Dokładnie 20 lat temu, 13 września 1995 roku, Legia Warszawa, jako pierwszy polski klub, zagrała w fazie grupowej piłkarskiej Ligi Mistrzów. Na inaugurację rozgrywek pokonała Rosenborg Trondheim 3:1.
Stołeczna drużyna dotarła wtedy do ćwierćfinału, gdzie przegrała z Panathinaikosem Ateny.
Zbigniew Mandziejewicz, jeden z czołowych wówczas zawodników Legii, wspomnienia gry w Lidze Mistrzów rozpoczął od eliminacji, gdzie mistrz Polski zmierzył się z IFK Goeteborg.
"Nie chcę mówić, że Szwedzi byli pewni siebie, ale wiem, że cieszyli się, że trafili na polski zespół. Może myśleli, że będzie im z nami łatwiej? My po wygraniu 1:0 u siebie, wiedzieliśmy, że będziemy musieli ich w rewanżu skontrować i coś strzelić, aby awansować. I tak się stało. Nasz +wieżowiec+ Leszek Pisz wszedł w pole karne i strzałem głową trafił, co praktycznie zapewniło nam Ligę Mistrzów” – opowiadał Mandziejewicz.
W końcówce spotkania w Goeteborgu do siatki trafił jeszcze Jacek Bednarz i Legia wygrywając 2:1 przypieczętowała awans do piłkarskiej elity. Mandziejewicz przyznał, że radość w szatni była przeogromna.
„Wiedzieliśmy, że przyjadą do Warszawy klasowe zespoły i nasi kibice będą mieli okazję zobaczyć najlepszych piłkarzy w Europie. To była nagroda dla nich za to, że byli zawsze z nami i wszędzie nas wspierali. Sami natomiast traktowaliśmy to jak wielką przygodę i promocję polskiej piłki. Nie mieliśmy nic do stracenia, ale za to wiele do wygrania. Nie odczuwaliśmy stresu, czy tremy, a tym bardziej strachu” – mówił Mandziejewicz.
„Wiedzieliśmy, że przyjadą do Warszawy klasowe zespoły i nasi kibice będą mieli okazję zobaczyć najlepszych piłkarzy w Europie. To była nagroda dla nich za to, że byli zawsze z nami i wszędzie nas wspierali. Sami natomiast traktowaliśmy to jak wielką przygodę i promocję polskiej piłki. Nie mieliśmy nic do stracenia, ale za to wiele do wygrania” – mówi Zbigniew Mandziejewicz, jeden z czołowych wówczas zawodników Legii.
Liga Mistrzów miała wówczas inną formułę, bo grali w niej tylko mistrzowie poszczególnych krajów. W grupie warszawianie grali ze Spartakiem Moskwa, Rosenborgiem Trondheim i Blackburn Rovers. Mandziejewicz szczególnie miło wspominał starcia z mistrzem Anglii.
„Zdawaliśmy sobie sprawę, że przyjedzie do nas zespół naszpikowany gwiazdami ze słynnym Alanem Shearerem. Wiedzieliśmy, że musimy z tyłu zagrać bezbłędnie, bo tam miał kto strzelać gole. I zagraliśmy +na zero+, a Jurek Podbrożny zrobił swoje i mistrz Polski ograł mistrza Anglii. Pamiętam, że Anglicy żałowali, że nie zabrali do Polski swoich żon, bo bardzo im się podobała Warszawa i chcieli pokazać ją swoim bliskim” – dodał.
Akcję, po której Podbrożny trafił do siatki, zapoczątkował właśnie Mandziejewicz, który również w rewanżu razem z kolegami nie pozwolił Anglikom zdobyć gola. Na zawodnikach Legii duże wrażenie zrobił wtedy obiekt w Blackburn, który standardem przewyższał wszystkie stadiony w Polsce.
