Dotychczasowy dorobek historiograficzny mówi o 300 tys. Polaków, którzy w jakiś sposób pomogli prześladowanym Żydom podczas II wojny światowej i niemieckiej okupacji - powiedział PAP historyk dr Marcin Urynowicz z Instytutu Pamięci Narodowej.
"Możemy mówić o pomocy zorganizowanej, zinstytucjonalizowanej, przykładem jest "Żegota", albo indywidualnej, która przeważała. Mamy pomoc w kraju albo za granicą. Trzeba pamiętać, że rząd Polski na uchodźstwie robił stosunkowo dużo rzeczy, żeby pomóc ludności żydowskiej, chociażby przez informowanie o jej losie i wszczynanie akcji, które miały zainteresować aliantów" - powiedział dr Marcin Urynowicz. Jak podkreślił: "informowanie o tym, co dzieje się z polskimi Żydami, w zasadzie zaczyna się od 1940 roku. Już wtedy są pierwsze interwencje".
Natomiast - opowiadał - pierwszą reakcję państw sprzymierzonych na sytuację ludności żydowskiej w Polsce można odnotować w grudniu 1942 r. "Bierze się z noty, którą wystosowuje szef polskiego MSZ Edward Raczyński, który domaga się reakcji" - wskazał historyk. W odpowiedzi na to alianci wydają oświadczenie, że prześladowanie ludności żydowskiej będzie karane i wszyscy sprawcy zostaną pociągnięci do odpowiedzialności" - wyjaśnił.
Historyk przypomniał, że Niemcy wielokrotnie wydawali zarządzenia przypominające o tym, że za jakąkolwiek pomoc udzieloną przez Polaków ludności żydowskiej obowiązuje kara śmierci. "Co więcej, niektóre z tych zarządzeń mówią, że nawet czyn planowany będzie karany jak dokonany" - dodał.
Zaznaczył także, że nie zawsze wyrok śmierci był wykonywany, były przypadki pobić, pozbawienia majątku, uwięzienia, wywózki do obozu pracy, w przypadku kobiet - gwałtu. "Władza niemiecka nie była jednolita, jak my to sobie wyobrażamy" - mówił.
Historyk podkreślił, że niemiecka polityka głównie w Polsce była szczególna. "Nasze ziemie miały być na zawsze niemieckie, a społeczeństwo miały zostać usunięte po to, żeby Niemcy mogli stworzyć swoją przestrzeń życiową. Na początku myśmy byli dla nich takim laboratorium doświadczalnym, jak to będzie można robić w większej skali, gdy wygrają wojnę ze Związkiem Radzieckim. (...) Ta cała największa, nacjonalistyczna nienawiść spotkała społeczeństwo polskie" - mówił.
Z kolei w Europie Zachodniej takie zjawisko nie występowało, dlatego że Niemcy tamte narody bardzo często traktowali, jako - krótko mówiąc - wyższe rasowo. "Narody, które były uznawane za nordyckie, mimo że były okupowane, w zasadzie cieszyły się takimi samymi prawami - mowa o cywilach - jak Niemcy. Przykład: w Polsce za tzw. Rassenschande – zhańbienie rasy - związek Polaka/Polki z Niemką/Niemcem, stronie polskiej groziła kara śmierci" - tłumaczył i dodał, że w przypadku Duńczyków, Norwegów nie wiązały się z tym żadne konsekwencje.
"Tam Niemcy chcieli się przedstawiać jako osoby kulturalne, cywilizowane. W Polsce te wszystkie pozory zrzucali" - podkreślił.
Dr Urynowicz tłumaczył, że tuż po wojnie rola Polaków w ratowaniu ludności żydowskiej stanowiła margines badań historyków nad Holokaustem. "To, co się działo tuż po wojnie, to była potrzeba rozliczenia się z oprawcami i ich pomocnikami. To było najbardziej palące" - mówił.
