicjatywę, z drugiej pozwalano na ich działalność, ponieważ nie sposób było wprowadzić w szklarniach socjalistycznego systemu pracy.
Kolejny rozdział mówi o dożynkach, dorocznym święcie plonów, mocno, jak wszystko w PRL-u, zideologizowanym. W centrum tych obchodów był zawsze chleb, mający wręcz – jak pisze Monika Milewska – swój dawny, sakralny charakter. Nieodłączną częścią tego święta, zarówno za czasów Gomułki, jak i Gierka, było uroczyste przekazanie bochna chleba przez starościnę dożynek pierwszemu sekretarzowi PZPR, który, pochyliwszy się nad nim, musiał go ucałować.
A skoro o Gierku mowa, to oczywiście należało przypomnieć słynne „Peweksy”, w których za dewizy kupowano zachodnie rarytasy. Podobnie zresztą jak w „Baltonach”, a wcześniej w sklepach dewizowych banku PeKaO. Jednak, co ciekawe, wzorem dla tych sklepów nie była Stany Zjednoczone, lecz radzieckie sklepy dewizowe, funkcjonujące w latach trzydziestych pod nazwą Torgsin. W Warszawie ukuto określenie, że „Peweksy”, to „muzea mięsa”, ponieważ częściej można było tam spotkać zwiedzających niż kupujących. Ale rzeczywistość PRL-u to w przeważającej mierze notoryczne borykanie się z brakiem pewnych towarów i wręcz heroiczna walka o ich zdobycie. I tu także aż roiło się od absurdów. Z jednej strony usankcjonowana prawem i piętnowana wysokimi karami walka z nielegalnym handlem, z drugiej przypadek „pani Cielęcinowej”, która w tym samym czasie sprzedawała „na lewo” mięso partyjnym dygnitarzom, również żonie ministra odpowiedzialnemu za wprowadzenie zakazu takiego handlu. Tzw. baba z cielęciną była traktowana wręcz jako profesja, a znany jest nawet przypadek pewnego naukowca, który utraciwszy pracę, zajmował się tym procederem.
Nie mniejszym problemem niż handel na czarno były dla władzy kolejki do sklepów. Monika Milewska pisze o nich w rozdziale „Kolejki pod specjalnym nadzorem”. W roku 1978 wicepremier Józef Tejchma notował: „Próbę ustalenia nastrojów kolejkowych spotkałem rok temu we Wrocławiu, gdzie władze zainstalowały przed sklepem mięsnym specjalne nasłuchy, aby wiedzieć, co się mówi. Ludzie nie narzekali, tylko jęczeli zrezygnowani. W Warszawie Bębenek nie stał długo w kolejce, posłuchał i uciekł: tych ludzi za Stalina posadzono by na kilka lat do więzienia za to, co mówili przeciwko rządowi. […] Niedawno był w Łodzi Janczak i dokonał podziału kolejek na dwie grupy: mięsne są stosunkowo łagodne i wyrozumiałe, maślane są gwałtowne i wybuchowe”.
W „Ślepej kuchni” nie mogło też zabraknąć rozważań o gastronomii w czasach PRL-u. Bo i tu władza musiała mieć pełną kontrolę. Dziś może nas śmieszyć taki oto przypadek z dziejów komunistycznej gastronomii, kiedy to 3 stycznia 1957 r. Ministerstwo Handlu Wewnętrznego wprowadziło zarządzenie, zobowiązujące wszystkie zakłady gastronomiczne, zarówno państwowe, jak i prywatne, do wytwarzania potraw i napojów wyłącznie na podstawie zatwierdzonych przepisów kulinarnych. A żeby było jeszcze bardziej absurdalnie, listy przepisów nie sporządzali szefowie kuchni, ale… prezydia wojewódzkich rad narodowych. „Nawet dla gorących zwolenników centralnie ustalonych receptur absurdem są fakty konieczności zatwierdzania przez Ministra Spraw Wewnętrznych w porozumieniu z Ministrem Zdrowia receptury np. na kawę po turecku czy też grzane piwo z przyprawami” – dziwiono się na łamach branżowego pisma „Przemysł Gastronomiczny”.
Czytelników książki może również zainteresować rozdział „Weźmiemy komunę głodem”, w którym autorka poddaje rozważaniom głodówki protestacyjne. Okazuje się, że w Polsce stalinowskiej ta forma protestu była wręcz nagminna wśród więźniów politycznych. Jedną z najgłośniejszych głodówek była ta, zorganizowana w 1977 r. przez Komitet Obrony Robotników, a jej celem miało być uwolnienie z więzienia przetrzymywanych tam jeszcze robotników z Radomia.
To tylko niektóre problemy, związane z jedzeniem i ideologią, o których możemy przeczytać w „Ślepej kuchni”. Jest to bowiem temat rzeka, który przez każdą władzę w okresie komunizmu nie mógł być bagatelizowany, gdyż od tego także zależało jej trwanie. I o tym m.in. jest ta książka, która starszym czytelnikom przypomni ich potyczki z PRL-em, młodszym zaś uzmysłowi, z czym musieli się mierzyć ich dziadkowie i rodzice.
Magda Huzarska-Szumiec
Źródło: MHP