„Kiedy pojechaliśmy do nich i zobaczyliśmy ich stadion, to było jakby wyjazd do innego świata. Piękny obiekt, szatnie świetnie urządzone i kibice, którzy reagowali spontanicznie na każde udane zagranie, w tym także nasze. Mimo iż wynik nie był dla Anglików korzystny (0:0), po spotkaniu normalnie do nas podeszli i podziękowali za walkę. Nikt z nich nie robił fochów, nie był obrażony i nie uważał się za lepszego. Podobnie reagowali kibice, którzy brawami podziękowali obu zespołom za walkę” – wspominał Mandziejewicz.
Poza wygraną i remisem z mistrzem Anglii, Legia przegrała na wyjeździe z Rosenborgiem aż 0:4 i dwa razy ze Spartakiem 1:2 i 0:1. Siedem punktów dało mistrzowi Polski drugie miejsce i przepustkę do ćwierćfinału, gdzie trafił na Panathinaikos Ateny. Dwumecz z Grekami mocno utkwił w pamięci Mandziejewiczowi i to nie tylko ze względu na wydarzenia na boisku.
Pierwsze spotkanie w Warszawie zostało rozegrane w fatalnych warunkach, na boisku, które nie miało w sobie nic z zielonej murawy. Według Mandziejewicza, to spotkanie nie powinno się w ogóle wówczas odbyć.
„Byliśmy za słabi i nie chodzi mi o sprawy sportowe. Nie mieliśmy siły przebicia jako klub z Polski. Gdyby było inaczej, to ten mecz z Panathinaikosem u nas by się w wyznaczonym terminie nie odbył. Przecież my nie graliśmy wtedy na boisku, tylko na czymś co przypominało boisko, ale tylko dlatego, że miało dwie bramki” – komentował.
Silny mróz sprawił, że przed spotkaniem murawa stadionu na Łazienkowskiej przypominała lodowisko. Aby pozbyć się lodu wysypano na murawę kilka ton soli. „I zrobiło się… nie wiem nawet, jak to nazwać, bo nigdy chyba wcześniej, ani później na czymś takim nie grałem. My chcieliśmy mecz przełożyć, ale Grecy chcieli grać. Oni przyjechali po bezbramkowy remis i im takie boisko odpowiadało, bo w gorszych warunkach zawsze lepiej się broni niż atakuje. Przygotowywaliśmy się do rundy wiosennej na świetnych boiskach, a przyszło nam grać na jakimś klepisku. Gdybyśmy zagrali w normalnych warunkach, nasze szanse na awans byłyby większe” – wyjaśnił Mandziejewicz.
Po remisie w Warszawie 0:0 Legia przegrała w rewanżu 0:3 i pożegnała się z Ligą Mistrzów.
„Dobrze nam szło do momentu czerwonej kartki dla Marcina Jałochy około 20 minuty. Ten mecz prowadził rosyjski sędzia i to było chyba jego ostatnie spotkanie. Byliśmy na niego wściekli, bo naszym zdaniem przesadził z tymi kartkami. Ale co mogliśmy zrobić? Nic. Walczyliśmy, ale grając przez większą część spotkania w dziesiątkę, mieliśmy małe szanse” – dodał popularny „Mandzia”.
Był to jak na razie jedyny występ Legii w elitarnej Lidze Mistrzów. Rok później w fazie grupowej zagrał jeszcze Widzew Łódź i od tego czasu żaden polski zespół nie przebił się przez eliminacje.
„Nie wracam często do tych czasów, bo uważam, że nie można żyć historią, a patrzeć w przyszłość. Dla nas to były mecze, jak każde inne, tyle że naprzeciwko grali najlepsi piłkarze w Europie. Chcieliśmy pokazać się z jak najlepszej strony i chyba nam się to udało. Bardzo chciałbym, abyśmy nie żyli jednak historią i doczekali się w końcu polskiej drużyny w Lidze Mistrzów” – zakończył Mandziejewicz. (PAP)
marw/ af/