
Stutthof funkcjonował jako obóz koncentracyjny do kwietnia, gdy komendant złożył meldunek o jego rozwiązaniu. Esesmani wysadzili krematoria i się ewakuowali. Dlatego opowieść o „wyzwoleniu” obozu przez Armię Czerwoną jest niejednoznaczna - mówi dr Tomasz Gliniecki, historyk z Muzeum Stutthof w Sztutowie.
PAP: 8 maja 1945 r., gdy kapitulowała III Rzesza, od kilku dni już nie bronił się Berlin. Czy w tym czasie w granicach dzisiejszej Polski były tereny, na których wojska niemieckie wciąż stawiały opór?
Dr Tomasz Gliniecki: Tak. Największą taką enklawą były okolice Gdańska: delta Wisły, czyli dzisiejsze Żuławy Wiślane, z częścią Mierzei Wiślanej, a z drugiej strony zatoki – Mierzeja Helska. Zasadą niemieckiej obrony nad Bałtykiem było utrzymanie nadmorskich przyczółków z portami i wiązanie w ten sposób jak największych sił sowieckich. Pomorza Gdańskiego do końca wojny w Europie broniły znaczne oddziały Wehrmachtu.
PAP: Jaki był cel wiązania wojsk sowieckich, skoro i tak nie mogło to zmienić wyniku wojny?
T.G.: Niemieckie dowództwo wprowadziło te zasady we wcześniejszej fazie konfliktu, gdy tworzenie nadmorskich kotłów miało sens militarny. Pierwszy z nich powstał w 1944 roku w Kurlandii i tam też oddziały niemieckie utrzymały się do końca wojny. Inne kotły to m.in. rejon Heiligenbeil, czyli Świętej Siekierki, a także Królewiec i Sambia. One rzeczywiście hamowały postępy wojsk sowieckich. W lutym 1945 roku nastąpiło silne opóźnienie działań 2. Frontu Białoruskiego i zatrzymanie się Armii Czerwonej nad Odrą, co było spowodowane właśnie tym, że niemieckie wojska stacjonujące wzdłuż Bałtyku zagrażały zapleczu oddziałów, które miały atakować Berlin.
PAP: Jeszcze w kwietniu 1945 roku rozkazy nakazywały czerwonoarmistom zdobycie terenu między Krynicą Morską a Kątami Rybackimi w jeden dzień. Dlaczego to się nie udawało?
T.G.: Po pierwsze dlatego, że Mierzeja Wiślana to wąski pas terenu, który dzisiaj znamy z pięknych, piaszczystych plaż i wody po obu stronach. Ale w momencie, kiedy podczas wojny atakowano ten obszar, którego szerokość waha się od kilkuset metrów do dwóch kilometrów, trzeba było liczyć się z tym, że był ufortyfikowany i łatwy do obrony. Na kilkunastu kilometrach wybrzeża urządzono 40 linii okopów i wszystkie trzeba było po kolei zdobywać, bo Niemcy po wycofaniu się z jednej stawiali zacięty opór na następnej. Pokonanie fortyfikacji wymagało użycia dużych sił, a równocześnie ukształtowanie terenu uniemożliwiało zastosowanie zmasowanego ataku, bo żołnierze w tak wąskim pasie musieliby iść do walki ramię przy ramieniu. Dlatego Sowieci używali stosunkowo małych sił, ale za to często je wymieniali, posyłając do szturmu wciąż świeże oddziały.
"Wszyscy uczestnicy walk wiedzieli, że koniec wojny jest na wyciągnięcie ręki. Nikt nie chciał umierać w takiej chwili."
Po drugie, na Mierzei Wiślanej była tylko jedna przyzwoita droga, więc trudno było posiłkować się czołgami, zwłaszcza ciężkimi. Dlatego Armia Czerwona zastosowała czołgi lżejsze, ale za to z okrutną dla piechoty bronią - miotaczami ognia. W ostatnim dniu wojny niemal wszystkie linie były już przełamane, ale Niemcy trzymali jeszcze pozycje obronne wzdłuż rowu przeciwczołgowego, który był jeszcze trudniejszy do sforsowania niż zwykły okop.
PAP: Czy spodziewana kapitulacja wpływała na decyzje sowieckiego dowództwa?
