Do 1955 r. represje za brak udziału w pochodach 1-majowych mogły być stosowane. Pamiętajmy, że obowiązywała ustawa o dyscyplinie pracy, na której podstawie za trzy nieusprawiedliwione nieobecności w pracy można było trafić do więzienia. Później funkcjonował mit represji. Nazywam to zjawisko „strachem potencjalnym”. Nie trzeba bić ludzi, aby robili to, czego chcemy – mówi historyk prof. Jerzy Eisler, dyrektor oddziału Instytutu Pamięci Narodowej w Warszawie.
PAP: Dlaczego systemy totalitarne i niektóre autorytaryzmy tak bardzo lubują się w defiladach, przemarszach, wielkich wiecach angażujących tysiące ludzi?
Prof. Jerzy Eisler: Kiedyś długo zastanawiałem się nad tym problemem. Doszedłem do wniosku, że to manifestacje siły oparte na zakomunikowaniu drugiej stronie, czyli rządzonym: ja mogę zrobić wszystko, a ty nie możesz się bronić, bo jestem silniejszy i nawet jeśli cię skrzywdzę, masz za to podziękować.
Wszystkie defilady, parady, wiece są w takich systemach właśnie dowodem złamanych kręgosłupów. W demokratycznym kraju nikt nie zrobi „marszu miliona płonących pochodni”. Działania na taką skalę były możliwe np. w 1934 r., gdy na Tempelhof Adolf Hitler przejeżdżał odkrytym mercedesem przed milionem zgromadzonych tam jego zwolenników. Podobnie wyglądają masowe uroczystości w dzisiejszej Korei Północnej. W kraju demokratycznym nie miałoby to sensu i zostałoby uznane za niepotrzebny wydatek. Szkoda pieniędzy na uroczystości, podczas których milion ludzi zamiast tworzyć dochód narodowy, macha chorągiewkami lub maszeruje z pochodniami. Takie uroczystości tworzy władza dyktatorska, zakładająca absolutne i automatyczne podporządkowanie jej decyzjom.
Prezydentów nazywamy „pierwszymi obywatelami”, a ich żony „pierwszymi damami”. Są to raczej wyrazy tradycyjnego szacunku, a nie lęku i strachu, że trafi się do więzienia lub będzie się dręczonym za nieużycie tych określeń. W systemach dyktatorskich wyobrażamy sobie inne sytuacje. Ciężko wyobrazić sobie, aby w Rosji ktoś powiedział „Putin kłamie” i żeby nie spotkały go za to konsekwencje. Nawet jeśli nie byłyby bezpośrednie, to później ktoś mógłby wypaść z żaglówki lub wpaść pod tramwaj. My natomiast ciągle słyszymy, jak to politycy wzajemnie zarzucają sobie kłamstwa. Bardzo rzadko się zdarza, aby dwie strony mówiąc co innego, były zgodne z prawdą. Takie stwierdzenie powinno więc oznaczać spotkanie na sali sądowej, lecz z reguły kończy się wyłącznie kontynuowaniem polemiki na tym poziomie.
W swoim doktoracie o skrajnej prawicy francuskiej w międzywojniu napisałem, że łatwiej rządzi się silnym państwem dyktatorskim niż słabym. Recenzent spytał, czy wyłącznie państwo dyktatorskie należy uznać za silne. Wówczas miałem na myśli Wielką Trójkę z lat II wojny światowej. Gdy Stalin mówił: „zrobimy”, to nie musiał pytać nikogo o radę lub opinię. Dwaj pozostali omawiali tę kwestię ze swoimi generałami, z doradcami, ministrami, przemawiali w parlamencie. W tym sensie proces decyzyjny w ZSRS był natychmiastowy, a nie dyskutowany jak w krajach demokratycznych.
Dziś uważam, że państwo demokratyczne może być zdecydowanie silniejsze od reżimów totalitarnych. Przykładem może być przywoływana już wcześniej Korea Północna, która nie jest nawet mocarstwem regionalnym. Bliżej do tego statusu potężnej gospodarczo Korei Południowej.
