Emmerson Mnangagwa, który w piątek ma zostać prezydentem Zimbabwe po ustąpieniu Roberta Mugabego, przez kilkadziesiąt lat stał u boku oskarżanego o autorytaryzm przywódcy i stanowi produkt stworzonego przez niego systemu władzy.
Nowy przywódca, który w piątek ma zostać zaprzysiężony na najwyższy urząd w państwie, najprawdopodobniej będzie rządził krajem do wyborów w przyszłym roku.
Twardogłowy polityk ma powiązania z zimbabweńskim wojskiem, w trakcie wieloletniej kariery politycznej stawał na czele różnych ministerstw i tajnych służb, i do niedawna uchodził za następcę Mugabego - przypomina agencja dpa.
Urodzony w 1942 roku Mnangagwa od lat 60. uczestniczył w partyzanckich walkach przeciw rządom rasistowskiego rządu białych w Zimbabwe (wówczas: Rodezja Południowa). Z powodu aktów sabotażu w 1965 roku został skazany na karę śmierci, jednak wyrok zmieniono mu później na 10 lat więzienia. Po zakończeniu odsiadki został wydalony do Zambii, gdzie ukończył studia prawnicze. Wreszcie w 1976 roku został osobistym sekretarzem Mugabego.
"Od tamtego czasu zawsze byłem blisko prezydenta" - mówił jeszcze na początku listopada, już po tym, gdy jego dawny mentor pozbawił go stanowiska wiceprezydenta. Łączące ich relacje porównywał do "relacji między ojcem i synem".
Kariera polityczna Mnangagwy rozpoczęła się w "godzinie zero" Zimbabwe, gdy kraj w 1980 roku uzyskał niepodległość od Wielkiej Brytanii. Dwa lata później, gdy kierował tajnymi służbami, obrońcy praw człowieka wskazywali go jako jednego z architektów masakry w prowincji Matabeleland. Magabe skierował tam wojsko, twierdząc, że musi się ono rozprawić z rebelią w tym regionie, a odpowiedzialnością za nią obarczył Joshuę Nkomo, dawnego sojusznika z czasów walki o niepodległość. Na skutek brutalnej pacyfikacji zginęło ok. 20 tys. osób, w większości z ludu Ndebele, z którego wywodził się Nkomo. Mnangagwa niezmiennie odrzucał zarzuty, że on także jest odpowiedzialny za hekatombę.
Nie jest do końca jasne, w jaki sposób dorobił się przydomka "Krokodyl". Sam powiedział kiedyś, że krokodyle wiedzą, kiedy należy zaatakować. Krytycy Mnangagwy jego pseudonim uzasadniali raczej bezwzględnością i agresywnością polityka.
Pozbawiony daru krasomówczego, charyzmy czy wyczulenia na sprawy społeczne Mnangagwa nie zabiegał o popularność, był za to niezastąpiony w realizowaniu politycznych rozporządzeń Mugabego. Po kontrowersyjnej pierwszej turze wyborów prezydenckich w 2008 roku, które opozycja postanowiła zbojkotować z powodu prześladowania jej zwolenników, to Mnangagwa w imieniu Mugabego prowadził zakończone sukcesem negocjacje w sprawie utworzenia rządu jedności narodowej. Sam został w tym gabinecie ministrem obrony, od 2013 roku sprawiedliwości, a rok później wiceprezydentem - a tym samym zimbabweńskim "następcą tronu".
Na to jednak nie zamierzała się zgadzać druga żona Mugabego, która sama miała ambicje polityczne. Grace Mugabe, uważana powszechnie za spragnioną władzy i słynąca z rozrzutnego stylu życia, zaczęła krok po kroku realizować plan odsunięcia Mnangagwy od władzy. Wydawało się, że odniosła sukces, gdy na początku listopada Mugabe zdymisjonował Mnangagwę ze stanowiska wiceprezydenta, a ten z obawy przed represjami uciekł z kraju.
Dopiero tam zaczął krytykować swego dawnego mentora i jego żonę. Przekonywał m.in., że rządząca partia ZANU-PF jest pod kontrolą "niezdyscyplinowanych, egoistycznych i dbających tylko o siebie" działaczy, zależnych nie od decyzji społeczeństwa, lecz rodziny prezydenckiej. "Partia nie jest prywatnym folwarkiem, należącym do pana albo pańskiej żony" - mówił, zwracając się bezpośrednio do Mugabego. Oceniał, że prezydent uważa, iż "ma prawo rządzić do swojej śmierci".
Dymisja Mnangagwy, która musiała ucieszyć Grace Mugabe, dla jego sojuszników w armii okazała się kroplą, która przepełniła czarę goryczy. W nocy z 14 na 15 listopada wojsko przeprowadziło bezkrwawy pucz wojskowy i nałożyło na Mugabego, jego żonę i ich zwolenników w ZANU-PF areszt domowy. We wtorek Mugabe podał się do dymisji po 37 latach u władzy, jako najstarszy przywódca świata.
Po ustąpieniu Mugabego Mnangagwa przybrał ton męża stanu, zapowiadając m.in. "pokojowe przekazanie władzy i umocnienie zimbabweńskiej demokracji" oraz stawienie czoła "politycznym i gospodarczym wyzwaniom" kraju. Jednak za rok będzie musiał wytłumaczyć wyborcom, dlaczego po blisko 40 latach rządów Mugabego mieliby zagłosować na jego zaufanego współpracownika - konkluduje agencja dpa. (PAP)
akl/ kar/