Rzeź Woli była największą masakrą ludności cywilnej w latach II wojny światowej - przypomina Piotr Gursztyn, autor książki "Rzeź Woli. Zbrodnia nierozliczona". Podkreśla też, że niemieccy politycy powinni bardziej angażować się w składanie hołdu ofiarom.
"Rzeź Woli była przemysłowym ludobójstwem - mężczyzn, kobiet i dzieci, bez wyjątku. Powodem ich zabijania było wyłącznie to, że byli Polakami" - powiedział w rozmowie z PAP Gursztyn. Przypomniał, że do masakry doszło na rozkaz Adolfa Hitlera, tuż po wybuchu Powstania Warszawskiego. "Każdego mieszkańca należy zabić, nie wolno brać żadnych jeńców. Warszawa ma być zrównana z ziemią" - miał powiedzieć przywódca III Rzeszy, a jego słowa przekazał podległym jednostkom Reichsfuehrer SS Heinrich Himmler.
Zbrodnia przebiegała w schematyczny sposób. "Wszystko zaczęło się rano 5 sierpnia. To była sobota... można powiedzieć po śniadaniu. Niemieccy żołnierze i żandarmi wyruszyli, by mordować mieszkańców Woli. Relacje świadków wskazują, że Niemcy pojawili się między godziną 9.30 a 11" - opowiadał dziennikarz, obecnie dyrektor TVP Historia. Niemcy przesuwali się z zachodu na wschód dzielnicy wypierając powstańców, m.in. dzięki czołgom, artylerii i lotnictwu, a następnie zabijając cywilów i podpalając budynki.
"To wyglądało tak, że wygarniali z domów mieszkańców - dziesiątkami, setkami, czasem tysiącami, bo niektóre kamienice były duże i były gęsto zamieszkane (...). Ludzie na początku niczego się nie spodziewali, sądzili, że zostaną wywiezieni. Bo w większości wypadków były to kobiety, dzieci, starsze osoby, mężczyzn w tzw. wieku poborowym było niewielu. I kiedy tych ludzi zgromadzono pod jakimś murem, płotem, by ich po prostu stłoczyć - np. często w podwórzach, gdzie byli otoczeni ścianami - to wtedy ich rozstrzeliwano karabinami maszynowymi. Trwało to godzinami. W miejscach, gdzie byli zabici, gdzie były stosy trupów, dopędzano kolejne ofiary i je też w ten sam sposób zabijano" - przypomniał Gursztyn.
Badacz zbrodni na Woli zwrócił uwagę, że była ona najbardziej krwawa tam, gdzie nie toczyły się żadne walki z powstańcami. "Niemcy mieli tam pełną swobodę mordowania ludzi, bo nikt im nie przeszkadzał. Tam, gdzie toczyły się walki, tam nie mogli tego robić z oczywistego powodu" - zaznaczył Gursztyn.
Masowe egzekucje na Woli nadzorował generał SS Heinz Reinefarth. W jego zgrupowaniu najbardziej zdemoralizowana była brygada Oskara Dirlewangera - sadysty, który wcześniej zbrodni dokonywał na terenach dzisiejszej Białorusi. Według wykazu z 6 sierpnia 1944 r. brygada liczyła zaledwie 365 osób. Byli to pospolici kryminaliści, którzy popełniając zbrodnie w imię hitlerowskiej III Rzeszy, mieli "oczyścić się" ze stawianych im zarzutów.
"Sprawa brygady Oskara Dirlewangera jest bardzo eksponowana... budzi ona ekscytację, na swój sposób jest malownicza. To była nieduża karna jednostka (...), żołnierze Wehrmachtu, SS, Marynarki Wojennej, którzy trafili do niej za typowe żołnierskie niesubordynacje. Ktoś tam z nich po pijaku uderzył oficera, ktoś tam jakiegoś rozkazu nie wypełnił (...). Była to zdemoralizowana zbieranina, szczególnie z powodu charakteru jej dowódcy Oskara Dirlewangera, który był bandytą, psychopatą. Jeszcze w latach 30. w Niemczech był skazany za gwałt na nieletniej dziewczynce" - powiedział Gursztyn.
"Gdyby ktoś użył słowo bydlę, to pasowałoby ono do tego człowieka" - podkreślił.
Jednak - w jego ocenie - nie należy przypisywać brygadzie Dirlewangera największej roli w zbrodniach popełnionych na Woli. "To wyjątkowo ważna rzecz. Brygada Dirlewangera popełniła masę zbrodni wojennych, ale ona była pierwsza na linii frontu, była wykorzystywana do walk z powstańcami, do tego służyła. Jej zbrodnie miały miejsce w trakcie walk, natomiast gro ofiar rzezi Woli to są ludzie wypędzeni z własnych domów, z terenów, gdzie nie toczyły się żadne walki, wypędzeni przez zbiorczy batalion żandarmerii (...). I mordercami na Woli byli przede wszystkim członkowie tego batalionu" - mówił Gursztyn.
