O życiu codziennym internowanych z Kazimierzem Wóycickim rozmawia Tomasz Wiścicki Kiedy został Pan internowany i jak się to odbyło?
13 grudnia 1981. Mili dżentelmeni przyszli po mnie w nocy. Ponieważ im nie otworzyłem, decyzję o internowaniu wsunęli szparą pod drzwiami. Postanowiłem nie uznać legalności stanu wojennego... W związku z tym chcieli wyważyć drzwi, ale ponieważ korytarz był wąski, ja się zaparłem, a oni nie mieli łomu – musieli sprowadzić pomoc. Kiedy w końcu im się udało, zaczęliśmy strasznie krzyczeć. Zbiegło się mnóstwo ludzi z całego domu. A było to w bloku, na szóstym piętrze.
Następnego dnia miałem polecieć na pół roku do Francji, na stypendium, kończyć doktorat z filozofii. Właściwie miałem lecieć już w czwartek, ale ponieważ nasz francuski przyjaciel z miesięcznika „Esprit” wybierał się w niedzielę, uznałem, że z nim będzie mi raźniej. A niedziela to był właśnie 13 grudnia. Paszport, który wtedy bardzo sobie ceniłem, schowałem do jakiejś książki i esbecy go nie znaleźli. Oczywiście chowanie paszportu, kiedy miano mnie aresztować, było nonsensem. Drugie skojarzenie było przeciwnej natury. W tamtym czasie naczytałem się książek o zsyłkach na Syberię. Przeczytałem, że aby przetrwać, najważniejsze to mieć gruby sweter, w związku z czym założyłem na siebie najgrubszy, jaki miałem. Jak widać, moje oczekiwania wobec przyszłości były dosyć rozbieżne.
Na komisariacie na Mokotowie spotkałem wielu znajomych. Gdyby nie okoliczności atmosfera prawie towarzyska. Podjechały milicyjne „budy” i zaczęto nas wywozić. Nie było wiadomo dokąd. To było trochę niepokojące, ale ponieważ nie mieliśmy nic lepszego do roboty, w drodze ucięliśmy sobie pogawędkę z Michałem Komarem o Conradzie, o którym niedługo wcześniej wydał książkę.
Gdzie Panów ostatecznie zawieźli?
Kazimierz Wóycicki: Dla mnie wspomnienia z Białołęki nie są zbyt dramatyczne, ale dla wielu internowanie wiąże się z ciężkimi przeżyciami, zwłaszcza dla kolegów ze środowisk robotniczych. Dla nich internowanie oznaczało surowe warunki więzienne, z rozmaitymi szykanami, zastraszaniem, nakłanianiem do emigracji poprzez szantaż. Wobec niektórych stosowano też fizyczną przemoc – włącznie z ciężkimi pobiciami wielu internowanych w Kwidzyniu. I może o tych przypadkach trzeba przede wszystkim pamiętać.
Do Białołęki. Pierwszy moment był dosyć ponury, bo ktoś wysiadając z tego samochodu złamał nogę, a później dostał ataku serca. Bardzo się tym zresztą przysłużył obiegowi informacji, bo wyjechał stamtąd naszpikowany grypsami z naszymi danymi.
Pierwsze dni siedzieliśmy w prawdziwym więzieniu. W celach były tygrysówki, to znaczy kraty uniemożliwiające zbliżanie się do okna, i blindy, czyli metalowe zasłony na okna. W celi było nas chyba sześciu. Pamiętam, że siedziałem z Andrzejem Celińskim i Władysławem Bartoszewskim, który nas dyscyplinował. Mówił nam: „Chłopaki, Auschwitz to było więzienie, Wronki to było więzienie, a tutaj to są jakieś pieszczoty. Nie będziecie dzieciom co mieli opowiadać”. Kazał nam się uczyć myć jednym kubkiem wody. Trzeba stanąć w specjalny sposób i lać sobie wodę na głowę. Energia Władysława Bartoszewskiego było niewyczerpana, czym oczywiście wszystkim dodawał odwagi i animuszu.
