„Komnata i wiedza o niej była jego kartą przetargową na życie. Nie wykonywano na nim wyroku licząc chyba na to, że w końcu pęknie i powie, gdzie ją ukryto” – mówi o Erichu Kochu, byłym gauleiterze Prus Wschodnich, emerytowany strażnik z więzienia w Barczewie. 13 marca 1965 roku w barczewskim więzieniu osadzono zbrodniarza wojennego Ericha Kocha. W 200-letniej historii barczewskiego więzienia był on jedynym więźniem, który odsiedział cały wyrok sam w celi. Strażnicy więzienni wspominają: był butny, arogancki.
PAP: Pierwsza myśl, gdy wspomina Pan Kocha to…?
Emerytowany strażnik więzienny Zakładu Karnego w Barczewie. Chce być anonimowy, „bo z takim zbrodniarzem jak Koch nie chce swego nazwiska kojarzyć”: Jego dziwny, przenikliwy wzrok. Oczy miał dziwne, małe ale za to takie świdrujące. Spojrzenie mrożące. Nieprzyjemnie było, jak na człowieka patrzył. Tak, jakby dawał do zrozumienia: „jestem pan i władca tej ziemi, jestem gauleiter Prus Wschodnich! Ty jesteś pionkiem!” W tym spojrzeniu i jego pogardzie do nas, Polaków pracujących w barczewskim więzieniu była jednocześnie jakaś sprzeczność, bo Koch szanował mundur. Nie stawał na baczność i obcasami nie stukał na widok klawiszy, ale w jego postawie widać było coś, jakby właśnie ten szacunek do munduru. Cywilów nie szanował wcale. Jak ta sama osoba dziś była w mundurze to ją szanował, a jak jutro widział ją w cywilu, to traktował jak powietrze.
"Oczy miał dziwne, małe ale za to takie świdrujące. Spojrzenie mrożące. Nieprzyjemnie było, jak na człowieka patrzył. Tak, jakby dawał do zrozumienia: „jestem pan i władca tej ziemi, jestem gauleiter Prus Wschodnich! Ty jesteś pionkiem!” - wspomina strażnik z Barczewa.
PAP: W jakim języku rozmawialiście? Po niemiecku?
Strażnik więzienny: Nauczył się polskiego. Rozumiał, czytał polskie gazety, książki, mówił łamaną polszczyzną. Ale był cwany, umiał o siebie zadbać i zawsze wybierał taki język, jak w danej sytuacji było mu wygodnie. Zaczynał od niemieckiego, a jak chciał dla siebie coś wydębić to przechodził na polski. Czasem prosił po powtórzenie pytania, że niby nie rozumie, ale tak naprawdę chodziło mu tylko o to, żeby mieć czas na zastanowienie, jaka odpowiedź w danej chwili będzie dla niego najlepsza. Czasem, w trudnych dla siebie sytuacjach prosił nawet o tłumacza. Ale naprawdę rozumiał polski świetnie.
W celi miał głośnik, w którym były nadawane audycje z radia. Raz w tym głośniku usłyszał o sobie, mówiono, że był zbrodniarzem wojennym. Zdenerwował się, krzyczał, bo on tak siebie nie oceniał. Kreował się na biuralistę, mówił, że ręce ma czyste, że nikogo nie zabił. W ogóle nie poczuwał się do winy, że przez niego zginęło tysiące ludzi, a przecież w wyroku stwierdzano, że odpowiadał za śmierć 400 tys. Polaków.
W latach 70. zobaczył w naszym więzieniu telewizor. Zaczarowało go to. Przy każdej okazji prosił, żeby mu do celi dać telewizor i nastawić program, potem czasami rozmawiał o tym, co widział. To też dowód na to, że rozumiał polski. Jak telewizora nie dostawał to się awanturował, krzyczał, że mu się należy, że chce. Czasem ten telewizor wydębił.
PAP: Czyli miał trochę lepiej niż inni więźniowie. Nie był traktowany jak złodzieje, gwałciciele, czy „pospolici” mordercy.