PAP: Powiedział pan o ogromnych środkach angażowanych w takie działania przez kraje niedemokratyczne. PRL jest często prezentowana jako państwo przaśne. Czy rzeczywiście środki przeznaczane na obchodzenie takich świąt jak 1 maja były tak ogromne, jak wynika to z kronik filmowych?
Prof. Jerzy Eisler: Tak, ponieważ była to gospodarka niedoborów. W normalnym państwie, z gospodarką rynkową, dwie tony farby mają określoną cenę i można ją po prostu kupić. W PRL kupno dwóch ton farby było „zadaniem bardzo trudnym do wykonania”, a tutaj należało je zrealizować poza wszelką kolejnością. Mogło zabraknąć na inne cele, ale nie mogło brakować na urządzenie obchodów 1 maja. Nie musiały to być duże środki finansowe, choć małe nie były.
Wówczas dekorowano miasto również przy innych okazjach. Każdy przyjazd przywódcy innego państwa oznaczał, że całe śródmieście Warszawy było obwieszone flagami tego kraju. Były to tysiące flag, które często przydawały się tylko raz, bo przywódcy zachodni przyjeżdżali bardzo rzadko. Przypomina mi się prawdziwa anegdota, według której gdy Joachim von Ribbentrop przyleciał 23 sierpnia 1939 r. do Moskwy, okazało się, że jedyne flagi ze swastyką można było znaleźć w teatrze. Flagi mogły się więc przydać, ale większość wydatków na propagandę nie przynosiła zwrotu poniesionych kosztów, jak to się dzieje w wypadku reklam na billboardach w „krajach kapitalistycznych”.
PAP: Wspomniane wizyty przywódców krajów zachodnich spotykały się z autentycznym entuzjazmem Polaków, których nie trzeba było specjalnie zachęcać do ich witania na trasie przejazdu. Jak jednak było z przymusem udziału w pochodach 1-majowych? Czy rzeczywiście represjonowano tych, którzy nie chcieli brać w nich udziału?
Prof. Jerzy Eisler: Do 1955 r. takie represje mogły być stosowane. Pamiętajmy, że obowiązywała ustawa o dyscyplinie pracy, na której podstawie za trzy nieusprawiedliwione nieobecności w pracy można było trafić do więzienia. Później funkcjonował mit represji. Nazywam to zjawisko „strachem potencjalnym”. Nie trzeba bić ludzi, aby robili to, czego chcemy. Wystarczy na stole położyć policyjną pałkę. To metoda szczególnie skuteczna, gdy społeczeństwo jest „po przejściach”. Wojna i okupacja, walki z podziemiem niepodległościowym, twardy stalinizm, polskie miesiące i ciągła mizeria życia codziennego – to wszystko elementy tych przejść polskiego społeczeństwa od 1939 r.
Myślę, że ten strach był bardzo głęboko zakodowany. Nie spotkałem się po roku 1956 z tym, żeby ktoś został ukarany za niepójście na pochód 1-majowy lub wejście za kotarę w czasie „wyborów”. Pamiętajmy jednak, że obok jawnych represji są te bardziej ukryte. Zamknięcie w areszcie jest widoczne. Niewydanie paszportu lub wyrzucenie z pracy również. Ale niewidoczna jest np. sytuacja, w której wzorowy nauczyciel (lecz niepokorny!) nie otrzymuje nagrody za swoją pracę, mimo że otrzymują ją jego koledzy. Nieotrzymanie nagrody przez kilka kolejnych lat sprawia, że ludzie zaczynają kojarzyć fakty: ostatni raz dostałem nagrodę, gdy byłem z młodzieżą na pochodzie; kiedy przestałem na nie chodzić, nie otrzymuję nagród.
To przykłady banalne; czym jest jedna trzecia lub połowa pensji w porównaniu z więzieniem lub mordowaniem. Nie ma jednak jednego, jednoznacznego progu bólu. Każdy odczuwa go inaczej. Widoczne szykany są tylko jednym ze sposobów karania. Podobnie jest w wojsku. Nieprzyznanie przepustki nie jest karą, podobnie czyszczenie toalet, chyba że sytuacja ta powtarza się wielokrotnie i staje się represją, która jest niewidoczna w dokumentach.