No i miał więzienne doświadczenie...
Oczywiście, także jego doświadczenie pozwalało nam znieść lepiej trudy tego więzienia, a jednocześnie się nie rozleniwić.
Jak wyglądały pierwsze dni w tym nietypowym więzieniu bez wyroku?
Usiłowano nam narzucić typową dyscyplinę więzienną, ale nigdy się to nie udało. Na przykład w przeciwieństwie do więźniów leżeliśmy na łóżkach w ciągu dnia, nie składaliśmy ubrań w kostkę itd.
Po pięciu czy sześciu dniach, tuż przed Bożym Narodzeniem, przeprowadzili nas do baraków. Tam też były oczywiście warunki więzienne, ale lżejsze. Kiedy nas tam przenoszono, szliśmy w szpalerze strażników, zomowców, którzy uderzali się pałami po butach, więc wyglądało to dosyć groźnie, tak jakby mieli nas zaraz walnąć. Nieśliśmy na rękach rzeczy – koc, miskę, platery, jak się w więzieniu mówi, czyli aluminiowe sztućce. Strażnicy nam dogadywali antysemicko: „ty Żydzie!”, „Żydy!”. Jeden z nas, bardzo fajny chłopak, robotnik, był rzeczywiście Żydem. On szedł jako ostatni i teatralnym szeptem mówi do nas: „Za jednego Żyda tyle wyzwisk!”. To rozładowało napięcie wśród nas i zaczęliśmy się śmiać, a tamci nie wiedzieli dlaczego, bo właściwie nie powinno być nam wcale tak do śmiechu.
W tych barakach już nie było ścisłej dyscypliny więziennej, zwłaszcza że zbliżało się Boże Narodzenie. Cele mieliśmy pootwierane. Komendant więzienia koniecznie chciał się z nami bratać. Biegał za Adamem Michnikiem i chciał go koniecznie poznać. Opowiadał bodaj, że jego rodzice byli w AK. Potem go szybko zdjęli. Komentowaliśmy między sobą, że właśnie za to zbytnie zbratanie z nami. Wtedy więzienna dyscyplina została częściowo przywrócona.
Na czym to polegało?
Na przykład na tym, że cele znowu były zamykane. Z przechodzeniem z celi do celi bywało różnie: czasem można było przejść, wywoławszy strażnika, a czasem siedzieliśmy zamknięci. Ograniczenia dotyczyły też długości spaceru czy możliwości otrzymywania paczek.
Jaki był stosunek strażników do internowanych?
Zróżnicowany. Niektórzy trochę trzymali naszą stronę – oczywiście na tyle, na ile to było możliwe. Przypomina mi się taka anegdota. Kiedyś zgodziliśmy się, że wyjdziemy sami z celi, a nie zostaniemy z niej wyniesieni w zamian za to, że przy rewizji nie będą niczego niszczyli, co nagminnie się zdarzało. Dowodzącego oficera zapytałem, czy on daje na to słowo honoru, i on dał słowo honoru oficera. Wracamy do celi, a ten oficer, wściekły, mówi: „To jest nie fair, coście zrobili!”. Okazało się, że wysypał im się proszek do prania z jakiejś dziurawej torby i oni go szczoteczką zgarniali, żeby tego słowa dotrzymać... Ta anegdota jest dwuznaczna, bo sugeruje, że panowała sielanka. Ale oczywiście były też gorsze momenty, jak interwencje atandy, czyli uzbrojonego oddziału strażników.
Z użyciem siły?
Nie, to była raczej demonstracja siły: wchodziło iluś strażników z tarczami, rozpychając się nimi.
Czym to było spowodowane?