"W większości byli to rezerwiści, ludzie w średnim wieku, którzy nie nadawali się do walki frontowej, w ogóle nie nadawali się do walk ulicznych z powstańcami czy na regularnym froncie z armią sowiecką, za to - tak to trzeba nazwać - +świetnie+ nadawali się do mordowania kobiet i dzieci" - dodał.
Piotr Gursztyn: "To wyglądało tak, że wygarniali z domów mieszkańców - dziesiątkami, setkami, czasem tysiącami, bo niektóre kamienice były duże i były gęsto zamieszkane (...). Ludzie na początku niczego się nie spodziewali, sądzili, że zostaną wywiezieni. Bo w większości wypadków były to kobiety, dzieci, starsze osoby, mężczyzn w tzw. wieku poborowym było niewielu. I kiedy tych ludzi zgromadzono pod jakimś murem, płotem, by ich po prostu stłoczyć - np. często w podwórzach, gdzie byli otoczeni ścianami - to wtedy ich rozstrzeliwano karabinami maszynowymi. Trwało to godzinami. W miejscach, gdzie byli zabici, gdzie były stosy trupów, dopędzano kolejne ofiary i je też w ten sam sposób zabijano".
"To jest najbardziej wstrząsające w całej tej historii, że to nie był eksces jakiejś żywiołowej wściekłości, jakichś pijanych żołdaków, rozwścieczonych oporem powstańców - czegoś takiego nie było. (...) Ci żandarmi w ogóle nie zetknęli się z powstańcami, ich nie miało co rozwścieczyć, oni po prostu wykonywali ludobójcze rozkazy i to dość chętnie. Bo wiemy z niemieckich relacji, że można było odmówić wykonania rozkazów i były takie przypadki, że niektórzy żandarmi się migali albo przynajmniej tak później twierdzili, że oni tych rozkazów nie wykonywali" - zaznaczył.
Powojenna historia Heinza Reinefartha to przykład nigdy nieosądzonego hitlerowskiego zbrodniarza. O ile wielu z nich uciekało z Europy, najczęściej wyjeżdżając do krajów Ameryki Południowej, o tyle "kat Warszawy" uniknął odpowiedzialności w swojej ojczyźnie, w Niemczech. Jako działacz partii Blok Wszechniemiecki - Związek Wypędzonych ze Stron Ojczystych i Pozbawionych Praw przez wiele lat był chroniony przez władze. W 1951 r. został burmistrzem Westerlandu – jednego z najbardziej luksusowych uzdrowisk na wyspie Sylt na Morzu Północnym, w pobliżu granicy niemiecko-duńskiej. Stanowisko to piastował przez 16 lat.
"Reinefarth był jedynym generałem SS, który po wojnie ułożył sobie karierę. Miał bardzo dużo szczęścia i potrafił też temu szczęściu pomóc, tym bardziej, że z zawodu był adwokatem. W pierwszym powojennym okresie, kiedy jeszcze był bałagan, kiedy nie były zebrane wszystkie informacje, przedstawił okupacyjnym władzom brytyjskim swoją wersję działalności podczas II wojny światowej, oczywiście w sposób zafałszowany, niepełny i dzięki temu uzyskał oczyszczenie. Pomogło mu to, że pod koniec wojny miał dowodzić obroną twierdzy Kostrzyn, z której tchórzliwie uciekł. I jeszcze władze hitlerowskie skazały go za dezercję na karę śmierci. Nie wykonano jej, ale w powojennych zeznaniach Reinefarth wyciągnął to jako dowód tego, jak wielkim był opozycjonistą w stosunku do Hitlera" - przypomniał Gursztyn.
Kolejna próba rozliczenia Reinefartha nastąpiła w latach 60. XX w., gdy prokuratura w Flensburgu wszczęła postępowanie w jego sprawie. Z dokumentów śledztwa, a zwłaszcza z jego konkluzji wynika, że Reinefarth o tym, co dzieje się z ludnością cywilną na Woli nie wiedział. Prokuratorzy niemieccy ocenili, że "nie da się obalić stwierdzenia Reinefartha, że – podobnie jak żołnierze jego sztabu przesłuchani w charakterze świadków – nic nie widział ani nie słyszał, jeśli chodzi o masowe egzekucje przeprowadzone na tyłach za linią walki i niezależnie od działań wojennych".
