Westerplatte miało za zadanie utrzymać się przez niespełna dzień. Wyłącznie dzięki postawie żołnierzy ten niewielki i odizolowany skrawek Polski przez tydzień wytrzymał natarcie dwudziestokrotnie silniejszych sił niemieckich.
18 stycznia 1926 r. dwudziestu dwóch polskich żołnierzy wysiadło z trałowca ORP „Mewa” i po szybkim zakoszarowaniu się rozpoczęło służbę. Jak na tak strategicznie ważne miejsce było ich zaskakująco niewielu, ale też nikt się nie spodziewał, że będą tu spełniać rolę inną niż wartownicza. Ten niewielki skrawek ziemi u ujścia Martwej Wisły do Zatoki Gdańskiej jeszcze kilkadziesiąt lat wcześniej był niezamieszkaną wyspą – niemiecka nazwa Westerplatte oznacza właśnie Zachodnią Wyspę – która z biegiem czasu, pod wpływem naturalnych procesów, zaczęła się przyłączać do lądu.
Było to spokojne i leniwe miejsce. W połowie XVIII w. doszło tu do starcia francusko-rosyjskiego, będącego fragmentem bitwy o Gdańsk, ale poza tym działo się tu niewiele. Sto lat po bitwie powstały tu pierwsze kąpielisko i niewielki, ospały kurort. Nieco później zbudowano tu przystań dla statków z Gdańska.
Starania o zdobycie Westerplatte dla Polski podjął w 1919 r. Mieczysław Jałowiecki, spokrewniony ze Stanisławem Witkiewiczem polski dyplomata, w tamtym momencie Delegat Rządu RP w Wolnym Mieście Gdańsku. Bez poważniejszych problemów udało się obszar ten uzyskać na bezterminowe użytkowanie, Rada Ligi Narodów potwierdziła jego polski status w 1924 r., a rok później wyraziła zgodę na utrzymywanie tam garnizonu wojskowego. Polska nie zwlekała – dlatego właśnie 18 stycznia 1926 r. dwudziestu dwóch polskich żołnierzy wysiadło tu z trałowca ORP „Mewa” i objęło służbę wartowniczą.
Dwa działa i armata
Początkowo polski przyczółek miał być wyłącznie siedzibą Wojskowej Składnicy Tranzytowej, inaczej mówiąc, dużym składem amunicji. Zabezpieczenie nie było przesadnie rozbudowane i dwudziestu dwóch żołnierzy z łatwością było w stanie pilnować jej przed złodziejami. Wzrost napięcia w Europie, nieustanne żądania Niemiec dotyczące korytarza do Gdańska, uczyniły jednak Westerplatte miejscem drażliwym. Liczba żołnierzy na początku lat 30. wzrosła do osiemdziesięciu ośmiu, a dotychczasowe prowizoryczne budynki ustąpiły miejsca czterem żelbetonowym bunkrom i murowanemu gmachowi koszar. Ze składu amunicji Westerplatte stało się ufortyfikowaną placówką obronną. Tym bardziej gdy w 1939 r. jej obsada wzrosła do dwustu dziesięciu żołnierzy i zdolnych do ewentualnej walki pracowników cywilnych.
Jak na miejsce, które miało przyjąć pierwszy impet uderzenia wrogich sił – a co najmniej od 1933 r. nie wątpiono, że jedynym potencjalnym agresorem będą Niemcy – oraz ufortyfikowanie, i liczba wojska, i jego uzbrojenie były raczej niewystarczające. Dwa działka przeciwpancerne mogły co prawda unieszkodliwić kilka czołgów i powstrzymać atak piechoty, ale były zupełnie bezsilne wobec zagrożenia z powietrza lub morza. Nieco więcej szkód mogła wyrządzić tzw. prawosławna, czyli zmodyfikowana rosyjska armata polowa z 1902 r., o dwukrotnie większym kalibrze niż działka. Niebezpieczne były też cztery moździerze – jednak było to nadal niewiele.
Czy placówkę można było wzmocnić lepszym uzbrojeniem? Zapewne tak. Kłopot w tym, że istotą tego rodzaju przyczółków jest to, że w wypadku wojny mają one za zadanie wytrzymać wyłącznie przez pewien czas. To, że prędzej czy później wpadną w ręce wroga, już choćby z racji położenia na dosłownie pierwszej linii frontu, jest nawet nie tylko bardzo prawdopodobne, lecz pewne. W przypadku Westerplatte czas obrony obliczano np. na kilka godzin. Dozbrajanie nieuchronnie spowodowałoby ostatecznie stworzenie zagrożenia dla dozbrajającego. Można więc założyć, że było to uzbrojenie optymalne. 1 września 1939 r. potwierdził tę opinię. Westerplatte wytrzymało tyle, ile mogło, skutecznie stawiając opór atakom Wehrmachtu i ponosząc niewielkie jak na siłę tych ataków straty w ludziach.