Na przykład tym, że na kolega Wojtek Ostrowski miał atak kamicy, a oni go nie chcieli wypuścić. Podczas ciszy nocnej waliliśmy metalowymi stołkami w metalowe drzwi. Było z tego sporo huku i wtedy uspokajała nas atanda. Te nasze protesty okazały się jednak w końcu skuteczne. Wojtka wypuścili w końcu do szpitala, do którego miał wcześniejsze skierowanie.
Najtrudniejszymi momentami były głodówki. Były bodajże dwie. W więzieniu głodówka jest trudna, bo jedzenie organizuje czas, a jak się nie je, to czas się dłuży.
Przez pewien czas esbecy usiłowali nas przesłuchiwać. Chyba po dwóch tygodniach uznaliśmy, że nie będziemy tam chodzić, w związku z tym na to przesłuchanie wyszedłem tylko raz, nim powzięliśmy takie postanowienie. Przesłuchanie było dosyć zabawne. Oficer zaczął mi w pewnym momencie grozić. Ja może się trochę bałem, więc odpowiedziałem mu nieładnie, używając słów mało cenzuralnych. Na co on, zamiast dalej mi grozić, zaczął innym tonem, że możemy porozmawiać spokojnie, bo ja kiedyś mogę siedzieć po drugiej stronie biurka. Przypomniałem to sobie, kiedy byłem dyrektorem oddziału IPN. Rzeczywiście, w jakimś sensie siedziałem po drugiej stronie biurka... Ale już nie spotkałem tego pana, nawet nie wiem, jak on się nazywał.
Czy internowani mieli jakiś kontakt z więźniami kryminalnymi?
Tak, byli prawdziwi kryminaliści, którzy siedzieli nie na podstawie wyroku, tylko internowania.
Byli internowani kryminaliści?
Tak, byli. Pojawili się bodajże w marcu 1982. Usiłowali ich zmieszać z nami chyba po to, żeby obniżyć prestiż internowanego, skoro są wśród nich też elementy kryminalne. To byli ciekawi ludzie, którzy bardzo sobie cenili, że są w takim dobrym towarzystwie, z którym po raz pierwszy mieli do czynienia – mówili „panie profesorze”, „panie doktorze”... Bardzo się fair wobec nas zachowywali. Oni bardzo źle znosili bezterminowość internowania – przyzwyczajeni byli do odsiadywania konkretnego wyroku. Kiedy pojawiła się wieść, że będzie amnestia, myśmy się tym specjalnie nie przejmowali, natomiast oni bardzo. Zaczęli robić w związku z tym tak zwane „połyki”. Pamiętam, jak jeden taki kryminalny internowany podaje jednemu z naszych, chyba Andrzejowi Zozuli, długą elektrodę do spawania i mówi: „Masz, to jest w prezencie dla Ciebie, to jest dobre na połyk”... Wtedy się dowiedzieliśmy, że są połyki na holu i inne – zdobyliśmy dużą wiedzę na ten temat. Ale tylko teoretyczną.
Którzy z więziennych współtowarzyszy utkwili Panu w pamięci?
Siedziałem początkowo w celi numer 10 z bardzo sympatycznymi ludźmi. Jednym z nich był Zdzisław Kledzik, rzecznik prasowy Związku Milicjantów, były zomowiec – bardzo ciekawy świata. Do więzienia przyszedł jako marksista, ale dawaliśmy mu do czytania różne książki. Miał zeszyt, w którym zapisywał wrażenia z lektur i robił syntezę. Najpierw sprowadziłem mu Abramowskiego, żeby miał miękkie przejście od marksizmu, a na koniec czytał bodajże Hayeka.
Ewoluował...