Strażnik więzienny: Koch nigdy nie był zwyczajnym więźniem. Tylko on jeden w historii 200 lat więzienia w Barczewie odsiedział cały wyrok sam jeden. Inni więźniowie siedzieli w pojedynczych celach maksymalnie kilka miesięcy. Proszę pamiętać, że wtedy radia i telewizora na stałe w celi nie było, tak długa izolacja była nie do wytrzymania. Inny by zwariował, ale nie on. On cały czas żył w poczuciu, że nic złego nie zrobił, że jest niewinny. Żył tak, jakby miał wrócić zaraz do wojska, ten wojskowy dryg był w nim niemal do końca. Wstawał wcześnie rano, nawet o 4.30, gimnastykował się, potem toaleta. Jak spóźniano się ze spacerem to stukał laską w podłogę, że już czas. Na spacerze zbierał mlecze i koniczyny i robił z nich sałatki, mówił, że to bardzo zdrowe. Czasem jadł tę zieleninę już na spacerniaku. Karmił świeżym chlebem ptaki, a sobie chleb suszył na parapecie, a potem moczył te suchary w wodzie i dopiero jadł – jak na wojnie. Po spacerze zawsze parzył herbatę – miał takie rytuały.
Strażnik wiezienny: "On cały czas żył w poczuciu, że nic złego nie zrobił, że jest niewinny. Żył tak, jakby miał wrócić zaraz do wojska, ten wojskowy dryg był w nim niemal do końca. Wstawał wcześnie rano, nawet o 4.30, gimnastykował się, potem toaleta. Jak spóźniano się ze spacerem to stukał laską w podłogę, że już czas".
Dbał o siebie, był pedantem, czesał się na lewą stronę patrząc w kawałek lusterka, nosił wąsik á la Hitler, jak raz szedł robić zdjęcie, to zawinął na szyi ręcznik niby apaszkę i w kieszonkę wetknął białą szmatkę, która miała udawać chusteczkę w butonierce. Ale o porządek w celi już nie dbał, miał tam okropny bałagan, w którym tylko on wiedział, gdzie co jest. Chyba uważał, że tak przyziemne rzeczy jak sprzątanie, to nie jego rola. Przez lata z tym bałaganem nic się nie dało zrobić.
PAP: Dlaczego Koch cały czas był izolowany od innych więźniów? Sam chodził na spacery, sam był w celi, nie pracował?
Strażnik więzienny: Obawiano się o jego bezpieczeństwo. On nienawidził Polaków, gardził innymi więźniami, a ci wiedzieli, co w czasie wojny Koch wyczyniał. Więźniowie, ci „pospolici”, wiedzieli np., że kazał dzieciom wieszać rodziców, a potem i te dzieci zabijano. Wiedzieli, co to za osoba. Dlatego, jakby go dopadli, to pewnie źle by się to dla Kocha skończyło. W pierwszych kilku tygodniach w Barczewie gdy spacerował, to na spacerniak leciały z okien innych cel ogryzki, kawałki gruzu, krzyczano „ty zbrodniarzu” itp. Koch nic sobie z tego nie robił, zdawał się nic nie widzieć i nie słyszeć. Z czasem te okrzyki ustały, ale każdy nowy osadzony, czy pracownik więzienia chciał Kocha zobaczyć.
Niektórzy z klawiszy przychodzili zaglądać przez judasza do jego celi. On miał genialny słuch, był wyczulony na każdy dźwięk. Jak słyszał, że ktoś podnosi judasza i zagląda do niego darł się „Koch nie malpa! Koch nie malpa!”. Mnie się zdaje, że ten słuch miał tak wyczulony, bo się bał, że wykonają na nim wyrok śmierci. Nasłuchiwał kto idzie: czy swój, czy obcy. Wiedział, że w barczewskim więzieniu takie wyroki były wykonywane. Proszę mi wierzyć, on nigdy, nigdy nie był spokojny. Bał się, gdy tylko prowadzono go w inną stronę, niż zwykle.
Ze względów bezpieczeństwa sam był w celi, na spacerniaku, w łaźni. Nie izolowaliśmy go od pracowników więzienia ale od osadzonych. To wymagało trochę gimnastyki, można powiedzieć, że gdy on odsiadywał karę to życie całego więzienia było na nim skoncentrowane, wszyscy w Polsce kojarzyli nasze więzienie z Kochem. Jak się gdzieś pojechało, to od razu pytali, czy Koch powiedział coś o Bursztynowej Komnacie. Były lata, że ustawiały się do niego kolejki dziennikarzy, wszyscy chcieli do niego wywiady.
PAP: O Bursztynowej Komnacie?
Strażnik więzienny: Głównie, ale nie tylko. Pytali go i o działalność polityczną, o ludzi, z którymi pracował. A on gadał, gadał, a na koniec zawsze i tak mówił: „Powiedzialem, co chciali wiedzieć”. Nikt, komu dał wywiad, nie mógł mieć pewności, że Koch mówił mu prawdę. Na jakikolwiek temat.
