Trudno znaleźć kogoś, kto przez siedem lat żył, jak ks. Zych, w oczekiwaniu nadchodzącej zemsty.
Biografowie ks. Zycha kwitują jego dzieciństwo w Ostrówku kilkoma zdaniami: troje rodzeństwa, kochająca rodzina, wczesna śmierć ojca. Rzeczywiście, urodzony 70 lat temu Sylwester Zych pierwsze kilkanaście lat spędzi między Wołominem (technikum), Lipianka, gdzie Zychowie wreszcie się pobudowali, a Zielonką.
Dopiero po maturze, w roku 1970, trafi do Warszawy, do seminarium. Wyświęcony przez prymasa Stefana Wyszyńskiego będzie się obracać w kręgu prowincjonalnych parafii: Czerniewice, Stanisławów, znajomy z dzieciństwa Tłuszcz, gdzie po raz pierwszy będzie namawiać dzieci do wieszania krzyży w szkołach. Pierwsza „stabilizacja” jako duchownego to parafia św. Anny w Grodzisku Mazowieckim, gdzie jesienią 1980 r. został wikarym. I właśnie tam zastał go solidarnościowy karnawał. Jak wielu, nie będzie ukrywał rozpaczy i oburzenia po wprowadzeniu stanu wojennego.
To wystarczyło, żeby to właśnie do niego zgłosiła się grupa rozpalonych kilkunastolatków marzących o czynie, prędko dorosłych podczas 16 miesięcy karnawału, naczytanych historii o Kedywie i Legionach. Nieszczęściem, nie wystarczało im pisanie na murach i transformatorach „Kopalnię Wujek pomścimy”; roił im się atak na więzienie w Białołęce, odbijanie internowanych, a z czasem powstanie. Zabrali się do rozbrajania milicjantów, co musiało się skończyć tragicznie: 18 lutego 1982 r., podczas szarpaniny z sierżantem milicji Zdzisławem Karosem, ten ostatni został postrzelony i zmarł po kilku dniach. Przerażeni nastoletni sprawcy zgłosili się do ks. Zycha.
Dla propagandy stanu wojennego wypadek z 18 lutego stanowił sytuację wymarzoną: w miejsce zmyślonych „arsenałów +Solidarności+” pojawiała się konkretna uzbrojona grupa, która przelała krew i gromadziła broń. A w chwili gdy okazało się w dodatku, że twórcą tej grupy był student „kościelnego” KUL, a powiernikiem – ksiądz, odpowiednie instytucje mogły tylko zacierać ręce.
SB na trop grupy wpadła prędko: wszyscy jej członkowie zostali aresztowani w nocy z 4 na 5 marca. I właściwie w tym momencie uruchomione zostaną obie inicjatywy operacyjne, które złożą się na dramat ks. Zycha: budowanie „czarnej legendy” propagandowej oraz zapowiedź śmiertelnej zemsty.
Ta pierwsza, czyli „czarna legenda”, była budowana konsekwentnie. Historycy często wymieniają jako jej początek mowę obronną Grzegorza Piotrowskiego, mordercy ks. Popiełuszki, który podczas składania zeznań przed sądem w Toruniu jesienią 1985 r. wymieniał ks. Zycha wśród innych oczernianych przezeń duchownych. Ciągiem dalszym tej operacji medialnej, mającej na celu wybielenie MSW, był wywiad ministra Czesława Kiszczaka udzielony w czerwcu 1986 „Polityce”, w którym również wymienił ks. Zycha wśród morderców Zdzisława Karosa. Ale inicjatywa narodziła się wcześniej: już w 1983 r. ukazała się jedna z najgłośniejszych powieści stanu wojennego, czyli „Rok w trumnie” Romana Bratnego. Jednym z ważniejszych wątków powieści-paszkwilu jest groteskowa organizacja, która przymierza się do konfiskowania broni milicjantom, doprowadzając ostatecznie do tragedii, a której matkuje tromtadracki, tchórzliwy ksiądz. Dla czytelników wydanej w nakładzie 200 tysięcy książki analogia była oczywista.