"Mowa oczywiście o zawodowych historykach, nie indywidualnych osobach, które zagadnienie nagłaśniały. Pierwsze artykuły, prace wychodzą ze środowiska Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie, który działał po wojnie, a pierwsza książka, monografia poświęcona temu tematowi, wychodzi w zasadzie 20 lat po wojnie, z tego właśnie instytutu" - podkreślił.
W jego ocenie kwestią pomocy Polaków ludności żydowskiej zaczęto się interesować bardzo późno. "Historiografia PRL-u działała w warunkach mocno upolitycznionych i to powodowało, że o pewnych rzeczach można było mówić, a o innych nie. Straciliśmy niesamowitą szansę, żeby udokumentować wiele przypadków" - powiedział.
"Proszę sobie wyobrazić sytuację taką, kiedy wszyscy pomagający w taki czy inny sposób ludności żydowskiej, spośród tych, którzy w czasie II wojny światowej zaangażowani byli w konspirację, zaczęliby mówić o tym co robili (w zakresie pomocy). Wcześniej czy później, wypytując o szczegóły i okoliczności, można by dojść do tego jakie funkcje pełnili, do tego że byli lojalnymi żołnierzami Rządu Polskiego na Uchodźstwie i krótko mówiąc, nie popierali, lub nawet byli wrogo nastawieni, do władzy komunistycznej przyniesionej na bagnetach Armii Czerwonej. Dla nich mówienie o tym mogło oznaczać śmiertelne niebezpieczeństwo. Więc woleli milczeć, zamknąć usta i nie odzywać się wcale. A my w ten sposób straciliśmy informacje, których już nie odzyskamy" - tłumaczył.
Części z tych osób nigdy nie przyszło do głowy, żeby gdziekolwiek zgłosić swoją pomoc, bo uważali ją za naturalny odruch. "Znalazłem nawet przypadki, gdzie osoby się zwyczajnie wstydziły, mówiły, że za pomoc w takiej sytuacji, gdybym ja miał być odznaczony, to był zwykły gest serca, i za takie coś wręcz nie powinno się otrzymywać żadnej nagrody. To taka niezwykła skromność tych ludzi" - podkreślił. Na przeciwległym biegunie byli tacy, którzy bali się o tym mówić, szczególnie w rzeczywistości tuż powojennej, obawiając się, że zostaną posądzeni o posiadanie jakichś cennych rzeczy otrzymanych od tych którzy ratowali (mitycznego "żydowskiego złota") i w ten sposób ściągną na siebie uwagę grasujących band.
Tłumaczył także, że sami uratowani niechętnie wracali do przeszłości, trudno im było o niej opowiadać. "Trauma wojenna powodowała, że ludzie chcieli o tym zapomnieć, szczególnie jeśli chodzi o osoby, którym pomagano - o polskich Żydów. (...) Ludzie chcieli to wyprzeć z własnej pamięci, żeby poradzić sobie z przeszłością i móc budować przyszłość. To jest naturalny mechanizm psychologiczny, wtedy mało znany" - dodał.
Jak tłumaczył Urynowicz, świadomość działalności Instytutu Yad Vashem była początkowo niewielka. W ocenie historyka "upowszechnienie wiedzy, że osoby, które pomagały Żydom, mogą dostać jakieś odznaczenie, zostać wyróżnione, to są w Polsce lata tak naprawdę dopiero 80-te".
Historyk przypomniał także, że sam Instytut Yad Vashem zmieniał swoją politykę przyznawania tytułów. "My nie wiemy, ilu jest Polaków nie uznanych przez Instytut. Według mnie to jest mniej więcej dwukrotna liczba tych osób, które zostały odznaczone tytułem (Sprawiedliwego wśród Narodów Świata - PAP), ale my do tych dokumentów nie mamy dostępu. Są one traktowane jako dokumenty sądowe, których się nie udostępnia historykom. Miejmy nadzieję, że ta polityka się zmieni" - dodał. (PAP)
ksk/ gma/