Cud nad Martwą Wisłą
1 września 1939 r. wpłynął do gdańskiego portu niemiecki pancernik szkolny „Schleswig-Holstein”. Okręt nie robił najlepszego wrażenia. Przede wszystkim wydawał się przestarzały. W tamtym momencie liczył sobie trzydzieści jeden lat, miał również za sobą służbę w czasie I wojny światowej. Nikt nie traktował go poważnie – właśnie z racji przestarzałej konstrukcji podczas negocjacji pokojowych kończących wojnę pozwolono Niemcom zatrzymać go wraz z zaledwie kilkoma innymi okrętami wojennymi. Później bywał lodołamaczem, okrętem szkolnym… tak długo, że niemal zapomniano o jego potencjale wojennym. Tymczasem „Schleswig-Holstein” miał działa kalibru 280 i 150 mm, które być może nie sprawdziłyby się w nowoczesnej bitwie morskiej, jednak do ostrzału celów lądowych nadawały się doskonale. Był też okrętem dość pojemnym. 1 września pod pokładem oprócz standardowej załogi przebywała kompania szturmowa Kriegsmarine.
Pierwsze działa wystrzeliły o godz. 4.48 rano. W ciągu niespełna dziesięciu minut w stronę polskich pozycji wystrzelono osiem pocisków o średnicy 280 mm i blisko sześćdziesiąt o średnicy 150 mm. Po dwugodzinnej przerwie, o godz. 7.40 wznowiono ostrzał z nowego miejsca. Tym razem atak trwał dwie godziny, w kilku półgodzinnych lub czterdziestopięciominutowych seriach. Szacuje się, że wystrzelono blisko setkę pocisków największego kalibru, około czterystu 150 mm i trzysta sześćdziesiąt 88 mm. Siłę ognia niemieckiego wzmacniał ostrzał z torpedowca T-196 i trałowca „Von der Gronen”.
Przewaga niemiecka była przytłaczająca. Oprócz ognia z morza, który w ciągu kilku godzin zamienił polskie linie obrony w gruzowisko, do walki rzucono ok. 4 tys. żołnierzy, przy czym ukrytą na okręcie kompanię szturmową Kriegsmarine wspierało ponad dwa tysiące żołnierzy z jednostek lądowych. Mieli oni do dyspozycji sześćdziesiąt pięć różnego rodzaju dział artyleryjskich, nieznaną liczbę moździerzy, a także miotacze ognia. Wspierały ich dodatkowo dwa dywizjony Luftwaffe, w których składzie znajdowało się – w zależności od źródeł – czterdzieści lub sześćdziesiąt jednostek. Całością ataku dowodził wiceadm. Gustav Kleikamp.
W tej sytuacji jest niezwykłe, że pierwszy atak zakończył się odparciem Niemców po zaledwie półtorej godziny walki, drugi zaś – o 12.30. O ile jednak atak poranny zakończył się całkowitym odparciem wroga, o tyle ten rozegrany w południe pozbawił Polaków jednego z dział, które celnie raziło niemieckie stanowiska karabinów maszynowych. Szturmującym udało się także wedrzeć na polskie pozycje, zmuszając żołnierzy mjr. Henryka Sucharskiego do wycofania się za fortyfikacje. Niemcy byli zaskoczeni siłą obrony Westerplatte – ponosili też wielokrotnie większe straty niż Polacy. Po porażce 1 września w ciągu następnych dwóch dni ograniczali się do bombardowania pozycji z powietrza i ostrzału z okrętów. Te właśnie dni spowodowały największe straty wśród obrońców.
Od 4 września do ostrzału dołączyły niemieckie torpedowce, atakujący starali się także wywołać pożar pobliskiego lasu – i już choćby ten desperacki krok świadczy o intensywności polskiej obrony, która nie mogła co prawda powstrzymać bombardowań, ale z niemiecką piechotą radziła sobie doskonale. W ciągu tych dni Niemcy nie uzyskali w zasadzie żadnych zdobyczy terytorialnych, ograniczając się do przekształcania Westerplatte w gruzowisko. Także gruzowisko psychiczne, bo po tym względem siły obrońców również się wyczerpywały. Prawdopodobnie pierwszy uległ załamaniu mjr Henryk Sucharski, który po dniu ataku chciał wywiesić białą flagę. Nie należy przy tym wyciągać zbyt pochopnych wniosków dotyczących odwagi dowódcy. Był on osobą najbardziej świadomą i możliwości niemieckich, i roli, jaką Westerplatte miało odegrać. Wspomnienia uczestników mówią o załamaniu psychicznym majora – trudno je wykluczyć – faktem jest jednak, że zgodnie z planem utrzymał on placówkę przez znacznie dłuższy czas, niż wynikało to z zobowiązań. Był za kapitulacją, widząc wzrastające straty wśród własnych żołnierzy.
