Mój drugi mąż, reżyser Christian Dougay, bardzo lubił mnie w filmach zabijać. Z pięć razy zostałam zaciukana - powiedziała PAP o swej amerykańskiej karierze Liliana Komorowska. Mogłam zaistnieć w USA jako aktorka, nie potrzebowałam szukać innego zawodu – dodała.
PAP: Jakie stoją wyzwania przed aktorką przybywającą za ocean z Polski?
Liliana Komorowska: Na scenie czy w filmie trzeba się komunikować. Język jest naszym instrumentem i nad tym przede wszystkim trzeba w obcym kraju pracować. Poza tym, chociaż może to zabrzmieć trywialnie, trzeba zadbać o wizy, pozwolenia na pracę i znaleźć sobie agenta. Kiedy wyjechałam ponad trzydzieści lat temu z kraju nie było w Polsce mowy o żadnych agentach. Po szkole znajdowało się pracę przez swoje kontakty lub castingowców, teatry organizowały nabór. W Ameryce trzeba mieć agenta. W moim przypadku pojawił się on dzięki przyjaciółce, która stworzyła mi szansę. Trzeba się było wówczas zareklamować w najlepszy sposób. Byłam młodą polską aktorką o oryginalnej słowiańskiej urodzie. Miałam 25 lat i niewielki dorobek. Zagrałam wcześniej w "Austerii" Jerzego Kawalerowicza i kilku innych filmach, a także w teatrze telewizji m.in. u Zygmunta Huebnera, czy u Janusza Majewskiego. Grałam też na deskach teatru Dramatycznego ze Zbigniewem Zapasiewiczem, Januszem Gajosem, Piotrem Fronczewskim, Markiem Kondratem i innymi. Nastał jednak stan wojenny, aktorzy strajkowali, nie można było grać w telewizji, godzina policyjna uniemożliwiała przedstawienia w teatrach. Dusiłam się z każdej strony - i zawodowo i politycznie. Andrzej Wajda, który planował nie zrealizowany ostatecznie film o górnikach, powiedział mi, że nie mogę zagrać żony górnika, ale widzi mnie w Hollywood.
PAP: Z jakimi reżyserami się pani najlepiej w Ameryce pracowało?
Liliana Komorowska: W filmie zagrałam m.in. w "Her Alibi". Spotkał się ze mną Bruce Beresford i powiedział: będziesz grać siostrę głównej bohaterki, którą odtwarzała Paulina Porizkova. Gwiazdą filmu był Tom Selleck. Beresford nie chciał za bardzo robić tej romantycznej komedii, ale miał z Warner Bros kontrakt na dwa filmy, a za ten drugi - "Driving Miss Daisy", dostał potem Oscara. Sceny akcji powierzał swoim współpracownikom. Sam najbardziej lubił reżyserować sceny bardziej osobiste, intymne. Kochał aktorów i to jest wspaniałe, że pozwalał mu wnieść bardzo dużo do filmu. Bardzo mi się też dobrze pracowało z moim drugim mężem, Christianem Dougay. Właściwie to ja sprowadziłam go do Los Angeles. Poznaliśmy się na planie, kiedy grałam główną rolę w horrorze "Scanners", a także w horrorze science fiction "Screamers", gdzie występowałam z Peterem Wellerem. W "The Assignment" z Aidanem Quinnem, Donaldem Sutherlandem i Benem Kingsleyem grałam szpiega, który został zabity. A w ogóle to mąż mnie bardzo lubił w filmach zabijać. Z pięć razy zostałam zaciukana. Później zagrałam w "The Art of War" z Wesley Snipesem. Zostałam tam dosłownie zmiażdżona przez mafię chińską. Tego rodzaju filmy mąż, który rozpoczynał jako operator, reżyserował na początku swej kariery. Robił wówczas wiele filmów akcji, a ja postanowiłam tam znaleźć swoje miejsce. Pomagałam mu w wynajdowaniu najlepszych scenariuszy, co mnie bardzo rajcowało. Towarzyszyłam mu w pracy kiedy robił mini-seriale amerykańsko-kanadyjskie. Wybierałam sobie najlepsze drugoplanowe role i to mnie satysfakcjonowało.
PAP: Dlaczego opuściła pani USA?
Liliana Komorowska: Przeniosłam się do Kanady w wyniku dziwnego splotu wydarzeń. Miałam dwuletniego synka i byłam akurat w piątym miesiącu ciąży, kiedy w Los Angeles zastało mnie trzęsienie ziemi. Chciałam stamtąd uciec. Pojechałam do Montrealu, gdzie urodził się mój mąż i miał tam pracę. Występowałam na scenie z najlepszym aktorem kanadyjskim Gabrielem Arcand. W filmach grałam mniejsze role po angielsku, albo też po francusku odtwarzałam role postaci z akcentem. Stawałam się numerem jeden, kiedy w filmie potrzebny był szpieg mówiący z akcentem. Ponieważ zaczęłam występować w polskich serialach telewizyjnych, oddaliłam się od męża. Gram m.in. w serialach "Teraz albo nigdy", "Blondynka", a ostatnio w "Na dobre i na złe".
PAP: Co pani uważa za swój największy sukces za granicą?
Liliana Komorowska: Mogłam zaistnieć w świecie jako aktorka, która ma ciągłość pracy. Byłam zawsze aktorką i nie potrzebowałam szukać innego zawodu. Należę do wszystkich związków zawodowych, a w Ameryce jest to bardzo ważne. Kiedy urodziłam dzieci, miałam medyczne ubezpieczenie, które w 100 proc. pokrywało wszystkie wydatki, co wtedy było dla mnie, imigrantki z Polski, aktorki pracującej w Ameryce, wielkim sukcesem. Dla mnie była to Ameryka, którą kochałam.
