
Leszek Cichy bardzo dobrze pamięta wyprawę, której efektem było m.in. zdobycie przez Polaków 1 sierpnia 1975 roku pierwszego w historii ośmiotysięcznika – Gaszerbruma II (8034 m). – Gdy stanąłem na szczycie, to byłem zdziwiony, że to już… – powiedział PAP himalaista.
Gaszerbrum II był pierwszym głównym wierzchołkiem ośmiotysięcznika w historii podboju gór najwyższych przez Polaków, ale także pierwszym w karierze Cichego, późniejszego zdobywcy Korony Ziemi (najwyższe szczyty kontynentów) i uczestnika historycznego, zimowego wejścia na Everest (z Krzysztofem Wielickim 17 lutego 1980).
W 1975 roku 23-letni wtedy Cichy postawił nogę na Gaszerbrumie II jako pierwszy z zespołu. Za nim zameldowali się Janusz Onyszkiewicz i Krzysztof Zdzitowiecki. Kilka dni później drogą klasyczną weszła kolejna trójka: Marek Janas, Andrzej Łapiński i Władysław Woźniak, a następnie Anna Okopińska i Halina Krueger-Syrokomska, pierwsze kobiety na świecie w samodzielnej akcji na szczycie powyżej 8000 m.
Tylko Onyszkiewicz, Zdzitowiecki i Cichy trawersowali kopułę szczytową i wchodzili nową drogą od strony chińskiej.
– Wspinaliśmy się śnieżno-lodową ścianką, z której widzieliśmy wierzchołki skalne. Jeden, drugi, trzeci, ale nie wiedzieliśmy, który jest tym najwyższym. Szedłem pierwszy jako młody, ambitny i nagle… ogromne zdziwienie, bo widzę, że ten pierwszy szczycik jak gdyby trochę się obniżył, drugi też i za tym trzecim, gdzie jestem, też jest niżej. To była niespodzianka, bo myśleliśmy, że będziemy musieli iść dalej – powiedział.
"Wspinaliśmy się śnieżno-lodową ścianką, z której widzieliśmy wierzchołki skalne. Jeden, drugi, trzeci, ale nie wiedzieliśmy, który jest tym najwyższym. Szedłem pierwszy jako młody, ambitny i nagle… ogromne zdziwienie, bo widzę, że ten pierwszy szczycik jak gdyby trochę się obniżył, drugi też i za tym trzecim, gdzie jestem, też jest niżej."
Celem ekspedycji z 1975 roku, której kierowniczką była Wanda Rutkiewicz, a zastępcą Onyszkiewicz, pierwotnie był tylko Gaszerbrum III, czyli najwyższy siedmiotysięcznik i 15. co do wysokości szczyt ziemi (7952 m), wówczas dziewiczy.
Potem powiększona o męski skład – decyzją Polskiego Związku Alpinizmu, który nie chciał wysyłać samych kobiet do muzułmańskiego kraju – ekspedycja obrała drugi cel, jakim był właśnie Gaszerbrum II. Mimo braku pozwolenia od władz Pakistanu przed dotarciem do bazy ekspedycja – za zgodą oficera łącznikowego wyznaczonego przez władze – zrealizowała obydwa cele.
– Wanda znakomicie wykorzystała to, że 1975 był rokiem kobiet. Uzyskała poparcie pani Bhutto, żony premiera, Polskiej Ligi Kobiet i pozwolenie na ekspedycję „na łakomy kąsek dla alpinistów z całego świata”, jakim był dziewiczy wierzchołek, stało się faktem – podkreślił alpinista.
Cichy był najmłodszym uczestnikiem tamtej wyprawy. Został zaproszony ze względu na przejścia na trudnych drogach tatrzańskich i w Alpach, a przede wszystkim doświadczenie z Karakorum. Rok wcześniej wszedł z kolegami z klubu Politechniki Warszawskiej na Sziszpare (7611 m) w polsko-niemieckiej ekspedycji, kierowanej przez Janusza Kurczaba, byłego szpadzistę, wielokrotnego mistrza Polski, olimpijczyka z Rzymu (1960).
