Brakuje w polskim kalendarzu takiego symbolicznego wydarzenia, które by pozwalało odczuć, że zmiana ustrojowa zależała od nas, że jej chcieliśmy i coś nam się udało. Nie mamy takiego dnia, jak nasi zachodni sąsiedzi, którzy świętują zburzenie muru berlińskiego, albo czegoś jak słynny łańcuch w krajach nadbałtyckich, gdzie kilka milionów ludzi rzeczywiście połączyło się uściskiem dłoni i był to taki i symboliczny, i społeczny, i zarazem subiektywny początek jakiejś zmiany – mówi socjolog i historyk prof. Daniel Wicenty z Instytutu Pamięci Narodowej.
Nakładem Instytutu Pamięci Narodowej ukazała się zbiorowa monografia, której jest Pan współtwórcą „Transformacja ustrojowa w Polsce. Nowe perspektywy”. Jakie są zatem owe nowe perspektywy badań nad historią transformacji?
Książka, którą przygotowałem wraz z Michałem Przeperskim, jest do pewnego stopnia próbą spojrzenia na transformację ustrojową przez pryzmat innych dyscyplin. Pod pewnymi względami powiemy, że to nie są całkiem nowe perspektywy dla nauk społecznych jako takich, ale dla podejść antropologicznych – być może już tak. Natomiast na pewno w porównaniu z dominującym sposobem zajmowania się transformacją czy rzeczywistością lat 80. przez dotychczasową historiografię polską to spojrzenie jest dosyć nowe. Przede wszystkim nowa jest propozycja odejścia od zajmowania się historią polityczną. Mamy takie przekonanie, jak sądzę całkiem uzasadnione, że wszystko, co istotne dla historii politycznej, zostało już ustalone i napisane. Nie widać tu przestrzeni do nowych poszukiwań. I nie wydaje się nam również, żeby jakieś nowe dokumenty, jakieś nowe źródła mogły dać tutaj potężne impulsy, żeby się znów zająć historią polityczną w jakiś zupełnie wywrotowy sposób. Stąd pierwszy postulat, by od historii politycznej odejść na rzecz zajmowania się historią społeczną.
Czy dystans dzielący nas od tych wydarzeń jest wystarczający, by móc spojrzeć na nie obiektywnie?
To jest pytanie, które tylko historycy sobie zadają. Ja jestem z zawodu socjologiem i zajmuję się historią. Dla socjologa takie pytanie nie istnieje, bo jest normalne, że możemy badać rzeczy na bieżąco. Jednak nawet z punktu widzenia typowego historyka – minęło 30 lat i okres karencji w archiwach w wielu przypadkach już minął, co uwolniło dokumenty archiwalne. Być może jest kwestia dotycząca pomysłów co do poszukiwania innego rodzaju źródeł.
Transformacja ustrojowa – na czym polegał ten proces?
Nie istnieje prosta odpowiedź na to pytanie. Po pierwsze, myślimy o tak złożonym zjawisku, jak tylko może być złożona rzeczywistość społeczna, tak jak ją potrafimy rozumieć. Myślimy o procesach, które mają zarazem wymiar mikro i makro, czyli dokonują się zmiany w najszerszym wymiarze, ale także zmiany, które dotykają zwykłych ludzi. Niekoniecznie te dwie zmiany są ze sobą ściśle czasowo, przyczynowo sprzęgnięte. Po drugie, myślimy o zmianie społecznej, obyczajowej, kulturowej, politycznej, instytucjonalnej, ekonomicznej w jakimś sensie, także geopolitycznej. I to jest pierwsza podstawowa trudność. Dotykamy tutaj całej wiązki procesów, których w zasadzie żadna, nawet najbardziej ambitna nauka społeczna nie jest w stanie ogarnąć na tyle, by zaproponować jedną teorię transformacji ustrojowej.
Przy tych wszystkich trudnościach i tych niezadowalających odpowiedziach chcielibyśmy, żeby odejść od cezury, która jest jeszcze bardziej sztuczna: od roku 1989, który ma niejako magicznie zaczynać nową i kończyć starą epokę.