Nie zmienia to tego, że wobec całej sytuacji dowództwo w rzeczywistości przejął jego zastępca, kmdr por. Franciszek Dąbrowski. On też zdecydował się prowadzić walkę do wyczerpania zapasów. Mimo niezłego udokumentowania teorii o załamaniu Sucharskiego chyba nie do końca prawdą jest, że został całkowicie pozbawiony dowodzenia. Nie ma wątpliwości, że to on ostatecznie, 7 września o godz. 10.15, wydał rozkaz o poddaniu placówki; rozkaz wykonano i to również Sucharski w asyście dwóch żołnierzy udał się do niemieckiego dowództwa, by potwierdzić kapitulację.
„Czuliśmy, że będzie koniec z nami, nie było szansy. Około 9.30 idzie żołnierz, pyta: +Żyje tu kto jeszcze? Z rozkazu majora poddajemy się+. Władek Domoń złapał pistolet, chciał się zastrzelić z rozpaczy. Zebrali się ostatni w szeregu przed gruzami koszar. Powoli schodzili się żołnierze z wszystkich placówek. Nieśli lub prowadzili rannych, wlekli sprzęt. Ktoś podał komendę: baczność. Mjr Henryk Sucharski na czele żołnierzy ruszył w stronę nadbrzeża” – wspominał jeden z żołnierzy, kpr. Ignacy Skowron. I dodawał: „To był mądry dowódca. Ocalił nam życie”.
Każdy ma swoje Westerplatte
Kiedy Niemcy weszli na teren Westerplatte, byli podobno zaskoczeni słabością umocnień. Ich zwiad wspominał wcześniej o znacznie bardziej rozbudowanym systemie obrony. Mimo formalnej klęski Polaków moralnie i symbolicznie zwycięstwo było zdecydowanie po polskiej stronie. Straty niemieckie były mniej więcej dwudziestokrotnie większe – ich żołnierzy poległo ok. 400, podczas gdy Polaków piętnastu (niektóre źródła mówią o dwudziestu), co zważywszy na intensywność ostrzału i bombardowania, zakrawa na cud. Niemcy przyjęli kapitulację z należnymi honorami; mjr. Sucharskiemu np. w drodze do obozu jenieckiego pozwolono zachować szablę – choć na miejscu mu ją odebrano. Samą bitwę zaś określali z najwyższy szacunkiem jako Małe Verdun.
Przez pewien czas po zajęciu na Westerplatte mieściła się część obozu koncentracyjnego Stutthof, po wkroczeniu zaś wojsk polskich w 1945 r. i rozminowaniu terenu ustawiono tam krzyż upamiętniający poległych Polaków. Rok 1945 był jednak rokiem, kiedy nawet komuniści posługiwali się jeszcze symboliką religijną, by sprawiać wrażenie bliższych Polakom. Bolesław Bierut demonstracyjnie brał np. udział w uroczystościach religijnych, za jego też zgodą odbudowywano kościoły. Siedem lat później komunistyczna władza była już na tyle utrwalona, że podobne demonstracje okazały się zbędne. W 1962 r. krzyż został usunięty, a na jego miejscu ustawiono czołg T-34. W 1966 r. stanął tu monumentalny Pomnik Obrońców Wybrzeża. Do symboliki religijnej powrócono w sierpniu 1981 r. na fali Solidarności – krzyż przywrócono.
Kiedy 12 czerwca 1987 r. odwiedził Gdańsk Jan Paweł II, powiedział: „Każdy z Was, młodzi Przyjaciele, znajduje też w życiu jakieś swoje Westerplatte, jakiś wymiar zadań, które trzeba podjąć i wypełnić, jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć, jakiś obowiązek, powinność, od której nie można się uchylić, nie można zdezerterować. Wreszcie, jakiś porządek prawd i wartości, które trzeba utrzymać i obronić, tak jak to Westerplatte. Utrzymać i obronić, w sobie i wokół siebie, obronić dla siebie i dla innych”.
ajw / skp /