To, co urodziło się w sierpniu 1980 roku w Stoczni Gdańskiej, jest chyba nie do powtórzenia - ocenia Henryka Krzywonos, sygnatariuszka Porozumień Sierpniowych.
To, co urodziło się w sierpniu 1980 roku w Stoczni Gdańskiej, jest chyba nie do powtórzenia - ocenia Henryka Krzywonos, sygnatariuszka Porozumień Sierpniowych.
Jak wspomina, 15 sierpnia 1980 r., kiedy postanowiła rozpocząć strajk komunikacji miejskiej w Trójmieście, bała się reakcji pasażerów. Ich postawa zaskoczyła ją.
"Bałam się reakcji ludzi, ci jednak zaskoczyli mnie. Kiedy ogłosiłam, że tramwaj dalej nie pojedzie, że strajkujemy, to ludzie zamiast wściekać się, zaczęli bić mi brawa. Wtedy było to dla mnie największe szczęście" - powiedziała PAP Krzywonos.
Według niej, "to, co urodziło się w sierpniu 1980 roku w stoczni, jest chyba nie do powtórzenia". "Może mylę się, może za bardzo idealizuję tamten czas, ale wtedy wszyscy byliśmy razem. Wierzyliśmy sobie. Byliśmy bardzo, bardzo za sobą. To było piękne. Nie wiem, czy coś takiego może się powtórzyć. Chyba nie" - zauważa w wywiadzie.
PAP: Gdzie i kiedy rozpoczął się dla pani sierpień 1980 r.?
Henryka Krzywonos: 15 sierpnia w godzinach rannych na rozjeździe tramwajowym przy budynku Opery Bałtyckiej w Gdańsku. Byłam motorniczą w Wojewódzkim Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym. Pod operą zatrzymałam tramwaj i powiedziałam do podróżnych, że dalej nie pojedziemy, że strajkujemy. Nie było to łatwa decyzja. Bałam się reakcji ludzi, ci jednak zaskoczyli mnie. Kiedy ogłosiłam, że tramwaj dalej nie pojedzie, ludzie zamiast wściekać się, zaczęli bić mi brawo. Wtedy było to dla mnie największe szczęście.
PAP: Co było dalej?
Henryka Krzywonos: Pamiętam, że podszedł do mnie mężczyzna, który powiedział, że nazywa się Zdzisław Kobyliński i jest pracownikiem PKS. Dzień później spotkałam go już w stoczni. Razem byliśmy członkami Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego.
Na pętli zatrzymywały się kolejne tramwaje. Zjechaliśmy do bazy i od tego momentu rozpoczęliśmy strajk komunikacji miejskiej. Wspieraliśmy Stocznię. Przyznaję, że nie miałam wówczas pojęcia o polityce. Byłam zielona jak ogórek.
PAP: Dzień później uratowała Pani strajk w stoczni. Wraz z kilkoma innymi kobietami zatrzymywała Pani stoczniowców wracających do domu.
Henryka Krzywonos: W stoczni znalazłam się przypadkowo. Pierwotnie miał nas tam reprezentować kolega, który nie dojechał. W związku z tym zdecydowano, że to ja pojadę. Pojechałam. Na miejscu okazało się, że stocznia właśnie kończy strajk. Przed bramą wskoczyłam na wózek akumulatorowy i zaczęłam krzyczeć do wychodzących. Byłam zdenerwowana, bałam się, nie wiem, co krzyczałam. Podobno mówiłam, jak się nazywam, z jakiej jestem firmy. Prosiłam o pozostanie na strajku.
PAP: Wraz z Panią do pozostania namawiały m.in. Anna Walentynowicz i Alina Pieńkowska.
Henryka Krzywonos: Wszystko działo się spontanicznie. One przybiegły i także zaczęły krzyczeć. Namawiały do powrotu na strajk. Pamiętam, że nie bałam się stoczniowców, ale swoich kolegów z WPK. Jak zareagują, gdy wrócę i powiem im, że stocznia nie strajkuje.
PAP: Była Pani członkiem prezydium Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego. Jak wyglądały negocjacje z delegacja rządową?
Henryka Krzywonos: Kłóciliśmy się. Chcieliśmy wyrwać jak najwięcej. Po drugiej stronie mieliśmy Mieczysława Jagielskiego (przewodniczył komisji rządowej w negocjacjach z MKS - PAP). Był rasowym politykiem, a my dopiero uczyliśmy się tego. Dzięki Bogu, że na tej stoczni był taki facet jak Bogdan Borusewicz. Bogdan był głową, która kierowała strajkiem. W rzeczywistości to dzięki niemu udało się wiele rzeczy.
PAP: 13 grudnia 1981 r. nie została Pani internowana, ale władze PRL nie zapomniały o Pani.
Henryka Krzywonos: Przyszli na początku 1982 r. Pobili mnie i poszli.
PAP: Była wtedy pani w ciąży, którą straciła pani w wyniku pobicia
Henryka Krzywonos: Tak. Za tydzień przyjechali ponownie i dali nakaz opuszczenia Gdańska oraz zakaz podejmowania pracy.
Poszłam do ks. Henryka Jankowskiego i pokazałam, co dostałam. Dał mi 1 tys. zł i prowiant. Te 1 tys. zł to było dużo. Wyjechałam w olsztyńskie. Tam też były rewizje. Potem przeniosłam się do Szczecina. Nielegalnie podjęłam pracę i tam okazało się, że mam raka. Po operacji powiedziano mi, że czeka mnie rok, dwa, może trzy lata życia. Stwierdziłam, że jak mam umierać, to umrę w domu i mimo zakazu wróciłam do Gdańska. Na szczęcie okazało się inaczej.
PAP: Do kiedy trwały represje?
Henryka Krzywonos: Do lata 1988 roku, kiedy pod moją nieobecność w domu zrobili mi ostatnie przeszukanie. Wtedy też zrobili przeszukanie u Ani Walentynowicz.
PAP: Co Pani teraz robi?
Henryka Krzywonos: Jestem na emeryturze. Mieszkam w Żukowie koło Gdańska. Staram się pomagać innym. Prowadziłam rodzinny dom dziecka, wychowałam dwanaścioro dzieci. Oczywiście nie sama, z mężem. Bohaterką nie jestem. Staram się robić, to co robię najlepiej.
PAP: Na czym polegała unikalność sierpnia 1980 roku?
Henryka Krzywonos: To, co urodziło się w sierpniu 1980 roku w stoczni, jest chyba nie powtórzenia. Może mylę się, może za bardzo idealizuję tamten czas, ale wtedy wszyscy byliśmy razem. Wierzyliśmy sobie. Byliśmy bardzo, bardzo za sobą. To było piękne. Nie do powtórzenia. Nie wiem, czy coś takiego może się powtórzyć. Chyba nie. (PAP)
Rozmawiał Alfred Kyc
(wywiad przeprowadzony w sierpniu 2010 r.)