T.G.: Wszyscy uczestnicy walk wiedzieli, że koniec wojny jest na wyciągnięcie ręki. Nikt nie chciał umierać w takiej chwili. W związku z tym bardzo często jednostkami, których używano do ataku na Mierzei Wiślanej, były kompanie karne Armii Czerwonej.
PAP: W książce „Gdańsk '45. Działania zbrojne. Opanowanie Pomorza Gdańskiego przez Armię Czerwoną” przypomniał pan, że w ostatnich dniach jeden z niemieckich batalionów próbował przedrzeć się nocą na brzeg morza, prawdopodobnie z nadzieją na ewakuację. Jednak sowiecki oddział powstrzymał go silnym ogniem i z 500 atakujących ocalało zaledwie kilkunastu. Wiadomo, że Łotysze służący w SS robili wszystko, by nie dostać się do niewoli, bo byli rozstrzeliwani bez sądu. Czy takich straceńczych ataków było więcej?
T.G.: W niemieckim wojsku było wiele jednostek obcojęzycznych, niektóre znajdowały się również w tym nadmorskim kotle, chociaż wskutek walk były w różnym stopniu zdekompletowane. Do tego trzeba dodać pododdziały SS i siły policyjne. Nie było ich dużo, natomiast dla służących w nich jedno było pewne: jeżeli się poddadzą, to w sowieckiej niewoli i tak czeka ich śmierć, może jeszcze bardziej okrutna niż podczas walki. Z tego powodu mogli decydować się na straceńczy atak, mając nadzieję, że w ten sposób uratują życie. Trzeba jednak pamiętać, że to były incydenty.
PAP: Czy Niemcy próbowali ewakuacji?
T.G.: Akcja ewakuacyjna trwała kilka miesięcy. Do ostatnich dni wojny transportowano żołnierzy i cywilów nawet niewielkimi statkami, kutrami i łodziami na Hel, skąd próbowano następnie przerzucić ich do północnych Niemiec lub Danii. Mimo to kilkadziesiąt tysięcy cywilów pozostało w okolicach nadmorskich. To nie byli tylko miejscowi Niemcy, ale też ludzie, którzy do tego kotła trafili z innych terenów objętych działaniami wojennymi. Wśród nich byli m.in. polscy robotnicy przymusowi, francuscy, brytyjscy czy sowieccy jeńcy wojenni. W ostatnich dniach wojny za prowizoryczny punkt zborny służyła im część byłego obozu koncentracyjnego Stutthof. W tym czasie na jego terenie przebywała już tylko garstka więźniów, ale liczba koczujących cywilów i jeńców sięgała ponad 20 tys.
PAP: Jak wyglądała kapitulacja na tym terenie? Co się stało z niemieckimi żołnierzami, a co z generalicją?
T.G.: Po 8 maja na całym Pomorzu Gdańskim do niewoli dostało się prawie 120 tys. żołnierzy oraz kilkunastu generałów. Rankiem 9 maja na różnych odcinkach tego odciętego terenu przyszły do Sowietów trzy grupy niemieckich parlamentariuszy. Porozumiały się z nimi w sprawie kapitulacji i ustaliły porządek składania broni. Następnie niemieccy żołnierze – z plecakami, ogoleni, z wyczyszczonymi butami – zaczęli kierować się do punktów, gdzie odebrano im broń.
Trzeba zaznaczyć, że depresyjne ziemie Żuław Wiślanych od wczesnej wiosny były częściowo odcięte poprzez celowe zatopienia wykonane przez niemieckich saperów. W związku z tym jedyna niezalana droga, którą można było poprowadzić poddające się oddziały, biegła do Elbląga, miasta położonego kilkadziesiąt kilometrów od Mierzei.
"Rankiem 9 maja na różnych odcinkach tego odciętego terenu przyszły do Sowietów trzy grupy niemieckich parlamentariuszy. Porozumiały się z nimi w sprawie kapitulacji i ustaliły porządek składania broni. Następnie niemieccy żołnierze – z plecakami, ogoleni, z wyczyszczonymi butami – zaczęli kierować się do punktów, gdzie odebrano im broń."
Niemcy szli spokojnie, bez specjalnego nadzoru. W Elblągu szeregowi i podoficerowie zostali oddzieleni od oficerów, a potem skierowani na północ, w okolice Braniewa. Tam załadowano ich na składy kolejowe i zostali wywiezieni do Związku Radzieckiego, gdzie czekała ich praca przymusowa. Pewna ich część – a śmiertelność jeńców niemieckich była dość wysoka – wróciła do Niemiec po ponad dziesięciu latach. Jako ostatni kadłubową Armią „Prusy Wschodnie” dowodził generał Dietrich von Saucken, który poszedł do niewoli na czele swoich żołnierzy. Przeżył obozy i wrócił do ojczyzny w 1955 roku jako inwalida.