PAP: Czy także teraz utrzymuje pani kontakty profesjonalne z Ameryką?
Liliana Komorowska: Ostatnio mam mniej kontaktów z amerykańskim filmem i teatrem ponieważ w Montrealu mieszkam już od 23 lat i bardzo mi to służy. W Quebec mówimy po francusku, mamy kulturę wywodzącą się z Europy, najlepszy teatr i film. Jest dwóch reżyserów Jean-Marc Vallee i Denis Villeneuve, którzy zdobywają nominacje i Oscary. Także mój drugi mąż, Christian Duguay, jest cenionym filmowcem. Zrobił wiele ciekawych filmów akcji i bardzo dużo amerykańskich mini-seriali, nagradzanych i nominowanych do EMMI i Złotych Globów. Mój 26-letni syn Sebastien Duguay też idzie w ślady tatusia. Ma to zapisane w genach.
PAP: Staje pani też po drugiej stronie kamery?…
Liliana Komorowska: Szukałam innych sposobów wyrażania siebie jako artysty. W latach 2012-13 zrobiłam film o kobietach chorych na raka piersi "Beauty and the Breast". Reżyserowałam go i wyprodukowałam. Dostał główną nagrodę na międzynarodowym festiwalu w Montrealu. Był pokazywany na festiwalach na całym świecie, dotarł nawet do Emiratów Arabskich. Film poświęcony jest kobietom, które opowiadają jak walczą z rakiem piersi, jak się nie dają tej chorobie. Jest im bardzo trudno, bo dotyka ona części ciała, które uważane są za atrybuty kobiecości jak piersi, skóra i włosy. Kobiety, które przy tej okazji poznałam, patrzą z perspektywy jakby kończącego się jednego życia, a jednocześnie zaczynającego się innego. Jest to życie z rakiem piersi, po raku piersi i z konsekwencjami raka. Inaczej myślą, inaczej postrzegają świat. Niektóre się rozwodzą, inne przestają pracować w dawnych zawodach, przenoszą energię na uspakajanie się, odstresowanie. Biorą życie w swoje ręce. Słuchają głosu wewnętrznego i mają niebywałą siłę żeby nie rozyślać o tym, że były chore.
PAP: Czy nie kusi pani, żeby odzwierciedlić w filmie swoje imigracyjne losy?
Liliana Komorowska: Kończę właśnie dokument "Taniec życia". Robię go dla mojej córki Natalii. Jestem imigrantką, czuję polskie korzenie i im dłużej żyję, tym bardziej odczuwam brzemię, że nie mogłam dać dzieciom całego dziedzictwa mojej rodziny. Są bardzo zasymilowane w Kanadzie. Jeździłam z nimi wielokrotnie na wakacje od Gdańska, przez Mazury, Warszawę aż do Krakowa. Nie daje im to jednak pełnego obrazu tego, co dla mnie znaczy Polska. Dlatego postanowiłam nakręcić film dla tych wszystkich rodzin, a szczególnie matek, które czują, że muszą znaleźć kontakt z bliskimi, odzyskać więź dziadków z wnukami. W filmie moja mama opowiada przeze mnie historię mojej córce. Staram się jej tym filmem przekazać kobiecą siłę, którą dostałam w genach od mojej matki, a także pokazać jak przełamywać bariery odległościowe, językowe, kulturowe, pokoleniowe. Film nosi tytuł "Taniec życia", ponieważ, rodzice są artystami baletu - mama, Henryka Komorowska to wybitny choreograf i reżyser ponad 100 przedstawień muzycznych i operetek, a także profesor baletu klasycznego; tata, Klaudiusz Głąbczyński, był solistą baletu i choreografem. Ta historia musi być przekazana młodemu pokoleniu, bo inaczej tracimy łączność rodzinną i ciągłość pokoleniową.
PAP: Ma pani jeszcze inne plany związane z Polską?
Liliana Komorowska: Zaczęłam robić dokument "Wajda i ty", który także reżyseruję i, wraz z moją kanadyjską partnerką, Elą Kinowską, współprodukuję. Film przedstawia intymny portret artysty, który przez sześć dekad swojego życia tworzył ponadczasowe dzieła. Poprzez prawdziwe, wzruszające wywiady, w których śmiech miesza się z łzami, powstaje portret człowieka, twórcy, ale przede wszystkim humanisty, metaforycznie przechadzającego się po swoim życiu, na zawsze pozostałego w naszej zbiorowej pamięci. Otrzymałyśmy z Elą, producentką, niezwykłą szansę ponieważ dyrektor Festiwalu Filmowego w Gdyni, Leszek Kopeć, poparł nasz projekt. W filmie znajdą się wywiady z m.in. Januszem Zaorskim, Filipem Bajon, Feliksem Falkiem, Jurkiem Radziwiłowiczem, Wojtkiem Pszoniakiem i Andrzejem Sewerynem, Mają Komorowską, Krystyną Jandą i Danielem Olbrychskim.
Muzykę do filmu robi Michał Urbaniak, który był moim pierwszym mężem. Było to cudowne małżeństwo. Ponieważ Michał mówi, że jestem ciągle jego muzą, że jakby piszę jego muzykę, bardzo mnie to wzrusza. Zakochałam się w Michale w Nowym Jorku i byliśmy parą przez siedem lat. To małżeństwo było też zachłyśnięciem się Nowym Jorkiem, jazzem i geniuszem muzycznym Michała, bo ja uwielbiam tę jego muzykę i kocham być otoczona artystyczną atmosferą tworzenia, a on mi tego dostarczał.
W Nowym Jorku rozmawiał Andrzej Dobrowolski (PAP)
edytor: Paweł Tomczyk