– Wyprawa na Sziszpare trwała pół roku, dostałem urlop dziekański. Jechaliśmy samochodami przez Europę i Azję do Pakistanu. Cały wyjazd dał mi ogromne doświadczenie i wspinaczkowe, i logistyczne, dlatego Wanda zaprosiła mnie osobiście na Gaszerbrumy. Wówczas było niewielu wspinaczy w Polsce, którzy mieli doświadczenie z Karakorum. Przypomnę, że pierwszą ekspedycją w te góry był Kunyang Chhish (7852 m) w 1971 r., który zdobyła czwórka na czele z kierownikiem wyprawy, pionierem zimowej wspinaczki w górach najwyższych, Andrzejem Zawadą – podkreślił.
Wyprawa na Gaszerbrumy trwała trzy miesiące, a sama podróż była kilkutygodniowa i egzotyczna.
Tylko Wanda poleciała samolotem do Islamabadu. Andrzej Łapiński z kolegami prowadził ciężarówkę z Polski do Pakistanu ze sprzętem i jedzeniem, bo to był najtańszy transport. Ja znalazłem się w grupie samolotowo-pociągowo-promowo-autobusowej. Lot do Moskwy, a z niej do Taszkentu. Potem pociąg, który jechał do granicznej rzeki Amu-darii. W Termezie, na terenie obecnego Uzbekistanu, wtedy ZSRR, wsiedliśmy na prom i tak przeprawiliśmy się przez rzekę do Afganistanu. Potem autobusy za pięć dolarów, które kilkanaście godzin jechały do Kabulu. Właśnie tam opłacało się najbardziej wymienić dolary na rupie pakistańskie. Mieliśmy też dobrą opiekę polskiej ambasady. I można było dalej autobusem jechać do Islamabadu w Pakistanie – relacjonował.
Problemem było przewiezienie pieniędzy, więc po wymianie kilku tysięcy dolarów trzeba było „zagospodarować” w bagażach stos papierowych rupii, by przewieźć je z Afganistanu do Pakistanu, ale i na to znaleziono sposób.
– Banknoty zmieściły się w… kamerze, takiej dużej szpulowej, bo miał powstać film z wyprawy. Pieniądze zastąpiły wyjęte szpule. No i mówiliśmy na granicy, że nie można otwierać, bo się film prześwietli – zdradził.
Uczestnicy wyprawy spotkali się w Islamabadzie i po załatwieniu formalności w ministerstwie oraz spotkaniu w polskiej ambasadzie wyruszono dżipami, a potem na piechotę do bazy pod Gaszerbrumy. Karawana piesza trwała 16 dni. Do przeniesienia pakunków w beczkach czy skrzyniach – każda oficjalnie po 25 kg – zatrudniono prawie 300 tragarzy. Cichy był odpowiedzialny za logistykę pakunków i zarządzanie tragarzami.
– Chodziło o to, by nasze rzeczy – namioty i jedzenie na dany dzień – docierały razem z nami, a nie na końcu pochodu. Codziennie po 6-8 godzinach marszu rozbijaliśmy namioty, gotowaliśmy sami – były rotacyjne dyżury kuchenne – dla blisko 20 osób, na szwedzkich prymusach naftowych. Zapychały się, bo nafta nie była czysta. Tragarze przygotowywali sobie jedzenie sami na ogniskach – dawaliśmy im mąkę i tłuszcz palmowy oraz… papierosy, a także trampki, ale w nich nie szli, tylko w swoich „papciach”. Każdego dnia ubywało kilka ładunków i trzeba było odsyłać tragarzy. W sumie doszło ich do bazy 250. Oczywiście, po drodze nie obeszło się bez strajku. Przetrwaliśmy trudne chwile, bo przeprawy przez rwące strumienie i rzeki były wymagające, a nie było mostów, tak jak teraz – opowiadał.
Na połączeniu lodowców – miejscu zwanym Concordią – wyprawa pozostawiła ładunki z jedzeniem na powrót, ale okazało się, że w trakcie akcji zniknęły i powrót odbywał się przez kilka dni na „głodniaka”.
– Po zejściu z bazy okazało się, że zapasów odłożonych nie było. Najprawdopodobniej schodzący tragarze zabrali dla siebie. Musiała każdemu wystarczyć jedna zupka w proszku dziennie, zanim doszliśmy do zamieszkanych dolin. W Askole żołądki odmówiły nam posłuszeństwa, gdy wygłodniali rzuciliśmy się na owoce drzewek moreli. Najgorzej przeżył to Krzysztof Zdzitowiecki, który wyglądał po nocy jak cień, ale każdy z nas to odchorował – dodał.
