W popowodziowym, listopadowym numerze „Mówią wieki” redaktorzy miesięcznika zaproponowali czytelnikom opowieść o tym, jak kiedyś radzono sobie w naszym kraju z rozmaitymi kataklizmami; a było ich niemało poczynając od tytułowego „powietrza, ognia i wody”.
Zanim „Mówią wieki” podejmą problematykę naszych rodzimych kataklizmów Dariusz Milewski przypomina, że wielkie powodzie znalazły swoje odzwierciedlenie w najstarszych przekazach pisanych. „Oto w mitach Sumerów – ludu, którego cywilizacja rozkwitała w południowej Mezopotamii w pierwszej połowie trzeciego tysiąclecia p.n.e. – czytamy o potopie, który zalał całą ziemię. Zagniewani na ludzi bogowie postanowili ich po prostu utopić. Na szczęście jeden z nich, Enki, ostrzegł kapłana Ziusudrę o mającym nadejść kataklizmie i ten zawczasu wybudował schronienie w postaci arki” – wskazuje autor.
Zwraca uwagę, że bohaterowie opowieści o potopie się zmieniali – „Ziusudrę zastąpił akadyjski Utnapisztim, a potem biblijny Noe, ale sens pozostał ten sam”. Ludzkość została ukarana (…) za swoje występki, jednak część ocalała. Czy to tylko mity i starożytne opowieści? Na to pytanie Milewski nie odpowiada.
Za to wskazuje, że dla „historyków ważne są w tych opowieściach dwa fakty: zachowana pamięć o dużej powodzi (w najlepszym razie – o ile nie mamy do czynienia z przypowieścią moralizatorską) oraz przekonanie, że taki kataklizm już się nie powtórzy”.
Choć do potopu nie doszło po raz kolejny, to jednak kataklizmy nawiedzały naszą planetę. Jaki z tego wypływa wniosek? A no taki, że nasza „mała stabilizacja” klimatyczna jest jedynie dobroczynnym skądinąd odchyleniem od normy. „Ziemia żyje i nieustannie się przeobraża dzięki kolejnym katastrofom. Wiele wskazuje na to, że czeka nas kolejne zlodowacenie, a my póki co bardzo staramy się je opóźnić (choć raczej nieświadomie). Czas pokaże, czy plejstocen na pewno się skończył – oby tylko miał kto to sprawdzić” – konkluduje Milewski.
Bartłomiej Grudnik od potopu i zlodowacenia przechodzi do formy pośredniej globalnego kataklizmu i pisze o zimach stulecia w PRL. Niczym jeden z bohaterów filmów Barei konstatuje w swoim artykule, że „zima od zawsze stanowiła dla człowieka uciążliwą porę roku”.
„Corocznie przez mniej więcej trzy miesiące gołoledź, śnieg, mróz i szybko zapadający zmrok utrudniały życie. Ale to, co działo się w Polsce w 1963 i 1979 roku, odbiegało od obrazu zimy, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni. Całą Europę od Związku Radzieckiego po Wielką Brytanię, a więc także nasz kraj, nawiedziły fale rekordowych opadów śniegu i bardzo silnych mrozów. W nocy z 28 lutego na 1 marca 1963 roku w Lubaczowie zanotowano temperaturę -39 st. C. Stanęła komunikacja. Połączenia telefoniczne zostały przerwane. Była to tzw. zima stulecia” - pisze.
Czy za to wszystko był odpowiedzialny tylko klimat? „A może największym winowajcą okazały się właśnie władze i to one w największym stopniu zawiodły – brakiem planu organizacyjnego na wypadek zimy, która w naszym klimacie nie była i nie jest czymś nadzwyczajnym?” – zastanawia się Grudnik.
„W świetle źródeł ówczesna Polska jawi się jako kraj stojący na granicy paraliżu. Żaden z trybów machiny państwowej nie funkcjonował prawidłowo. Zawiodły przede wszystkim służby odpowiedzialne za oczyszczanie, które nie były w stanie podołać swoim obowiązkom (np. w 1979 roku w Tarnowie cały sprzęt odśnieżający stanowiły dwie pługopiaskarki i dwie piaskarki bez pługów). Zawodziły kolejne działy i gałęzie gospodarki, tj. transport, energetyka, ciepłownictwo, komunikacja, handel itp.” - czytamy.
Wojciech Kalwat zajął się na łamach „Mówią wieki” kolejnym żywiołem – ogniem. Jego niszczycielskie działanie opisał na przykładzie jednego miasta - Bodzentyna. „Pożar wybuchł po godz. 9.30 20 czerwca 1917 roku. Błyskawicznie rozprzestrzenił się na cały Bodzentyn. W ciągu kilku godzin przeważnie drewniane miasteczko przestało istnieć. Spośród olbrzymiego pogorzeliska sterczały kikuty kominów i osmolone ściany niektórych kamiennych budynków” – opisuje pożogę.
