
Wincenty Witos nie cierpiał endecji i klerykalizmu, sanacji zawdzięczał wtrącenie go bez sądowego wyroku do twierdzy brzeskiej i emigrację; nie dawał się wykorzystać do cudzych celów. Przed pomnikiem przywódcy polskiego ruchu ludowego i trzykrotnego premiera w ostatnich dniach politycy różnych opcji organizowali w Warszawie konferencje związane z wyborami.
Wincenty Witos po raz pierwszy stanął na czele rządu w lipcu 1920 r., gdy na Warszawę parła Armia Czerwona. Józef Piłsudski uznał, że Witos jest jedyną osobą, która może polskich chłopów zachęcić do służby w wojsku. Przyjął propozycję, choć zarzucał Piłsudskiemu, że to z jego winy Polska znalazła się w katastrofalnej sytuacji. "Każdy dobrze pamiętał jego przechwałki, jego upór, niechęć do zawarcia pokoju i lekceważenie przeciwnika. Rozpętawszy wojnę, a zapowiedziawszy, że może bolszewików bić, gdzie zechce i ile zechce, wcale tego nie dotrzymał, dając się natomiast bić bolszewikom na każdym kroku" – pisał w wydanych wiele lat po jego śmierci wspomnieniach.
Podobnie surowo oceniał nie tylko Piłsudskiego. Na przekór utrwalonej tuż po zakończeniu wojny polsko-bolszewickiej wersji o wspaniałym manewrze nad Wisłą oskarżał Naczelne Dowództwo o niedołęstwo i doprowadzenie do olbrzymich strat. Miał podstawę do takich opinii - bo z chwilą objęcia stanowiska premiera jeździł na pierwszą linię frontu, żeby osobiście zagrzewać żołnierzy do walki i ocenić sytuację.
Długą drogę do stanowiska premiera Wincenty Witos rozpoczął w Wierzchosławicach, które za jego czasów nie odróżniały się od innych biednych galicyjskich wsi. Wspominał, że na przednówku chłopi kupowali nawet podstawowe artykuły na kredyt, często zastawiając zboże z przyszłych zbiorów.
Żyjący w przysiółku Dwudniaki Witosowie należeli do biedniejszych we wsi - gospodarowali na dwóch morgach i mieszkali w izbie przerobionej ze stajni, pod jednym dachem z krową. Rodziców długo nie było stać na to, żeby dwóch synów (po urodzonym 21 stycznia 1874 r. Wincentym doczekali się cztery lata później Andrzeja, najmłodszy Jan przeżył tylko 13 miesięcy) posłać do szkoły. Udało się to, gdy przyszły premier skończył 11 lat, ale i tak na lekcje przychodził wyłącznie zimą, bo od wiosny do jesieni musiał pomagać rodzicom w obejściu.
Sam podkreślał, że z biednego dzieciństwa wyniósł upór i pracowitość. Jego znajomi dorzucali do tych cech jeszcze graniczącą ze skąpstwem oszczędność. Uchodził za odludka, najlepiej czuł się w towarzystwie książek i gazet. Przysyłał mu je leśniczy z pobliskich dóbr księcia Sanguszki.
Polityką zainteresował się dzięki lekturze "Przyjaciela Ludu", pisma wydawanego przez Bolesława Wysłoucha. Radykalny program społeczny i antyklerykalizm Wysłoucha sprawiły, że w diecezji tarnowskiej księża pomstowali z ambony na gazetę i tych, którzy ją czytają. Także na Witosa, zwłaszcza od czasu, gdy zaczął w "Przyjacielu Ludu" publikować. Początkowo zamieszczał tam tylko listy, pod którymi podpisywał się jako "W. z Wierzchosławic" lub "Maciej Rydz", ale i tak wszyscy wiedzieli, kto się za tym kryje.
Zaczynał od samorządu. W 1900 r. został wybrany na asesora rady gminy w Wierzchosławicach, pięć lat później – na radnego powiatu tarnowskiego. Tam nauczył się przemawiać. "Nic nie obiecuję, tylko rzetelną pracę według moich sił i możliwości" – ogłaszał pod pomnikiem Adama Mickiewicza w Tarnowie, gdy w lutym 1908 r. został posłem na Sejm Krajowy.
Lwów, gdzie mieściła się siedziba tego parlamentu, go onieśmielał. Nienawykły do chodzenia po marmurowej posadzce bał się, że się przewróci. "Cała ta pompa, bogactwo strojów, pewność siebie, jaką się czytało z twarzy tych ludzi, wywarły na mnie deprymujące wrażenie" – wspominał pierwszy kontakt ze stolicą Galicji.