Druga inicjatywa operacyjna, czyli zastraszanie perspektywą śmierci, prowadzona była w sposób równie profesjonalny: począwszy od pierwszego okrzyku milicjantki w Pałacu Mostowskich, gdzie doprowadzono go po aresztowaniu („– Dajcie mi broń! Dajcie mi pistolet! Zastrzelę klechę bez procesu!”) po chłodny komunikat esbeka w cywilu, podczas pierwszej rozmowy po orzeczeniu wyroku („Teraz morderstwo byłoby zbyt oczywiste; zginiesz po wyjściu”) Sylwestra Zycha osaczano, odwołując się w równym stopniu do emocji „służby”, reagującej na śmierć kogoś ze swoich szeregów, jak do praktyk IV Departamentu.
Sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego, przed którym we wrześniu 1982 r. stanęli członkowie i współpracownicy „Sił Zbrojnych Polski Podziemnej”, skazał ks. Zycha na cztery lata więzienia; po rewizji prokuratorskiej podwyższono wyrok do sześciu lat. Z aresztu śledczego przy u. Rakowieckiej trafił do więzienia o zaostrzonym rygorze w Braniewie.
41 kar administracyjnych. Wielomiesięczny zakaz otrzymywania korespondencji i kontaktów z rodziną. Dziewięć miesięcy w izolatorze. Przymusowe karmienie – takie, podczas którego w więzieniach PRL standardowo rozrywano naskórek w nozdrzach, kaleczono język lub wybijano zęby. I jeden, powracający tekst od mijających go na korytarzu klawiszy: „Nie darujemy ci tego Karosa”.
Walczył o dwie rzeczy: status więźnia politycznego i prawo do odprawiania mszy. To drugie uzyskał jako pierwszy w Polsce dzięki wstawiennictwu kanclerza Kurii Metropolitalnej, ks. Zdzisława Króla. Ominęły go dwie duże amnestie dla „politycznych. Dopiero w październiku 1986 r. został wypuszczony na wolność, po ponad czterech latach.
Wychodził z nerwicą serca, ciężkim owrzodzeniem żołądka, z dyskopatią i wybitymi zębami. Trafił do Białołęki Dworskiej, wówczas nieprzyłączonej jeszcze do stolicy, gdzie posługuje w domu dziecka prowadzonym przez siostry franciszkanki.
Wyszedł również z wyrokiem, o którym SB nie pozwoliła mu zapomnieć: na Ołówkowej 22, przy której położony jest dom dziecka, nagle całymi dniami zaczyna stać milicyjna nyska, w skrzynce pojawia się coraz więcej listów, zwykle zwięzłych: od „Módl się, bo twoje dni są już policzone” po „Zamkniemy ci mordę, klecho”. W swoim pokoju trzy dni po opuszczeniu więzienia nagrywa na taśmę magnetofonową, testament. „Czuję, że zbliża się mój dzień […]. Walczyłem, jak umiałem, walczyłem do końca, byłem w więzieniu, ale myślę, że Polsce trzeba dać więcej, trzeba dać siebie do końca […] Majątku nie posiadam. Myślę, że dobrze będzie, jak to, co jest w moim mieszkaniu, stanie się udziałem mojej rodziny”.
Dawał, jak umiał: wspierał Konfederację Polski Niepodległej, przewoził bibułę, opublikował wspomnienia więzienne. Wydawało się, że wraz z rozmowami okrągłego stołu wszystko idzie ku lepszemu. Jednak właśnie wtedy władze z IV Departamentu – nie sposób dziś orzec, czy w ramach rozgrywek partyjnych frakcji, na zlecenie Moskwy, czy kierowane własną frustracją – postanowiły dać zielone światło mordercom. W odstępie kilku dni z rąk „nieznanych sprawców”, w skrajnie niejasnych okolicznościach, ginie dwóch księży bliskich „Solidarności”: ks. Stefan Niedzielak (zamordowany w nocy z 20 na 21 stycznia 1989) i ks. Stanisław Suchowolec (zamordowany nad ranem 30 stycznia). Ks. Zych jest na pogrzebach obu. „Teraz wezmą się za mnie” – mówi.