PAP: Można powiedzieć, że udział w obchodach „nowych świeckich tradycji” był przejawem konformizmu dominującego w społeczeństwie PRL?
Prof. Jerzy Eisler: Tak, choć słowo „konformizm” ma dość negatywne konotacje. Powiedziałbym, że była to „troska o święty spokój”. To nie to samo. Konformizm zakłada przyzwolenie lub pewien współudział w złych działaniach. Oczywiście byli tacy, którzy mówili, że nikt nie zmusi ich do pójścia na pochód, ale pamiętajmy, że stopień integracji z państwem nazywanym PRL był coraz większy. Coraz więcej było „ptaszków urodzonych w klatce”, czyli ludzi, którzy nie znali innego państwa.
Dla mnie jako „porządnego dziecka PRL” wciąż oczywiste jest noszenie dowodu osobistego. Nie byłem w stanie zrozumieć, że we Francji policja nie może kontrolować kierowcy, jeśli ten nie popełnił wykroczenia, chyba że była to sytuacja wyjątkowa. Pod koniec istnienia PRL urodzeni w tym systemie lub pamiętający wyłącznie jego obraz absolutnie dominowali w społeczeństwie.
PAP: W obchodzeniu Święta Pracy między 1945 a 1989 r. więcej było elementów ciągłości czy raczej zmiany, np. po przełomowym roku 1956?
Prof. Jerzy Eisler: Ta różnica jest zdecydowanie widoczna. Z czasem, zwłaszcza w latach 70., 1 maja przestał być tak mocno zideologizowany jak wcześniej. Pojawia się tendencja do robienia z niego święta rodzinnego, czegoś na kształt święta wiosny. Oczywiście wciąż noszone są czerwone kokardki, z głośników płyną rewolucyjne pieśni, wznoszone są okrzyki na cześć tego lub innego zakładu pracy, dzielnicy, dygnitarzy.
Prof. Jerzy Eisler: Różnica w świętowaniu 1 maja jest zdecydowanie widoczna na przestrzeni lat po 1956 r. Z czasem, zwłaszcza w latach 70., 1 maja przestał być tak mocno zideologizowany jak wcześniej. Pojawia się tendencja do robienia z niego święta rodzinnego, czegoś na kształt święta wiosny.
Wydaje mi się, że było to wyjście w stronę ludzi, którzy chodzili tam tylko po to, aby kupić cytryny, pomarańcze lub czekoladę. Dziś wszyscy lub prawie wszyscy powiedzieliby, że poszli wyłącznie na zakupy. Jednocześnie jednak jest wśród nas coraz większa liczba fałszywych kombatantów.
PAP: Czym się różnił 1 maja sprzed pięćdziesięciu lat, tuż po wydarzeniach marcowych?
Prof. Jerzy Eisler: Przytoczę dwie opowieści. Byłem wówczas w pierwszej klasie liceum. Z grupą koleżanek i kolegów świetnie się bawiliśmy, skandując przed trybuną główną: „Wiesław! Wiesław!”. Było to nawiązanie do marcowych wieców. My wiedzieliśmy, że bawimy się i jest to rodzaj „zgrywy”. Wyglądaliśmy jednak na tyle wiarygodnie, że I sekretarz nawet nam pomachał. Mogliśmy zostać uznani za grupę wyjątkowo ideowej młodzieży.
Prof. Jerzy Eisler: Pamiętam pochód po Marcu’68. Byłem wówczas w pierwszej klasie liceum. Z grupą koleżanek i kolegów świetnie się bawiliśmy, skandując przed trybuną główną: „Wiesław! Wiesław!”. Było to nawiązanie do marcowych wieców. My wiedzieliśmy, że się bawimy i jest to rodzaj zgrywy. Wyglądaliśmy jednak na tyle wiarygodnie, że I sekretarz nawet nam pomachał.