Zanim odważył się przemawiać, pilnie studiował dokumenty. Domagał się reform: systemu oświatowego oraz ordynacji wyborczej. Wiedząc, jak trudno było mu wdrapać się tak wysoko, żądał zniesienia systemu kurialnego, który w uprzywilejowanej sytuacji stawiał najbogatszych. Wybory – postulował – powinny być równe, powszechne i bezpośrednie, a głosowanie tajne.
Trzy lata po objęciu mandatu posła na Sejm Krajowy zdobył kolejny - do Rady Państwa. Przystąpił tam do Koła Polskiego, nauczył się współpracować z pochodzącymi z galicyjskich elit konserwatystami, którzy wcześniej takiemu jak on prostemu chłopu jawili się jak przybysze z innego świata.
Nie zawahał się rzucić rękawicy nawet Kościołowi katolickiemu. Rządzący diecezją tarnowską przez ponad trzy dekady biskup Leon Wałęga traktował go jako konkurenta do sprawowania rządu dusz. Choć Witos podkreślał, że nie walczy z wiarą, bo jest ona podstawą nowożytnej cywilizacji, hierarcha nie zmienił swojego nastawienia.
Zdarzało się, że działaczom PSL księża odmawiali sakramentów, a nawet nie wpuszczali ich do świątyni.
Wierzchosławic, które go ukształtowały, Witos nigdy nie porzucił. Przez 23 lata – od 1908 do 1931 r. - był w nich wójtem.
W 1895 r. zapisał się do Stronnictwa Ludowego. Osiem lat później, gdy już był w nim ważnym działaczem, na zjeździe w Rzeszowie dodano do nazwy tego ugrupowania słowo: Polskie.
Tuż przed wybuchem I wojny światowej, po rozłamie w ruchu ludowym, Witos znalazł się w PSL, przy którym pojawił się "Piast" – od tytułu partyjnego tygodnika. W czasach II RP często łatwiej mu było się dogadać z partiami typowo miejskimi niż z tymi, które deklarowały walkę w obronie wsi i chłopów.
Nie znosił endecji, a lewicę, zwłaszcza komunistów, uważał za moskiewską agenturę i zagrożenie dla Polski.
Po 14-miesięcznym epizodzie na stanowisku premiera miał szansę, by zostać pierwszym prezydentem. Nic przeciwko jego kandydaturze nie miał Piłsudski, ale poparcia odmówił mu prezes PSL "Wyzwolenie" Stanisław Thugutt i w rezultacie Zgromadzenie Narodowe wybrało Gabriela Narutowicza.
W skłóconym i podzielonym na wiele frakcji Sejmie Witos uchodził za osobę, która potrafi pogodzić ogień z wodą. W rezultacie pod koniec maja 1923 r. został premierem po raz drugi i sprawował to stanowisko przez sześć i pół miesiąca. Rząd Chjeno-Piasta, jak potocznie ten gabinet nazwano, zmagał się z hiperinflacją i olbrzymim bezrobociem, w wyniku których w listopadzie 1923 r. w Krakowie wybuchły robotnicze protesty. Gdy demonstrantom udało się rozbroić niektórych żołnierzy, doszło do strzelaniny. Po obu stronach zginęło w sumie ponad 30 osób, a Witos, którego obarczono odpowiedzialnością za te wypadki, wkrótce stracił stanowisko premiera.
Gdy je obejmował po raz trzeci – 10 maja 1926 r. – dał mimowolnie pretekst Piłsudskiemu do zamachu stanu. Bunt przeciwko legalnemu rządowi został bowiem przez zamachowców usprawiedliwiony troską o państwo.
Witos – państwowiec i legalista – chciał uniknąć rozlewu krwi, więc zwlekał z wezwaniem pułków, które gotowe były bronić go przed zamachem stanu. Gdy się w końcu zdecydował, Piłsudski zdążył opanować kluczowe punkty stolicy.
Jakby na ironię Witos, który stracił władzę w wyniku zamachu stanu Piłsudskiego, cztery lata później został obwiniony (wspólnie z innymi przywódcami antysanacyjnej opozycji) o szykowanie zamachu. Natychmiast po rozwiązaniu Sejmu, czyli z chwilą, gdy przestał go chronić immunitet, osadzono go w wojskowej twierdzy w Brześciu. Potem zaś skazano na półtora roku więzienia w procesie, który do historii przeszedł jako brzeski.