Bardzo ciekawą postacią był Henryk Trębacz, rzecznik prasowy „Solidarności” Rolników Indywidualnych. Był oskarżony później w procesie o korupcję w związku z handlem samochodami, które związek dostał. Myśleliśmy wtedy przekonanie, że to oskarżenie jest prawdziwe, ale okazało się potem, że obserwatorem na tym procesie z naszego ramienia był agent SB, który mógł nas dezinformować. Siedział też ze mną Maciek, to znaczy Jarosław Maciej Goliszewski, znany fotoreporter. Bardzo sympatyczny kumpel, dobrze się z nim siedziało. W następnej celi siedziałem z Ireneuszem Sierańskim, przewodniczącym Związku Milicyjnego, i Tadeuszem Bartczakiem. Wszystkich niestety nie wymienię... Ale w gruncie rzeczy nikt nie panikował i trzymaliśmy się razem.
Czym Panowie się zajmowali? W więzieniu główny problem to zajęcie czasu.
Na przykład czytaniem książek. Ogólnie każdy tym, co umiał, na przykład grą w szachy – nigdy się tyle nie nagrałem, co wtedy. Ze Zdzisławem Kledzikiem uporczywie graliśmy partię angielską, studiowaliśmy kolejne otwarcia, zwłaszcza rzadkie. Odbywały się też wykłady. Szybko zaczęła być wydawana gazetka „Koniem przez Świat” – okazało się, że ze wszystkiego można coś wydrukować.
Dlaczego „koniem”?
Koń to taki wynalazek umożliwiający przerzucanie wiadomości z celi do celi. Przedmiot, który ma być przesłany do drugiej celi, umieszcza się na sznurku zaczepionym na kiju od szczotki, ten kij się wysuwa i tak tym przedmiotem buja, żeby się zaczepił w sąsiedniej celi.
Kiedy otrzymałem zaproszenie na konferencję we Francji, napisałem podanie do MSW, żebym mógł wyjechać na tę sesję. Oświadczyłem, że wrócę do celi, tylko proszę, żeby cela była taka sama. Oczywiście pozwolenia nie dostałem.
A dostał Pan chociaż odpowiedź?
Dostałem, zresztą po czasie, ale to były wygłupy, natomiast referat na konferencję napisałem, został nawet wydrukowany. O trzeciej krytyce Kanta pisałem siedząc na górnej kojce, czyli łóżku.
Siedział Pan cały czas w Białołęce?
Tak. Dużo ludzi wywieźli do innych obozów, choćby do Jaworza, a ja się cały czas przechowałem w Białołęce. W końcu – chyba wbrew wszelkim przepisom – siedziałem sam w celi, to był już prawie taki mój gabinet.
A jak Pan wyszedł?
Zwróciłem się o przepustkę, ponieważ moja mama zachorowała. Wypuścili mnie na dwa tygodnie. W tym czasie byłem wzywany na Rakowiecką, do MSW. Chodziło im o to, żebym podpisał lojalkę, ale ja nie podpisałem. Wtedy Kiszczak zatelefonował do mojej mamy, która była dosyć znanym żołnierzem AK – za zasługi w czasie Powstania dostała Krzyż Walecznych. To była interesująca rozmowa, której się przysłuchiwałem. Kiszczak zaczął przekonywać moją mamę, żebym się nie upierał się i podpisał, bo to właściwie takie głupstwo. W końcu powiedział: „No przecież Pani jest kombatantem i ja też, walczyliśmy o to samo”. Tym zirytował moją mamę, która mu powiedziała: „Wie Pan, chyba o to samo nie walczyliśmy. Niech syn już siedzi”... Ale w końcu mnie zwolnili – po siedmiu miesiącach.
Dla mnie wspomnienia z Białołęki nie są zbyt dramatyczne, ale dla wielu internowanie wiąże się z ciężkimi przeżyciami, zwłaszcza dla kolegów ze środowisk robotniczych. Dla nich internowanie oznaczało surowe warunki więzienne, z rozmaitymi szykanami, zastraszaniem, nakłanianiem do emigracji poprzez szantaż. Wobec niektórych stosowano też fizyczną przemoc – włącznie z ciężkimi pobiciami wielu internowanych w Kwidzyniu. I może o tych przypadkach trzeba przede wszystkim pamiętać.
RozmawiałTomasz Wiścicki
(MHP)