
To nie był spontaniczny zryw, tylko efekt kilku lat ciężkiej pracy i budowania struktur niezależnego ruchu – powiedział PAP senator Bogdan Borusewicz, który odegrał kluczową rolę w przygotowaniach do strajku w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 roku. To on opracował scenariusz protestu i przygotowywał do jego przeprowadzenia stoczniowców.
45 lat temu w Stoczni Gdańskiej wybuchł strajk, który na zawsze zmienił bieg polskiej historii i doprowadził do podpisania 31 sierpnia 1980 r. porozumienia między komisją rządową a komitetem strajkowym oraz do powstania NSZZ „Solidarność” – niezależnej od władz, legalnej organizacji związkowej w Polsce. O kulisach przygotowań do strajku opowiedział PAP jego inicjator i legenda opozycji demokratycznej, Bogdan Borusewicz. Jak podkreślił, nie był to spontaniczny zryw, lecz efekt kilku lat ciężkiej, konsekwentnej pracy i budowania struktur niezależnego ruchu.
– W drugiej połowie lat 70. skupiłem się na tworzeniu środowiska opozycyjnego, łączącego inteligencję i robotników. Kolportowałem pismo „Robotnik”, które wychodziło w Warszawie. W Gdańsku zaczęliśmy wydawać „Robotnika Wybrzeża”. Organizowałem grupy samokształceniowe dla młodych stoczniowców. Dostarczałem im książki, rozmawiałem z nimi. Ponieważ robotników było coraz więcej, zaangażowałem do prowadzenia tych grup Leszka Kaczyńskiego, który szkolił ich z prawa pracy, Andrzeja Gwiazdę, który mówił o historii. Także Donald Tusk prowadził jeden z wykładów w Domu Studenckim. Świadomie budowałem kontakty między studentami a robotnikami. Wierzyłem, że to dwa najbardziej rewolucyjne środowiska, na których można polegać – powiedział.
Działalność opozycyjna – jak wspomniał Borusewicz – spotykała się jednak z coraz większymi represjami. Od stycznia 1980 r. zaczęto wyrzucać robotników z pracy. Natomiast latem atmosfera w kraju była już bardzo napięta – kolejne podwyżki cen wywoływały falę protestów w różnych miastach. Iskrą, która rozpaliła strajk w Gdańsku, było zwolnienie z pracy suwnicowej Anny Walentynowicz.
– Oceniłem to jako próbę odizolowania mnie od środowiska robotników. Pomyślałem: trzy lata mojej ciężkiej pracy pójdą na marne. Podjąłem wtedy decyzję, że trzeba zorganizować strajk. Doszedłem do wniosku, że jeśli nie wykonam ruchu w obronie Walentynowicz, to wyrzucą wszystkich, z którymi miałem kontakt – powiedział.
Borusewicz opracował scenariusz strajku i przygotowywał do jego wzniecenia stoczniowców. Wyznaczył do tego zadania młodych pracowników zakładu, a zarazem współpracowników WZZ Wybrzeże: Jerzego Borowczaka, Ludwika Prądzyńskiego i Bogdana Felskiego.
– Kluczowe było psychologiczne przygotowanie tych trzech młodych chłopaków. Musiałem ich przekonać, że ma to sens i warto zaryzykować. Powiedziałem im wprost: jeżeli nie obronicie Walentynowicz, to będziecie następni. Ci młodzi mieli wówczas 22–24 lata. Prosili mnie o kogoś starszego, kto ich poprowadzi, wzmocni i będzie dla nich wsparciem – powiedział.
Wyjaśnił, że sam, jako członek Komitetu Obrony Robotników, nie mógł stanąć na czele protestu, by nie prowokować władzy do użycia siły.
– Poza tym nie pracowałem w stoczni, byłem zawodowym rewolucjonistą, a KOR był dla ówczesnej władzy diabłem wcielonym. Anna Walentynowicz nie mogła poprowadzić protestu we własnej obronie. Wybrałem więc bezrobotnego, ambitnego i doświadczonego Wałęsę – byłego pracownika stoczni, znanego robotnikom. Przekazałem mu informację o planowanym strajku w taki sposób, że trudno mu było odmówić. Wiedziałem, że muszę zdobyć jego zgodę na udział w strajku przy świadkach, nie w cztery oczy. Ta deklaracja była bardzo ważna. Jego obecność wzmocniła morale młodych stoczniowców i pociągnęła strajk – mówił.
Nawiązując do bezpośrednich przygotowań do strajku w Gdańskiej Stoczni, Borusewicz podkreślił, że z obawy przed dekonspiracją większość spraw załatwiał osobiście – począwszy od zredagowania ulotki opisującej zwolnienie Walentynowicz. Jak dodał, dla bezpieczeństwa już na kilka dni przed planowanym protestem wyprowadził się z domu i zamieszkał u znajomych na ulicy Matejki we Wrzeszczu.