A jednak. Wygrano wybory. Tygodniowy urlop ks. Zych postanawia spędzić w parafii św. Katarzyny w Braniewie; niedaleko zakładu karnego, z którego wyszedł przed trzema laty. Miła rutyna wakacji: niespieszne śniadania na plebanii, podróż PKS-em lub okazją do Fromborka, prom do Krynicy Morskiej, plaża i powrót wieczorem. Tak było również 10 lipca rano.
Dalej jest już tylko dokumentacja medyczna i materiały ze śledztwa, które sprawiają groteskowe wrażenie nawet jak na standardy schyłkowego PRL: o drugiej w nocy 11 lipca przypadkowi przechodnie dostrzegają na dworcu PKS w Krynicy Morskiej nieprzytomnego mężczyznę. Reanimującej go parze przeszkadza agresywny pijany mężczyzna, karetka przyjeżdża po 40 minutach, po stwierdzeniu zgonu ciało zostaje pozostawione na miejscu; posterunkowy w Krynicy stawia się na miejscu dwie godziny później, zadeptując teren, pozostawiając wszędzie odciski palców, bez aparatu fotograficznego.
Zwłoki nieznanego osobnika najpierw fałszywie zidentyfikowano; wstępnego rozpoznania dokonano dopiero 12 lipca. Wszystko wskazuje na to, że w międzyczasie przebierano je lub wykradziono z krynickiego prosektorium. Sprzeczne są również wyniki dwóch kolejnych sekcji: pierwsza nie wykazała nic prócz „drobnych otarć i dużego stężenia alkoholu w organach wewnętrznych”, druga – ślady bicia pałką lub innymi tępymi narzędziami oraz ślady licznych wkłuć i skokowo wyższe stężenie alkoholu w zgięciu łokciowym, co może świadczyć o dokonaniu dożylnego zastrzyku ze spirytusu, co z reguły prowadzi do porażenia i zgonu.
W trakcie śledztwa dokonywano mataczenia na różnych poziomach: od podrzucania mylących „dowodów”, po niszczenie akt, do którego przyczynił się podsekretarz stanu MSW, gen. Lucjan Czubiński. We wrześniu 1993 r. postępowanie umorzono „z powodu niestwierdzenia przestępstwa”.
Wykładnię tajemniczej śmierci przygotowano zawczasu – kontynuując wątek „czarnej legendy” z roku 1982. 14 lipca, trzy dni po znalezieniu zwłok, TVP Oddział Gdańsk na osobiste na zlecenie Jerzego Urbana nagrała dłuższy wywiad z dwoma barmanami z położonego niedaleko dworca PKS w Krynicy Morskiej klubu „Riviera”, w którym obaj opowiedzieli o wieczorze 10 lipca, podczas którego ks. Zych miał zapijać się (według ich kalkulacji wychylił ponad litr wódki) w klubie w towarzystwie niezidentyfikowanego mężczyzny. Reportaż TVP wyemitowała w porze największej oglądalności; ks. Zych został w nim po raz kolejny przedstawiony jako „morderca sierż. Karosa”, a jednocześnie zaprezentowany jako alkoholik. Podobny komunikat pojawił się w PAP, gen. Kiszczak powtarzał tę wersję również w wywiadach i zeznaniach z lat dziewięćdziesiątych, mimo że w międzyczasie okazało się, że jeden z barmanów był drobnym przestępcą, notowanym przez SB i najprawdopodobniej posiadającym status tajnego współpracownika.
Jeśli to był scenariusz, to dopracowany we wszystkich szczegółach.
Wojciech Stanisławski
Źródło: MHP