W przypadku tego miasta nie był to jedyny wybryk „ognistego kura”. „Historia Bodzentyna, założonego w połowie XIV stulecia przez biskupa krakowskiego Bodzantę, może być mierzona pożarami. Miasto będące centrum olbrzymich dóbr biskupstwa krakowskiego nader często padało ofiarą płomieni. Bywało, że liczba ofiar była tak duża, iż zagrażała nawet egzystencji Bodzentyna. W 1410 roku, zaledwie niespełna pół wieku od lokacji, Bodzentyn zgorzał do szczętu. Pożar był tak gwałtowny i rujnujący, że nie zdołano uratować nawet miejskich przywilejów” – relacjonuje historyk.
Przed niszczycielskimi działaniami natury miały chronić budynki i ostatecznie całe miasta piorunochrony. To ich dziejom w danej Polsce poświęcił swój artykuł Piotr Gołąb.
Dowiadujemy się od niego, że „piorunochrony, zwane też konduktorami lub przewodnikami, zaczęto instalować w Polsce w latach osiemdziesiątych XVIII stulecia”. Powołując się na zapiski z „Pamiętnika Historyczno-Politycznego” Gołąb informuje, że pierwsze urządzenie tego typu postawiono na ratuszu w Rawiczu w 1783 roku. „Wkrótce swoich konduktorów doczekał się m.in. Zamek Królewski w Warszawie (1784), świecąc przykładem na cały kraj” - czytamy.
Gołąb podkreśla, że „grunt pod zmianę myślenia o ochronie przed piorunami przygotowała publicystyka oświeceniowa”. „Pierwsza polska rozprawa traktująca o wyładowaniach atmosferycznych i piorunochronach to podręcznik ks. Józefa Hermana Osińskiego, wydany w Warszawie w 1777 roku.
Z kolei Janusz Badura i Jan Michał Burdukiewicz powracają do problematyki „wielkiej wody”. Piszą o powodziach w dolinie górnej Odry w czasach historycznych. Zwracają uwagę, że „od X aż do XIX wieku zagrożenie powodziowe miało inny wymiar niż w epoce industrialnej”. „Przy braku wałów przeciwpowodziowych wezbrania mogły rozlewać się na całą szerokość doliny i przez to były mniej groźne. Wysokość fali powodziowej była więc mniejsza niż w ostatnich dwóch wiekach. (…) W średniowieczu mniej więcej do XIII wieku w dolinie Odry występowały lasy świetliste (dąbrowy) oraz liczne lasy łęgowe i grądowe. Spłaszczały one falę powodziową i sprzyjały dłuższej stagnacji wód powodziowych w dolinach. Mniejsze zaludnienie oraz lekki, czyli drewniany, charakter zabudowy i słabo rozwinięta infrastruktura sprawiały, że do klęsk żywiołowych nie podchodzono tak emocjonalnie. Skala zniszczeń na ogół ograniczała się do szkód w uprawach i stratach w inwentarzu żywym” - wyjaśniają.
Oczywiście w miesięczniku „Mówią wieki” – poza tematami dotyczącymi klęsk żywiołowych sporo innych ciekawych tekstów. Wśród nich kolejny odcinek z cyklu „Łączność – niedoceniana broń polskich armii”. Tym razem Maciej Krawczyk zajmuje się stanowiskami dowodzenia w armii.
„Dzieje zabezpieczenia stanowisk dowodzenia można (…) opisać jako opowieść o odsuwaniu ich od pola walki przy jednoczesnym zachowaniu możliwości odpowiedniego ich poinformowania. I tak średniowieczni władcy najczęściej stawali na sympatycznie położonym wzgórzu, czego najsłynniejszym przykładem z historii Polski jest Władysław Jagiełło” – pisze.
To wszystko stanowi wstęp do tego, aby przedstawić współczesne rozwiązania tego problemu. „Najnowsze obecnie wersje MMSD są produkowane przez Wojskowe Zakłady Łączności dla Programu `Wisła`, który ma zapewnić Polsce pierwszą wielowarstwową i skuteczną ochronę przeciwlotniczą i przeciwrakietową na bazie systemu Patriot kupionego od Amerykanów. W ćwierć wieku od polskiego wejścia do NATO niewykluczone, że to żołnierze USA będą spoglądać ze swoich namiotów z zazdrością na szybko przemieszczające się po drogach i błyskawicznie rozstawiające się Mobilne Moduły Stanowisk Dowodzenia” – podkreśla autor.
wnk/