PAP: Rozmawiał ze wszystkimi dziennikarzami, jacy o to prosili?
Strażnik więzienny: A, skąd! Wybierał ich starannie. Czytał polskie gazety i wiedział, co kto pisał. Jak ktoś wymieniał go w gronie innych zbrodniarzy wojennych, a potem prosił o wywiad, to Koch się nie zgadzał. Jeśli dał wywiad i po przeczytaniu go w gazecie był niezadowolony, to taki dziennikarz też nie miał szans na następny raz. Za każdym razem Kocha najpierw pytano, czy chce się z tym, czy tamtym spotkać. Tych wywiadów było tak wiele, że jedna z gazet zamieściła wywiad, którego nie przeprowadzono z Kochem. Zmyślili sobie wszystko. Wtedy wkurzył się i dyrektor więzienia kazał założyć zeszyt, do którego trzeba było wpisywać nazwiska wszystkich, z którymi rozmawiał Koch. Poza tymi ludźmi, którzy z nim na co dzień pracowali oczywiście.
PAP: A agenci służb często przyjeżdżali rozmawiać z Kochem o Bursztynowej Komnacie? Ślady urywają się w Królewcu, w prowincji, którą Koch administrował.
Strażnik więzienny: Powiem tak: na pewno agenci bywali i próbowali z Kocha coś wyciągnąć. Co do tego nie mam wątpliwości, kojarzę takie wizyty. Ale my, pracownicy więzienia byliśmy poza tym, nie dopuszczano nas do tych spraw, więc np. nie wiem, jak Koch się zachowywał w rozmowie z agentami, czy też był taki butny i arogancki jak wobec nas.
"Ze splotu różnych okoliczności, zdarzeń, sądzę, że Komnata i wiedza o niej była jego kartą przetargową na życie. Nie wykonywano na nim wyroku licząc chyba na to, że w końcu pęknie i powie, gdzie ją ukryto" - mówi strażnik z Barczewa.
Ze splotu różnych okoliczności, zdarzeń, sądzę, że Komnata i wiedza o niej była jego kartą przetargową na życie. Nie wykonywano na nim wyroku licząc chyba na to, że w końcu pęknie i powie, gdzie ją ukryto. Dokładnie sprawdzano jego korespondencję, czytano listy w przód i wspak, podsłuchiwano widzenia z rodziną, dawano mu papier i przybory do pisania – ile tylko chciał. A ten pisał całymi dniami elaboraty, wspomnienia, kolejne wersje testamentów, pisał, przepisywał, skreślał, dopisywał. Wszystko to bardzo dokładnie było czytane, a potem często trafiało do pieca, ale część tej pisaniny szła do archiwum i to jest teraz w IPN. I chyba nic w tym wszystkim nie wyczytano, skoro Komnata do dziś jest nieodnaleziona. Pamiętam, że jedyna książka, jaką wypożyczył z więziennej biblioteki to była książka właśnie o Bursztynowej Komnacie. Po polsku. Oczywiście jak skończył ją czytać to tłum ludzi wertował ją karta po karcie licząc na to, że Koch coś gdzieś napisał. Nic nie znaleźli.
PAP: A w nieformalnych rozmowach ze strażnikami się nie zdradził żadnym szczegółem?
Strażnik więzienny: Jeden raz mu się coś wymknęło. Dostał wycinek z gazety, że tam a tam szukają Bursztynowej Komnaty. Przeczytał przy nas, to był artykuł po polsku, i powiedział „tam jej nie ma”. Poza tym był na ten temat wyczulony. Jak ktoś go o to pytał natychmiast przerywał rozmowę i kazał się prowadzić do celi. To był dla niego temat na wagę życia – chyba wiedział, że im dłużej będzie nim grał, tym ma większe szanse na to, że nie wykonają na nim wyroku śmierci. Przed stryczkiem ratowały go też choroby, bo chorego się nie prowadzało się na szafot. Pamiętam, jak raz do mnie powiedział: „Żeby żyć, trzeba chorować”. I stale na coś się uskarżał.
PAP: Symulował?
Strażnik więzienny: Nie mogę powiedzieć tego kategorycznie. Ale tak sądzę.
PAP: Mówił Pan, że był dla was butny, arogancki. W czym to się przejawiało?