– W bazie i obozach wysokościowych jedliśmy głównie konserwy, zupy w proszku, mleko i jajka w proszku. Mieliśmy na początku chleby wojskowe w takich sporych puszkach. Nowością, jak na tamte czasy, były płatki corn flakes. To była atrakcja śniadania w bazie. Robiliśmy też, jak miejscowi, podpłomyki. Pamiętam, że sery podczas dojścia do bazy, w upale nawet 30-stopniowym, nieco zmieniły kształt, dopasowując się do puszek, ale w bazie zamarzły i wszyscy je jedli bez mrugnięcia okiem – opisywał.
Z trudnościami himalaiści zmagali się nie tylko w kopule szczytowej Gaszerbruma II i dziewiczego wierzchołka, ale i już na samym dole.
– Lodowiec pod Gaszerbrumami był bardziej połamany i uszczeliniony niż pod Everestem obecnie. Oczywiście, nie było Szerpów, którzy trasują teraz szlak na Icefallu pod najwyższą górą świata. Sami musieliśmy szukać drogi do wyższych obozów. To zabrało dużo czasu. Weszliśmy na szczyt nową drogą od wspólnego dla obydwu szczytów obozu trzeciego. Przetrawersowaliśmy kopułę szczytową ośmiotysięcznika, bo po opuszczeniu przełęczy wchodziliśmy od strony chińskiej – nielegalnie, a wracaliśmy drogą klasyczną, pierwszych zdobywców, Austriaków, trawersem Moraveca. W świecie himalaistów doceniono nasze osiągnięcie – podkreślił.
Jego zdaniem film „Temperatura wrzenia”, do którego zdjęcia powstały podczas wyprawy, nie do końca oddaje atmosferę.
– Były „tarcia” i emocje, ale z tego samego materiału filmowego można było zrobić inny obraz. Prawda jest taka, że każdy zdrowy wspinacz w dobrej formie mógł wspiąć się na jeden ze szczytów i tak się w zasadzie stało. Nie weszło kilka osób będących w gorszej formie czy kontuzjowanych, jak Ania Czerwińska, która wpadła do szczeliny i miała poważne kłopoty z kolanem. Krystyna Palmowska, choć była w grupie atakującej Gaszerbrum II, postanowiła pomóc w zejściu pakistańskiemu oficerowi łącznikowemu, który miał ambicje wspinaczkowe, ale był bez doświadczenia i miał objawy choroby wysokościowej. Dodam, że Andrzej Łapiński wszedł na GII w dżinsach i jeszcze na szczycie zapalił papierosa. „Sporty” się nazywały – wspomniał.
Cichy wejścia na Gaszerbrum II okupił odmrożeniem lewej nogi, co wyłączyło go z akcji na dziewiczy wierzchołek zdobyty przez Rutkiewicz, Alison Chadwick-Onyszkiewicz, jej męża oraz Zdzitowieckiego.
– Mieliśmy wtedy bardzo ciężkie buty skórzane i do tego ciężkie raki. Na każdej nodze jakieś 2,5 kg. W czasie ataku nic nie czułem, ale po zejściu okazało się, że lewa noga była zbyt uciśnięta i doszło do odmrożenia palców, co wyeliminowało mnie z dalszej wspinaczki. Na szczęście obyło się bez amputacji, a w Polsce wziąłem jakieś masaże i wszystko wróciło do normy – dodał.
Późniejszy zimowy zdobywca Everestu uważa, że Gaszerbrumy były bardzo ważnym etapem w jego wysokogórskiej karierze.
– To był bardzo ważny, ale jednak tylko jeden z etapów, a nie tak, jak dla innych, jedno z kilku czy jedyne doświadczenie w Karakorum. Na pewno nauczyło mnie pracy w zespole. Myślę, że wtedy nasze pokolenie – zdobywców tatrzańskich przełomu lat 60. i 70. – dorastało do ery największych sukcesów Polaków w Himalajach i Karakorum, która miała przyjść już za chwilę – podsumował Cichy.
Olga Miriam Przybyłowicz (PAP)
pp/