Kolejna trudność w zdefiniowaniu transformacji ustrojowej związana jest z cezurami. Kiedy możemy mówić o jej początku i kiedy możemy mówić o jej końcu? Przy bardzo silnym, ale w gruncie rzeczy problematycznym założeniu powiemy, że początki zmiany władzy w Polsce sięgają połowy lat 80. Jednocześnie jednak wiemy, że decydenci polityczni nie wyrażali chęci przeprowadzenia transformacji ustrojowej, tylko pewnych zmian, być może reform. Nawet w roku 1989 władze także nie zamierzały doprowadzić do sytuacji, w której kontrola nad sytuacją polityczną wymknie się im z ręki. Nikt nie chciał transformować PRL w taki sposób, w jaki to się ostatecznie stało. Z drugiej strony – kiedy można wskazać zakończenie tego procesu? Nie będę bardzo oryginalny, jeśli powiem, że chodzi o moment, gdy Polska przystąpiła do NATO, a następnie Unii Europejskiej. Na początku lat 80. nikt przecież nie myśli o tym, by całkowicie zmieniać sojusze militarne. Ani nikt nie myśli o tym, żeby przystępować do Unii Europejskiej. Przy tych wszystkich trudnościach i tych niezadowalających odpowiedziach chcielibyśmy, żeby odejść od cezury, która jest jeszcze bardziej sztuczna: od roku 1989, który ma niejako magicznie zaczynać nową i kończyć starą epokę.
Problemem wydaje się jednak kwestia końca transformacji. Cezura związana z rokiem 1999 (wstąpienie do NATO) i 2004 (wstąpienie do UE) jest mało satysfakcjonująca. Na wiele aspektów życia społecznego te fakty nie miały wpływu w ogóle, na niektóre nie od razu. Więc na ile uprawnione byłoby powiedzenie, że czas transformacji, może z mniejszą intensywnością, trwa do dzisiaj?
To jest bardzo dobre pytanie, ale kryje się za nim potężna pułapka. Nigdy nie będziemy w stanie postawić jakiegoś kamienia milowego i z punktu analitycznego, teoretycznego czy też modelowego zaproponować zakończenia tego procesu. Powiemy raczej, że z takich czy innych względów transformacja się kończy w określonym przedziale czasowym. Kiedy myślimy o przystąpieniu do Unii Europejskiej, to przecież Unia dwadzieścia lat temu i dziesięć lat temu wyglądała zupełnie inaczej, niż wygląda dzisiaj. Inna jest agenda polityczna, nasze miejsce w tej Unii także jest inne. I z tego powodu nigdy nie postawimy wyraźnego punktu krańcowego. Gdyby patrzeć na kwestie dotyczące ustroju politycznego, wskazałbym dwie daty ważne dla jednak jakiejś próby postawienia cezury. Wybory samorządowe w roku 1990 i wybory parlamentarne w roku 1991. Może jeszcze dodałbym te w 1993 roku, dlatego że dokonuje się istotna zmiana, jeśli chodzi o sympatie polityczne, tzn. wraca do władzy ta formacja polityczna, o której sądzono, że nie wróci bardzo szybko do władzy, czyli partia postkomunistyczna. Granicą końcową w kwestii politycznej jest więc początek lat 90.
Jeśli chodzi o aspekt gospodarczy, myślę o początkach prywatyzacji zainicjowanej oczywiście planem Balcerowicza. Prywatyzacja miała bardzo różne oblicza, czasami była bardzo brutalnie prowadzona, jak np. w przypadku likwidacji państwowych gospodarstw rolnych. I tutaj bardzo silnie aspekt ekonomiczny wiąże się ze społecznym. Nagle dla części, przecież niemałej, polskiego społeczeństwa świat zawalił się na głowę. Więc myślę, że ten początek lat 90. to realne zmiany własnościowe w polskiej gospodarce, a przynajmniej rozpoczęcie tego procesu oraz odczucie przez dość duże grupy społeczne, że coś jest inaczej. Pojawia się problem bezrobocia i wówczas na początku lat 90. strategie radzenia sobie z tym problemem były znacznie inne niż obecnie.
Czy transformacja oznacza patologię?