PAP: Wspomniał pan o Stutthofie, do którego Armia Czerwona wkroczyła 9 maja. Czy został wyzwolony jako ostatni obóz koncentracyjny w Europie?
T.G.: Tu pojawia się problem terminologiczny. Czy w momencie, gdy zakończyły się działania wojenne, można było jeszcze coś wyzwalać? Stutthof funkcjonował jako obóz koncentracyjny do kwietnia, gdy jego komendant złożył swoim zwierzchnikom meldunek o jego rozwiązaniu. Na miejscu zostali jeszcze esesmani, którzy pod koniec miesiąca wysadzili krematoria i się ewakuowali. Natomiast z powodu odcięcia tego rejonu pozostała tam niewielka grupa więźniów. Przede wszystkim ci, którzy leżeli w szpitalu, ale także więźniowie funkcyjni, w tym kucharze. Gdy przyszli Sowieci, pozwolili im odejść, dokąd zechcą. Droga była tylko jedna, więc szli do Elbląga. W tym mieście zainstalowano jednak specjalną komórkę kontrwywiadu Smiersz, która miała wyłapywać więźniów Stutthofu i sprawdzać, czy nie kolaborowali z Niemcami.
Szukano także ludzi związanych z polską konspiracją niepodległościową. Niektórzy zostali aresztowani i wysłani na kilkanaście lat do obozów, tym razem sowieckich.
Równocześnie lekarze Armii Czerwonej pomogli tym więźniom, których zastali w szpitalu, być może ratując im życie. Nie można też zapomnieć, że przez ponad dwa miesiące czerwonoarmiści stacjonowali kilkanaście kilometrów od obozu i nie kwapili się, by go zająć. Dlatego ta opowieść o „wyzwoleniu” jest tak bardzo niejednoznaczna.
PAP: Jak na wspomnianych terenach zachowywali się żołnierze Armii Czerwonej?
T.G.: Zachowywali się dokładnie tak, jak na większości terenów niemieckich. Podstawą była indywidualna grabież, na którą sowieckie dowództwo dawało przyzwolenie. Po drugie, okrutne traktowanie ludności cywilnej, włącznie z gwałtami na kobietach. Po trzecie, akcja reparacyjna, czyli wywożenie wszystkiego, czego potrzebował Związek Radziecki do odbudowy po wojnie. Z bogatych Żuław zabierano wyposażenie zakładów przetwórczych: mleczarni, serowarni, olejarni itp.
Znów jednak trzeba pamiętać, że zemsta Sowietów mogła się też brać z tego, że mieszkańcy Żuław i Mierzei mieli w sąsiedztwie obóz koncentracyjny, którego połowa więźniów straciła życie, więc trudno było rozgrzeszać Niemców z popełnionego zła. Koniec końców, teren został dość szybko opróżniony z mas wojskowych obu stron, gdyż był to ostatni etap wojny, a region miał przypaść Polsce. Zostawiono oczywiście oddziały dozorowe, ale większość sił przeniesiono do północnych obszarów dawnych Prus Wschodnich, które z czasem stały się częścią ZSRR.
PAP: W ostatnim komunikacie frontowym Wehrmachtu wspomniano osamotnioną walkę jednostek niemieckich przy ujściu Wisły i w zachodniej części Mierzei Wiślanej, wyróżniając ofiarność walczących żołnierzy. Poinformowano też o przyznaniu generałowi von Sauckenowi najwyższego niemieckiego odznaczenia bojowego – Krzyża Rycerskiego Krzyża Żelaznego z Liśćmi Dębu, Mieczami i Brylantami. Czy w powojennych Niemczech powstał mit tamtej obrony?
"(...) przez ponad dwa miesiące czerwonoarmiści stacjonowali kilkanaście kilometrów od obozu i nie kwapili się, by go zająć. Dlatego ta opowieść o „wyzwoleniu” jest tak bardzo niejednoznaczna."