Gursztyn: "Gdyby to nie była tak tragiczna sprawa, to można byłoby to nazwać komedią pomyłek z elementami groteski. Prokuratorzy we Flensburgu przeprowadzili bardzo skrupulatne badanie. Przesłuchali kilkuset, może nawet tysiąc świadków niemieckich, mieli też zeznania świadków polskich. Ci niemieccy kręcili, ale nie na tyle, żeby nie można było zrekonstruować tego, co się wydarzyło na Woli od 5 sierpnia. Widziałem te zeznania - mimo że świadkowie zasłaniali się niepamięcią czy niewiedzą, to coś tam zawsze powiedzieli i to składało się na kompletną i logiczną całość. I nagle prokuratorzy ogłosili, że właściwie nie ma dowodów i ukręcili łeb sprawie. Przeprowadzili bardzo skrupulatne dochodzenie, żeby powiedzieć światu, że właściwie nic się nie stało".
W ocenie Gursztyna Reinefarth musiał być świadkiem egzekucji. "Musiał wszystko widzieć. Są takie zdjęcia Reinefartha, dość znane, na tle autobusu sztabowego, przy jakimś stole z mapami, z oficerami. Wiadomo, w którym miejscu zrobiono to zdjęcie, mianowicie na rogu ulic Syreny i Wolskiej, tuż obok kościoła św. Wojciecha - było to centralne miejsce, gdzie musiały leżeć trupy ludzi, czy to rozstrzelanych masowo pod ścianami domów, czy w podwórkach tuż obok. Nie mogły być dla Reinefartha niewidoczne; poza tym musiał też słyszeć strzelaninę. Było również wielu ludzi rozstrzelanych przypadkowo, którzy próbowali uciec, biegli chodnikiem lub przebiegali przez ulicę. Ich zwłoki też leżały na chodnikach" - przypomniał autor książki "Rzeź Woli".
Do tej pory najwyższym przedstawicielem władz niemieckich, który prosił o przebaczenie za to, co stało się na Woli w pierwszych dniach sierpnia 1944 r. była burmistrz Westerlandu Petra Reiber. "Nie możemy naprawić krzywd wyrządzonych Polakom. Możemy jednak wyznać winę naszych przodków, niemieckich nazistów, i poprosić zmarłe oraz żyjące ofiary, a także rodziny oraz przyjaciół tych ofiar – o przebaczenie" - powiedziała Reiber w 2014 r. w Warszawie, w 70-lecie zbrodni na Woli.
"Mam takie porównanie, że to jest tak jakby - z całym szacunkiem dla miasta Darłowa - burmistrz Darłowa reprezentował Polskę na arenie międzynarodowej w jakiejś bardzo ważnej sprawie. To jest za mało, chociaż ja zawsze podkreślam - gest tej pani burmistrz należy bardzo docenić, bo ona się wykazała ogromną odwagą cywilną, ona robiła to wbrew bardzo wpływowym środowiskom na wyspie Sylt" - ocenił Gursztyn. Podkreślił też, że dla niemieckich polityków wciąż otwarta powinna być sprawa moralnego zadośćuczynienia w związku z masakrą Polaków na Woli; jego zdaniem takie zadośćuczynienie jest konieczne.
"Niemieccy politycy jeździli i jeżdżą do miejsc w krajach zachodnich, w których Niemcy popełnili zbrodnie. Oczywiście skala zbrodni we Francji, Włoszech, Grecji była dużo mniejsza niż w Polsce, ale tam też miały miejsce masowe niszczenia całych wiosek i mordowanie całej ludności - najsłynniejsze jest Oradour-sur-Glane we Francji (10 czerwca 1944 r. esesmani zamordowali tam ponad 640 osób - PAP), do którego francuscy prezydenci brali przedstawicieli Niemiec swojej rangi, czyli prezydentów, żeby ci się ukłonili, złożyli kwiaty, hołd, itd. (...). W Polsce nie pamiętam takiej sytuacji poza wizytami polityków niemieckich w Auschwitz - mówię o sytuacji po 1989 roku lub przed 1989, gdy Willy Brandt klęczał przed Pomnikiem Bohaterów Getta w Warszawie. Ani na Woli, gdzie zginęło minimum 40 może 30 tysięcy osób, ani w żadnej polskiej wsi na Zamojszczyźnie, np. w Michniowie (...) nie było takiej sytuacji" - dodał Gursztyn.
Podsumowując, publicysta ocenił, że rzeź Woli była największą masakrą ludności cywilnej w latach II wojny światowej. "Oczywiście zbrodnia wołyńska przyniosła więcej ofiar, ale była realizowana w okresie kilku lat. A tutaj w ciągu zaledwie kilku dni, właściwie w niecałe dwie doby, zamordowano kilkadziesiąt tysięcy osób. I to na bardzo małym obszarze, tak małym, że można go na Woli przejść w dwie, trzy godziny..." - mówił.
Norbert Nowotnik (PAP)
nno/ agz/