Nie. To chyba zbyt duży skrót myślowy. Dostrzegamy koszty społeczne wiążące się np. z tą gwałtowną zmianą w strukturze własnościowej polskiej gospodarki i pewne problemy, które nie występowały albo były sztucznie usuwane ze świadomości społecznej, czyli np. bezrobocie. Istotny problem polegał na tym, że żadna z liczących się sił politycznych nie spodziewała się, przynajmniej początkowo, tego rodzaju skutków społecznych transformacji gospodarczej. Zresztą dla części decydentów nie było to interesujące. Jeśli przyjrzymy się ekipie Leszka Balcerowicza i popatrzymy na dyskurs toczony przez to środowisko składające się z polityków, ale też badaczy, którzy angażują się w działania na rzecz przeprowadzenia zmian na niwie gospodarczej, to uderzy nas to, że przedstawiciele tego środowiska w zasadzie w ogóle nie dostrzegają negatywnych skutków tych zmian i są przekonani, że swoje zadanie wykonali świetnie. To znaczy, że to, co chcieli przeprowadzić, się udało i ich założenia, ich modele się sprawdziły.
Ocena transformacji gospodarczej jest daleka od wyczerpujących, bo z jednej strony bardzo łatwo jest wskazać te patologiczne skutki społeczne, jakie się wiążą ze zmianą struktury gospodarki, a z drugiej strony są też takie analizy ekonomiczne, które wskazują na to, że Polska odniosła sukces i względem innych krajów, do których zasadnie możemy się porównać, tych patologii było stosunkowo niewiele. Przykładem jest tu pojawienie się w Polsce nowej klasy właścicieli, czyli oligarchów. W gruncie rzeczy, jak przynajmniej przekonują niektórzy polscy ekonomiści, w Polsce się taka klasa nie wykształciła albo jej zakres jest w odniesieniu do innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej, czy później Federacji Rosyjskiej, bardzo niewielki. Powstanie, jak widać – w niewielkim zakresie, klasy oligarchicznej, nieuczciwa, złodziejska prywatyzacja oraz uwłaszczenie nomenklatury to są te procesy, które dzisiaj nadal determinują myślenie polskiego społeczeństwa o transformacji.
Czyli w społeczeństwie hasło „transformacja ustrojowa” budzi przede wszystkim negatywne skojarzenia.
Zgodzę się, że te elementy są obecne w dyskusjach publicznych i politycznych. Mam jednak problem z uznaniem tego, że proces uwłaszczenia nomenklatury jest najważniejszym czy jednym z kluczowych procesów dla zmian struktury gospodarczej w przypadku polskiej transformacji. Należy pamiętać, że minęło 30 lat i dla wielu osób jest to już prehistoria. Nie wydaje mi się, żeby to był istotny element pobudzający dziś szerzej wyobraźnię społeczną.
Transformacja ustrojowa w Polsce to nie tylko negatywne skojarzenia społeczeństwa, ale też mało przychylne analizy socjologów, m.in. Jadwigi Staniszkis i Andrzeja Zybertowicza. Jak Pan odnosi się do ich krytycznych koncepcji?
O ile Polska w niektórych analizach uchodziła za inicjatora zmian, o tyle bardzo szybko stała się tych zmian maruderem. Innym elementem, który nas, Polaków, pozytywnie wyróżnia, jest niewątpliwie pokojowy sposób dokonania się transformacji.
Andrzej Zybertowicz prezentuje bardzo wyraźne przekonanie, że w ramach transformacji dokonał się proces konwersji kapitałów. Do pewnego stopnia jest to też teza Jadwigi Staniszkis, która pisała, że elity polityczne, wykorzystując swoją pozycję w systemie władzy dającą pewne możliwości działań i kontroli w połowie lat 80., zamieniły swoją pozycję w świecie polityki na pozycję w świecie gospodarki. Wydaje mi się, że obie te tezy wynikają z analizy prowadzonej post factum, tzn. wiemy, co się wydarzyło, w związku z tym wiemy, na jakich skutkach możemy się skupić, tak żeby nasz model wyglądał przekonująco. Połowa lat 80. a rok 1988 i 1989, jeśli chodzi o strategię elity nomenklaturowej, wyglądały zupełnie inaczej. Nic nie zapowiada w połowie lat 80. tego, co się wydarzyło w roku 1989 i w 1990. To jest jedna sprawa.
