W globalnej gospodarce widać symptomy spowolnienia, wedle części ekonomistów może to oznaczać zbliżanie się kolejnego kryzysu gospodarczego. Wielki Kryzys z lat 20. poprzedził okres gospodarczego optymizmu i przekonanie, że istnieje magiczny sposób pomnożenia bogactwa, a wzrost nie ma granic.
Z wielu stron, poczynając od Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego, przez szefów instytucji finansowych, na analitykach banków kończąc, docierają sygnały o pogorszeniu wskaźników makroekonomicznych. Spowolnienie gospodarcze w Niemczech jest coraz bardziej wyraźne, w II kwartale niemieckie PKB spadło o 0,1 proc., spada produkcja przemysłowa i zatrudnienie w sektorze prywatnym. Mimo że niemiecki resort gospodarki nie przyznaje, że ich gospodarka jest na krawędzi recesji, komentatorzy prognozują, że kolejny kwartał z takimi wynikami wpędzi Niemcy w stan "technicznej recesji".
Lord Mervyn King, który prezesował Bankowi Anglii w latach 2008-2009, w brytyjskim dzienniku "The Guardian" wprost ostrzega przed zbliżającym się kryzysem finansowym. Finansista, kierujący bankiem centralnym podczas kryzysu finansowego z poprzedniej dekady, przekonuje że, choć lekcje po Wielkim Kryzysie zostały odrobione, to kryzys zapoczątkowany w 2008 r. nie wywołał u ekonomistów głębszych refleksji. Lord King jako jeden z symptomów nadciągającego kryzysu wskazuje ścisłe powiązanie wyników gospodarczych ze światem polityki, co jeszcze dodaje niepewności, wskazuje chociażby bardzo trudny do przewidzenia rezultat chińsko-amerykańskich napięć gospodarczych, co jeszcze bardziej utrudnia podjęcie właściwych kroków, potrzebnych do uniknięcia kryzysu.
Krach w "czarny czwartek", 24 października 1929 r. nastąpił po wielu miesiącach optymizmu i wiary, że kursy akcji mogą szybować jedynie w górę. Po załamaniu, tylko w ciągu dwóch miesięcy kryzysu, akcjonariusze stracili ponad 40 mld dolarów. Choć za początek Wielkiej Depresji, jak nazywają kryzys Amerykanie, uznaje się właśnie czwartek 24 października 1929 r., w istocie spadek zaczął się kilka tygodni wcześniej, a sześcioprocentowy zjazd indeksu Dow Jones miał miejsce już 23 października. Najgorsze miało dopiero nadejść - 28 października Dow Jones spadł o 13 proc., kolejnego dnia o następne 12 proc.; do lipca 1932 r. akcje na amerykańskiej giełdzie straciły 89 proc. swojej wartości.
Po załamaniu się amerykańskiej giełdy kryzys gospodarczy rozprzestrzenił się poza USA, które po pierwszej wojnie światowej stały się centrum finansowo-gospodarczym świata. Na pierwszy ogień poszły uprzemysłowione gospodarki Europy a potem europejskie kolonie. Kryzys nie ominął też Ameryki Południowej, Australii, Nowej Zelandii. W 1933 roku w USA bez pracy było 30 milionów ludzi. Dochód przeciętnej amerykańskiej rodziny spadł między 1929 a 1932 rokiem z 2300 do 1500 dolarów rocznie. W latach 1929-1933 upadło 10 tys. z 25 tys. komercyjnych banków w USA.
Ekonomiści i historycy do dziś spierają się o to, kiedy naprawdę zakończył się Wielki Kryzys. Są tacy, którzy skłonni są uznać, że zakończył się dopiero na przełomie lat 40. i 50. XX wieku. Nie ulega jednak wątpliwości, że zapoczątkował wydarzenia, które najpierw doprowadziły do II wojny światowej, po niej do podziału świata na dwa wielkie bloki, oraz upadek systemu kolonialnego.
Zdaniem profesor Mączyńskiej mimo wielu różnic między dzisiejszą sytuacją a czasami Wielkiego Kryzysu, wciąż można wyciągać z niego lekcje, by uczyć się skutecznie przeciwdziałać i jak najszybciej reagować. "Kryzys sam w sobie daje możliwości wychodzenia z kryzysu, właśnie ze względu na lekcje, jakie nam daje" - mówi PAP prof. Elżbieta Mączyńska, prezes Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego. Profesor zwraca uwagę, że kryzys z lat dwudziestych był największym w historii, załamaniem gospodarczym i dlatego zdecydowano się po raz pierwszy na interwencjonizm państwowy. Interwencje były bardzo głębokie, dlatego te stosowane w USA przez Roosevelta przeszły do historii jako "Nowy Ład". "Do dzisiaj historycy i ekonomiści spierają się, czy działania przeciwdziałające kryzysowi z lat 20. były właściwe. Wtedy stwierdzono, że niskie płace i niskie podatki, jakimi radzono sobie z poprzednimi kryzysami, tym razem nie wystarczają, a wręcz pogarszają sytuację, nie skutkując ani należytym wzrostem produkcji, ani popytu" - mówi profesor.
Po załamaniu się amerykańskiej giełdy kryzys gospodarczy rozprzestrzenił się poza USA, które po pierwszej wojnie światowej stały się centrum finansowo-gospodarczym świata. Na pierwszy ogień poszły uprzemysłowione gospodarki Europy a potem europejskie kolonie. Kryzys nie ominął też Ameryki Południowej, Australii, Nowej Zelandii. W 1933 roku w USA bez pracy było 30 milionów ludzi. Dochód przeciętnej amerykańskiej rodziny spadł między 1929 a 1932 rokiem z 2300 do 1500 dolarów rocznie. W latach 1929-1933 upadło 10 tys. z 25 tys. komercyjnych banków w USA.