T.G.: Ten mit funkcjonuje do dziś, a dotyczy przede wszystkim „rycerskości” Wehrmachtu. Polega na tym, że wszystko, co działo się podczas obrony Prus Wschodnich, a także Prus Zachodnich, czyli mniej więcej dzisiejszych województw warmińsko-mazurskiego i pomorskiego, było traktowane jako czynione z myślą o ochronie ludności cywilnej. W mojej opinii to tylko częściowa prawda. Podczas swojej pracy naukowej natrafiłem na wiele dokumentów, które mówią coś przeciwnego. Niemcy bronili terytorium, które uważali za odwiecznie niemieckie. Dlatego walczyli tak zażarcie. Ale popełniali też poważne błędy, np. nie ewakuując na czas ludności Prus Wschodnich. Różne epizody związane z bezładną ucieczką stały się potem częścią powojennego mitu - za przykład weźmy bestialskie ataki samolotów Armii Czerwonej na bezbronną ludność.
Drogi lądowe na zachód były odcięte przez wojska sowieckie, więc cywile w lutym i marcu 1945 roku uciekali po lodzie na zamarzniętym Zalewie Wiślanym. Obraz śmierci w lodowatej wodzie, będącej skutkiem sowieckiego ataku lotniczego, po wojnie szybko się rozprzestrzenił i trzeba przyznać, że miał swoje podstawy w rzeczywistości. Dokumentacja wojskowa Armii Czerwonej wyraźnie mówi, że po zamarzniętym zalewie była też ewakuowana ludność cywilna. Świadczyły o tym zdjęcia zwiadowcze, a mimo to Sowieci atakowali cywilów, niszcząc ich dobytek i odbierając życie.
Ale w tej niemieckiej narracji skupionej na cywilnych ofiarach zapominano o własnych błędach i krzywdach wyrządzanych innym narodom.
Kolejny przykład - dotarłem do niemieckich dokumentów, które wyraźnie wskazywały ustaloną kolejność ewakuowania różnych grup. Pierwsi byli ranni żołnierze, następnie wojskowi zdolni do dalszej walki, a dopiero na trzecim miejscu ludność cywilna. Dlatego uważam późniejsze opowieści, że niemieckie wojsko troszczyło się wyłącznie o los cywilów, za nieprawdziwe. Moim zadaniem jest badanie mitów wytworzonych zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie. Myślę, że nawet po latach należy nam się prawda o tamtych wydarzeniach.
PAP: Czy ostatnie walki na Mierzei Wiślanej są obecnie w rosyjskiej pamięci?
T.G.: One są tylko drobiną w całym wysiłku - jak to mówią Rosjanie - wielkiej wojny ojczyźnianej. Ich opowieść bazuje na tym, że „wyzwolili Niemców od faszyzmu”, a potem część tych terenów przekazali Polsce. Jednocześnie zawsze zapominają dopowiedzieć, że prawie połowę przedwojennej Rzeczypospolitej zabrali dla siebie, a znakomitą część mieszkającej tam ludności zostawili w granicach ZSRR. Końcowe walki w delcie Wisły nie zajmują zbyt wiele miejsca w rosyjskiej pamięci, bo są czymś w rodzaju wrzodu, przykrym przypomnieniem, że nie udało im się do końca zgnieść wroga. Rosjanie wolą przywoływać sukcesy: zdobycie Gdańska, Królewca czy Sambii.
Z licznych wspomnień i relacji obu stron wynika, że jedni i drudzy cieszyli się z końca wojny. Niemcy, mimo porażki, woleli jechać w nieznane, niż kontynuować przegraną już walkę. Wszyscy wiedzieli, że ten obszar w końcu zostałby przez Sowietów zdobyty, ale za cenę żołnierskiej krwi, której u progu pokoju już toczyć nie chcieli.
Rozmawiał Igor Rakowski-Kłos (PAP)
Dr Tomasz Gliniecki - historyk, pedagog, dziennikarz, pracownik naukowy Muzeum Stutthof w Sztutowie. Członek Stowarzyszenia Muzealników Polskich, Polskiego Towarzystwa Historycznego i Stowarzyszenia Historyków Wojskowości. Autor m.in. książki „Walki Armii Czerwonej w delcie Wisły styczeń - maj 1945” oraz dwutomowej pracy „Gdańsk '45. Opanowanie Pomorza Gdańskiego przez Armię Czerwoną” o działaniach zbrojnych i propagandzie wojennej.
irk/ jkrz/ miś/