Ponadto zakres tych działań, które dzisiaj zbiorczo nazywamy uwłaszczeniem nomenklatury, zdaje się chyba być trochę przeszacowany. To znaczy rzeczywiście powstaje ileś tysięcy różnego rodzaj spółek nomenklaturowych, z których znaczna część ma dosyć skromne możliwości oddziaływania na polu gospodarczym. Część osób uwłaszczonych jest w stanie przetrwać krótki okres w latach 90., ale wiele tych biznesów szybko kończy swój żywot. Tym ludziom brakuje często tzw. know-how oraz kapitału kulturowego. Poza tym w niektórych branżach zaczyna wchodzić duży kapitał zagraniczny i z takim kapitałem najzwyczajniej w świecie wielu uwłaszczonych nie jest w stanie konkurować. Całkiem niedawno socjolog Tomasz Zarycki zaproponował hipotezę, że tak na dobrą sprawę nie było się na czym uwłaszczać. Innymi słowy, ten majątek do przejęcia pod koniec lat 80. był dosyć problematyczny z tego względu, że Polska była bankrutem i spora część tego, co można było przejąć, była mało wartościowa.
Jak skomentowałby Pan pogląd Zybertowicza dotyczący udziału środowisk służb specjalnych PRL w procesie „uwłaszczenia nomenklatury”?
Nie dysponujemy dzisiaj żadnymi systematycznymi danymi, poza materiałami dotyczącymi jednostkowych przypadków, potwierdzającymi, że rzeczywiście byli funkcjonariusze służb specjalnych przeszli do jakiegoś biznesu na początku lat 90. Nie mamy zatem danych, żeby tego rodzaju hipotezę, którą lansował Andrzej Zybertowicz, potwierdzić. , Całkiem niedawno ekonomiści przeprowadzili analizę, ogłaszanej co roku setki najbogatszych Polaków, Wygląda na to, że czynnik polityczny, czyli coś, co byśmy wiązali z elementem oligarchizacji życia gospodarczego, oraz czynnik wiążący się z agenturalnością od pewnego momentu jest czynnikiem ryzyka. Fakt bycia zarejestrowanym jako tajny współpracownik Służby Bezpieczeństwa lub też jakieś tajne powiązania polityczne z systemem peerelowskim statystycznie podnosił ryzyko wypadnięcia poza setkę najbogatszych. Był to zatem czynnik, który – przynajmniej od pewnego momentu – bardziej szkodził, niż pomagał. Koncepcja Zybertowicza jest bardzo ciekawa, ale w świetle dzisiejszej wiedzy powinna zostać przeformułowana.
Jaka jest specyfika polskiej transformacji? Co wyróżnia nasz kraj wśród innych państw Europy Środkowo-Wschodniej w tym zakresie?
Z punktu widzenia społecznego przekonania, że coś się zmieniło i to zmieniło się dzięki nam, brakuje w polskim kalendarzu takiego symbolicznego wydarzenia, które by pozwalało odczuć, że zmiana ustrojowa zależała od nas, że jej chcieliśmy i coś nam się udało. Nie mamy takiego dnia, jak nasi zachodni sąsiedzi, którzy świętują zburzenie muru berlińskiego, albo czegoś jak słynny łańcuch w krajach nadbałtyckich, gdzie kilka milionów ludzi rzeczywiście połączyło się uściskiem dłoni i był to taki i symboliczny, i społeczny, i zarazem subiektywny początek jakiejś zmiany. Więc wydaje mi się, że o ile Polska w niektórych analizach uchodziła za inicjatora zmian, o tyle bardzo szybko stała się tych zmian maruderem.
Innym elementem, który nas, Polaków, pozytywnie wyróżnia, jest niewątpliwie pokojowy sposób dokonania się transformacji. Zasadniczo niewiele było niepokojów społecznych, chociaż na początku lat 90. zaistniały obiektywne powody po temu, żeby ludzie okazali swoje niezadowolenie. Ale te wystąpienia nie miały spektakularnego charakteru, jak ciąg demonstracji, zamieszek itp. W niektórych krajach zmiany przebiegały skrajnie inaczej. Na przykład w Rumunii, gdzie w latach 90. miały miejsce krwawe mineriady, w których siłą polityczną stali się górnicy z pałkami, kilofami i łańcuchami. U nas tego nie było, być może z powodu tego, że dawne środowiska solidarnościowe, może również Kościół katolicki, w pewnym sensie żyrowały tę wielką zmianę. Ta rekomendacja dała zaczyn zmianom gospodarczym i posłużyła temu, by te negatywne nastroje nie wykipiały.
Rozmawiał: Tomasz Siewierski
Źródło: Muzeum Historii Polski