Strażnik więzienny: Pomijając ten wzrok o którym mówiłem i postawę traktowania nas z góry, to były też codziennie jakieś scysje. Jak dostawał za zimną kawę rzucał kubkiem, wrzeszczał na nas jak potknął się na śliskiej ścieżce zimą na spacerniaku, jak czegoś nie dostawał walił laską w podłogę i robił hałas, nie sprzątał w celi, nie wstawał na apel itp. Wściekał się, gdy go ponaglano po niemiecku „Raus!” Dla niego taki zwrot był więcej, niż poniżeniem. Wpadał w szał jak ktoś tak do niego zawołał. W jego odczuciu tylko jeden człowiek, oczywiście Hitler, miał prawo wydać mu taki rozkaz. A tego nie uczynił.
Koch w sprawianiu przykrości był wyrachowany, np. raz nie chciał wrócić ze spaceru i wyzywał oddziałowego od kanalii. Potem za kilka dni na spacerniaku zobaczył za płotem konwalię i powiedział „panie oddzialowa, jaka ladna kanalia”. Trzeba pamiętać, że Koch nienawidził Polaków. Pamiętam, że jak leżał w szpitalu, to były lata 80., i świat oglądał przez okno zobaczył, jak w oddali chłop orze ciągnikiem pole. Patrzył, patrzył i mruczał pod nosem, że źle to robi, że to nie tak powinno być. Była w tym pogarda, że nawet tak prostej rzeczy jak orka nie potrafimy. A leżał wtedy w szpitalu, był schorowany, stary, opiekowały się nim polskie pielęgniarki. I w takim momencie on psioczył na Polaków.
PAP: Czy to prawda, że Koch trafił do szpitala z powodu polskich więźniów politycznych? Że gdyby nie oni to siedziałby może do końca życia w celi?
Strażnik więzienny: Działaczy „Solidarności” trzymaliśmy w pawilonie XIV, tym samym co Kocha. To był najcięższy pawilon. Jak się polityczni dowiedzieli, że siedzą po sąsiedzku z Kochem to zaczęli protestować, że Koch jest zbrodniarzem, a oni siedzą za poglądy. Władze więzienia zdecydowały, że skoro tak, to schorowanego Kocha można umieścić w szpitalu. To było w 1983 roku. Nigdy już do XIV pawilonu nie wrócił, umarł na szpitalnym łóżku 9 maja 1986 roku. Pielęgniarka zamknęła mu oczy o 3.50, a dyrektora zakładu karnego powiadomiono o 4.10 dlatego są podawane różne godziny jego śmierci. Zrobiono w więzieniu sekcję zwłok, a pochowano go w anonimowym grobie na cmentarzu komunalnym przy ul. Kościuszki w Barczewie.
Strażnik więzienny: "Koch nienawidził Polaków. Pamiętam, że jak leżał w szpitalu, to były lata 80., i świat oglądał przez okno zobaczył, jak w oddali chłop orze ciągnikiem pole. Patrzył, patrzył i mruczał pod nosem, że źle to robi, że to nie tak powinno być. Była w tym pogarda, że nawet tak prostej rzeczy jak orka nie potrafimy".
Na pogrzebie było kilka osób z więzienia, ktoś z sądu, panowie ze służb. Dali mu krzyż ale bez tabliczki. Dziś tego grobu już nie ma, zapadł się. Ale jeszcze kilka lat temu stała tam jakaś doniczka ze sztucznymi kwiatami, stary wianek przeniesiony z innego grobu – ktoś mu to położył nieświadomy pewnie, komu kładzie. Bo u nas jest dom opieki i czasem jego podopiecznych chowano w podobny sposób.
PAP: Czy ktoś interesował się tym grobem, próbował do lokalizować?
Strażnik więzienny: Rodzina nie. Żona Kocha, która się zresztą z nim rozwiodła, zmarła dużo przed nim, siostrzenica, która przyjeżdżała na widzenia zginęła w wypadku samochodowym – Koch bardzo po niej rozpaczał. Raz ktoś z Niemiec zwrócił się do mnie o pokazanie tego grobu, oferował duże pieniądze. Ale to był tylko ten jeden raz.
Teraz po Kochu w Barczewie nie ma praktycznie śladu, bo pawilon XIV, w którym siedział też został przebudowany. Jedyne co jest to ta pisanina, która tworzył latami. Chce Pani zobaczyć? Proszę, to jedna z tych jego kartek. Ładnie pisał, prawda? Litery drobne, ale kształtne, równiutko kreślił linijki, elegancko… (PAP)
Rozmawiała Joanna Wojciechowska
korespondentka PAP w Olsztynie