Odwoływał się, ale jesienią 1933 r. wszystko już wskazywało na to, że Witos będzie musiał pójść do więzienia. Mając w pamięci twierdzę brzeską, zdecydował się emigrować i udał się przez zieloną granicę do Czechosłowacji.
Na obczyźnie nie przestał się jednak interesować sprawami polskimi i ich analizować. O społeczeństwie pod rządami sanacji pisał tak: "Inteligencja, bita po twarzy, znosi to spokojnie, duchowieństwo milczy na wszystko, ratując stanowiska i majątek. Robotnicy, rozbici i głodni albo ulegający coraz częściej hasłom komunistycznym, młodzież opanowana przez obóz narodowy nie daje znaku życia. Chłopi zmęczą się walką, zniechęcą niepowodzeniem".
Wiosną 1939 r., dwa tygodnie po zajęciu Pragi przez Wehrmacht, postanowił wrócić do Polski. Zaraz po tym, gdy zgłosił się do prokuratury w Krakowie, wsadzono go do więzienia. Odsiedział jednak tylko trzy dni, bo wykonanie wyroku zawieszono. Mimo kilkuletniej emigracji wciąż miał autorytet w kraju, zwłaszcza wśród chłopów. Dlatego po ataku na Polskę Niemcy aresztowali go już 16 września. Początkowo przetrzymywali go w więzieniu w Jarosławiu, a następnie w Rzeszowie, Krakowie, Berlinie i Zakopanem. Proponowali mu utworzenie kolaboracyjnego rządu, a przynajmniej złożenie podpisu pod ulotką antysowiecką. Odmówił. Mimo to na początku marca 1941 r. wypuścili go, ale cały czas był pod nadzorem gestapo. Mieszkał w Wierzchosławicach i był coraz bardziej schorowany. W lipcu 1944 r. zaocznie został włączony do emigracyjnej Rady Jedności Narodowej skupiającej przywódców głównych przedwojennych ugrupowań politycznych (z wyjątkiem sanacji). Miał też zastąpić Władysława Raczkiewicza na stanowisku prezydenta. Rząd Stanisława Mikołajczyka chciał nawet przerzucić go specjalnie w tym celu wysłanym samolotem do Londynu. Witos ten plan zaakceptował, ale do jego realizacji ostatecznie nie doszło.
Kilka miesięcy później ponownie znalazł się w centrum uwagi – tym razem do swoich planów próbowała go wykorzystać Moskwa i jej polscy akolici. 31 marca 1945 r. przyjechała do niego wysłana przez osławionego Iwana Sierowa grupa operacyjna NKWD, do której dołączył też Józef Światło. Protesty Witosa nie zdały się na nic – byłego polskiego premiera zmuszono do wyjazdu. Prawdopodobnie celem podróży miała być Moskwa, gdzie trzy dni wcześniej porwano 16 przywódców Polskiego Państwa Podziemnego. Takie podejrzenia miał wywiad AK. Eskortujący Witosa dostali chyba jednak nowe rozkazy, a być może zorientowali się, że jest on już tak schorowany, że podróży nie przetrzyma. Z Brześcia – tego samego, którego smak Witos poznał kilkanaście lat wcześniej – zawrócili do Warszawy. Tam nalegano, by podjął współpracę z podporządkowanym Kremlowi Rządem Tymczasowym albo przynajmniej spotkał się z Bolesławem Bierutem. Witos nie dał się jednak namówić.
Pozwolono mu więc wrócić do Wierzchosławic, ale został dokooptowany na wiceprezydenta Krajowej Rady Narodowej. Nominalnie był więc drugą po Bolesławie Bierucie osobą w państwie, faktycznie w niczym jednak nie wziął udziału. Pozwolił się tylko wybrać na prezesa PSL.
Po raz ostatni zabrał głos 16 września – jego odezwa była rodzajem politycznego testamentu. "Stawiamy gmach, w którym stale, niepodzielnie królować winny: samodzielność, wolność, prawo i sprawiedliwość. Tu nikt nie powinien się uchylać od współpracy, odgrywać rolę widza ani być odsunięty bez ważnych powodów. W Polsce Odrodzonej, Demokratycznej, Ludowej nie może być elity panującej i niewolników, a choćby tylko upośledzonych obywateli" – pisał. Zmarł 31 października 1945 r.
Józef Krzyk (PAP)
jkrz/ miś/ ktl/