To zdaniem profesor różni dzisiejszą sytuację od kryzysu z lat dwudziestych. Podkreśla, że nadmierne nierówności zabiją popyt i gospodarkę rynkową. Widzi też różnice związane z sytuacja pieniężną. W latach 20. był ogromny problem związany z narastającą inflacją. Natomiast w warunkach kryzysu z 2008 r. mimo ratunkowego dosypywania pieniędzy w związku z zagrożeniem upadłością dużej części sektora finansowego, w tym banków, nie dochodziło do wzrostu inflacji, a wręcz odwrotnie - okresowo pojawiała się nawet deflacja.
"Obecnie kraje rozwinięte zmagają się z przejawami gospodarki nadmiaru: coraz łatwiej jest bowiem zwiększać produkcję, natomiast coraz trudniej jest o nabywców produktów z odpowiednimi zasobami pieniężnymi. To wywołuje ryzyko sekularnej stagnacji, czyli trwałego zahamowania wzrostu gospodarczego" - mówi prof. Mączyńska. Profesor dodaje, że coraz więcej analityków wskazuje na zagrożenia dla gospodarki, wynikające z asymetrii majątkowo- dochodowych. Potwierdzają to nawet tegoroczne, ale i wcześniejsze, noblowskie laury przyznane ekonomistom za badania ubóstwa. Mączyńska przypomina, że już w latach 90. polski ekonomista Ignacy Sachs mówił o "kielichu wstydu", tak bowiem ilustrował sytuację, gdy dla ogromnej większości zostaje jedynie konsumpcja tego, co w nóżce kielicha, zaś dostęp do jego czaszy ma tylko niewielu.
"Za czynniki wczesnego ostrzegania przed ryzykiem nadejścia kryzysu można zatem uznać narastanie fundamentalnych dysproporcji społeczno-gospodarczych. Gospodarkę i system społeczno-gospodarczy można bowiem porównać do złożonej budowy, naruszenie jej fundamentów może prowadzić do zniszczenia całej konstrukcji. A jednym z fundamentów gospodarki są fundamenty finansowe. Dlatego tak groźne są błędy w polityce pieniężnej i fiskalnej. Fundamentalne znacznie ma także przeciwdziałanie nierównościom społecznym i nierównowadze na rynku pracy. Bezrobocie bowiem pozbawia ludzi dochodów, a to z kolei zmniejsza popyt" - uważa Mączyńska.
Podstawową różnicę między czasami Wielkiego Kryzysu a obecnymi - zdaniem profesor – wyznacza postęp technologiczny i wynikający z tego rosnący potencjał wytwórczy. Rosnąca obecnie podaż dóbr wszelkich, przy trudnościach, barierach w kreowaniu popytu hamuje inflację, podczas gdy w okresie kryzysu międzywojennego inflacja przybierała monstrualny wymiar. W pewnej mierze w warunkach charakterystycznej obecnie w krajach rozwiniętych gospodarki nadmiaru inflacja ma tym samym "wybite zęby".
Cześć ekonomistów widzi lek na pobudzanie popytu w bezwarunkowym dochodzie podstawowym, czyli przyznanie każdemu członkowi społeczności stałego dochodu, co umożliwia egzystencję, niezależnie od pozostałych warunków, m.in. od posiadania pracy. "Postrzegane jest to również jako swego rodzaju dywidenda technologiczna. Wskazuje się bowiem, że na postęp technologiczny umożliwiający coraz łatwiejsze i tańsze wytwarzanie produktów pracowały całe pokolenia. Koncepcja bezwarunkowego dochodu podstawowego traktowana jest jako narzędzie przeciwdziałania asymetriom dochodowym i sposób pobudzania popytu" - dodaje profesor.
Bezwarunkowy dochód podstawowy nie został dotychczas wprowadzony powszechnie i na stale w żadnym kraju. Jest to jednak koncepcja rozważana i eksperymentalnie testowana w kilku krajach, a do zastanowienia się nad tym rozwiązaniem i jego badaniem zachęca nawet Międzynarodowy Fundusz Walutowy, wskazując na konieczność przeciwdziałania narastaniu nierówności społecznych. Prof. Mączyńska przypomina, że rozwiązania ukierunkowane na bardziej symetryczny rozkład dochodów proponowano także w czasach Wielkiego Kryzysu. "Roosevelt proponował np. ograniczanie czasu pracy, aby umożliwić jej podział między więcej osób, co ograniczyłoby bezrobocie i pozwoliłoby na szerszy dostęp do dochodów.
"Nierówności społeczne, asymetria w rozkładzie bogactwa i niedostosowania podaży do popytu to obecnie wielki problem świata. Wolny rynek z natury sprzyja bogatym, ale zarazem doświadczenia krajów skandynawskich dowodzą, że racjonalny poziom redystrybucji, dzięki m.in. podatkom, pozwala niwelować dysproporcje, sprzyjając rozwojowi społeczno-gospodarczemu" - mówi profesor. Dodaje, że rządy powinny zadbać o to , aby wielkie firmy, wielcy główni beneficjenci cyfrowej rewolucji technologicznej, ponosili należyte koszty korzystania z dóbr publicznych w tym z infrastruktury, zasobów edukacyjnych itp. Istotne jest, by nie dochodziło do unikania przez nie płacenia należnych podatków. "Nie chodzi o to, by karać bogatych, lecz o właściwe proporcje kosztowo-dochodowe, zgodne z logiką szeroko rozumianego rachunku ekonomicznego, w tym rachunku kosztów i efektów zewnętrznych" - puentuje prof. Mączyńska. (PAP)
Autor: Piotr Gozdowski
pgo/ skr/