– Ulotki przygotowałem sam, by uniknąć pytań i podejrzeń. Nie było w nich ani słowa o strajku. Żądania były trzy: przywrócenie do pracy Walentynowicz, podwyżka wynagrodzeń i przyznanie dodatku drożyźnianego. Wydrukowanie ulotek zleciłem Piotrowi Kapczyńskiemu. Poprosiłem też o przygotowanie trzech transparentów, które wykonali bracia Grzegorz i Tomasz Petryccy z Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Gdańsku. Musiałem również zorganizować grupy osób odpowiedzialne za poranne rozdawanie ulotek w kolejkach dojazdowych do stoczni, a także przerzut ulotek na teren zakładu. Każda grupa miała dokładnie ustalony plan – miejsce, przystanek i godzinę wejścia do pociągu. Ustaliłem, że rozdawanie ulotek na terenie stoczni trzeba rozpocząć w szatni, by tam zawiązać większe grupy. I to wszystko wypaliło – powiedział.
Jeszcze przed samym strajkiem Borusewicz zaprosił Kapczyńskiego do mieszkania, w którym się ukrywał, aby wydrukować kilkaset ulotek.
– To było z poniedziałku na wtorek. Byliśmy bardzo zmęczeni i odbyliśmy dialog kompletnie oderwany od rzeczywistości. Piotrek zapytał mnie: „Bogdan, co będzie, jak wygramy?”. A ja odpowiedziałem: „Zostanę prezydentem państwa, nie Sopotu”. To była zupełna aberracja, bo szanse na to, że się uda, były niewielkie – wspominał.
Pierwotnie Borusewicz planował rozpocząć strajk we wtorek, 12 sierpnia.
– Kalkulowałem, że strajk powinien rozpocząć się na początku tygodnia – na wypadek, gdyby miał potrwać kilka dni – i możliwie szybko po zwolnieniu Walentynowicz, gdy sprawa była jeszcze świeża. 10 sierpnia w mieszkaniu Ewy i Piotra Dyków było powitanie zwolnionych z aresztu opozycjonistów – Dariusza Kobzdeja i Tadeusza Szczudłowskiego. Uczestniczyło w nim kilkadziesiąt osób, piliśmy trochę wina. W czasie tego spotkania wyprowadziłem na podwórze m.in. Wałęsę, Felskiego i Borowczaka i tam właśnie powiedziałem mu, że robimy strajk i on musi się do niego dołączyć. Lechu tłumaczył, że urodziło mu się dziecko i musi je zarejestrować w urzędzie, bo żona nie daje mu spokoju. Więc ostatecznie datę ustaliłem na czwartek, 14 sierpnia – relacjonował.
Dodał, że nie miał pewności, czy Wałęsa rzeczywiście pojawi się w stoczni, ale sama deklaracja była ważna.
– Na wszelki wypadek poprosiłem Ludwika Prądzyńskiego, żeby codziennie do niego zaglądał i przypominał o strajku. Dałem mu taki znikopis i kazałem pisać: „Lechu, za trzy dni strajk. Lechu, za dwa dni strajk. Lechu, jutro” – opowiadał Borusewicz.
Podkreślił, że o planowanym proteście wiedziało łącznie 5 osób. – Nawet Alina Pieńkowska, moja dziewczyna, też nie była tego świadoma. Zorientowała się dopiero, kiedy z okna Przychodni zobaczyła pochód stoczniowców. Szybko zadzwoniła do Jacka Kuronia i przekazała informację o wybuchu strajku, a ten przekazał ją do Radia Wolna Europa – zaznaczył.
Borusewicz przyznał, że nie przewidywał, jakie będą konsekwencje tego protestu i jak będzie on przebiegał.
– Ja nie jestem Lechem Wałęsą ani Duchem Świętym, żeby wszystko przewidywać. To była decyzja o konkretnym strajku. A potem, kiedy on się rozwijał, działaliśmy na bieżąco. Ludzie się bali, pamiętali grudzień’70 i wiedzieli, w czym ta władza jest. Ja też się bałem – ale nie o siebie, a o ludzi. Wałęsa pociągnął ten strajk, bez niego to by się nie udało. Ja stałem potem z tyłu i wymyślałem różne rzeczy, kombinowałem. Współpraca z nim była idealna. On rozumiał, że to gra zespołowa. Wiedzieliśmy, że to jest szansa i jakie będą skutki, jeśli się nie uda. Po Sierpniu’80 mamy wolną i demokratyczną Polskę. Nie był to cud, tylko ciężka praca – podkreślił.
Anna Wydorska (PAP)
anm/ aszw/