Druga opowieść dotyczy tego samego 1 maja 1968 r. Prof. Leon Kieres wspominał, że we Wrocławiu w oficjalny pochód wmieszała się grupa studentów okrzykami nawiązująca do protestów marcowych, m.in. hasłami takimi jak „uwolnić więźniów”. Ci młodzi ludzie skandowali to i inne hasła. Na trybunie stał jeden z sowieckich generałów z Północnej Grupy Wojsk Armii Sowieckiej, który nie rozumiał tych fraz i entuzjastycznie oklaskiwał studentów. Polscy towarzysze nie odważyli się powiedzieć mu, że oklaskuje „element antysocjalistyczny”.
Te dwie opowieści mogłyby zostać zestawione z opiniami obserwatorów z trybuny honorowej, którzy mówiliby o entuzjastycznej młodzieży wspierającej partię. Na pewno pochody w 1968 r. były inne niż w pozostałych latach. Dla partii Marzec był problemem nie tylko dla tych, których wyrzucono z partii lub zmuszono do emigracji, był problemem dla wszystkich. Powstał wówczas ruch kadrowy, który jednak opóźnił zmiany na szczycie. Wracając zaś do pochodów 1 maja 1968 r.: należy podkreślić, że były one organizowane w zupełnie wyjątkowej atmosferze. Warto ją również porównać z 1968 r. w Berlinie Zachodnim. Tam z obawy przed zamieszkami zakazano demonstracji. Mimo to odbyły się pod transparentami „Przypadkowa grupa osób” niesionymi przez ogromne tłumy.
Chciałbym także wspomnieć pochód z 1979 r. nie tylko dlatego, że był to mój ostatni pochód, w którym uczestniczyłem, lecz dlatego, że był to 1 maja trzy miesiące po wybuchu gazu w warszawskiej Rotundzie. Umiarkowanie wierzę w wersję o wybuchu gazu. Na ulicach sąsiadujących z trasą pochodu, takich jak Królewska, Al. Jerozolimskie i Świętokrzyska stały śmieciarki i pługi śnieżne blokujące całą ich szerokość. Przed trybuną główną jak zawsze stali panowie z bezpieki, których oficjalnym zadaniem było odbieranie kwiatów. Było ich jednak dwukrotnie lub trzykrotnie więcej niż zwykle. Najbardziej wstrząsnęli mną snajperzy na Domach Towarowych Centrum. Byli oni również w oknach hotelu Forum. Takich środków bezpieczeństwa nie widziałem w Polsce przy żadnej innej okazji. Było niebiesko od milicjantów. Nigdy nie rzucali się w oczy aż tak bardzo.
PAP: Takie środki były zrozumiałe w 1981 lub 1982 r., a nie w momencie, gdy opozycja wciąż była zjawiskiem dość marginalnym…
Prof. Jerzy Eisler: To potwierdzało moją tezę, że władze PRL bały się zamachu terrorystycznego, a w Rotundzie może nie wybuchł gaz. Podobne środki bezpieczeństwa widziałem w 2004 r. w Berlinie przy ambasadzie USA, gdy wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że celem terrorystów jest zabicie jak największej liczby osób.
PAP: Na koniec pytanie przypominające pytania o wagę świąt Bożego Narodzenia i Wielkiejnocy. W PRL ważniejszy był 1 maja czy 22 lipca?
Prof. Jerzy Eisler: To pytanie, na które nie znam odpowiedzi. 1 maja mobilizował dużo więcej ludzi. Pochód w Warszawie w szczytowych latach liczył nawet ok. 300 tys. uczestników. Nie były to czasy, gdy tak jak dziś słyszymy, że demonstracja liczyła zdaniem niektórych 10 tys., a w opinii innych pięciokrotnie więcej. 1 maja w pochodach w skali kraju brały udział miliony ludzi.
22 lipca był jednak ważniejszy dla rządzących. Zwykli ludzie mieli wolne, lecz świętowali działacze. To bardzo trudno uchwytna różnica, bo niewielu z nich szczerze pisało lub mówiło o swoich odczuciach.
Rozmawiał Michał Szukała (PAP)
szuk/ skp/