Odezwa Józefa Piłsudskiego do mieszkańców byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego była propozycją stworzenia wspólnego frontu Polaków, Litwinów i Białorusinów. Głównym przeciwnikiem tej koalicji mieli być bolszewicy – mówi PAP prof. Włodzimierz Mędrzecki, historyk z PAN, autor książki „Kresowy kalejdoskop. Wędrówki przez Ziemie Wschodnie Drugiej Rzeczypospolitej 1918–1939”.
Polska Agencja Prasowa: Kresy to pojęcie geograficzne czy raczej określenie pewnego wyobrażenia, mitu o przeszłości?
Prof. Włodzimierz Mędrzecki: Kresy są określeniem pewnej umownej przestrzeni definiowanej w ramach konkretnego kontekstu historycznego. Inaczej rozumiano Kresy w wieku XVIII, odmiennie w okresie międzywojennym, a jeszcze inaczej postrzegamy je współcześnie. Lwów wszedł w granice państwa polskiego w czasach Kazimierza Wielkiego. Przez setki lat województwo ruskie nie było częścią Wielkiego Księstwa Litewskiego ani Ukrainy, ale Korony Królestwa Polskiego. Jeszcze przed I wojną światową postrzeganie Lwowa w kontekście kresowym byłoby niezrozumiałe.
Tymczasem wojna polsko-ukraińska 1918–1919, w której Polacy musieli walczyć o polskość Lwowa, sprawiła, że miasto stało się jedną z najważniejszych redut kresowych. Dziś niemal dla każdego Polaka Lwów jest synonimem Kresów. Kresy zarówno zachodnie, jak i wschodnie są więc postrzegane jako ziemie, do których Polacy mają pełne prawa, ale których polskość jest zagrożona. Należy o nie walczyć, są polem dla bohaterskich postaci i ich heroicznych czynów.
PAP: Kiedy pojawia się mit bohaterów kresowych w formie znanej nam z czasów międzywojnia?
Prof. Włodzimierz Mędrzecki: Jednym z jego najważniejszych twórców był Wincenty Pol. W jego utworach pojawia się postać Szymona Mohorta, bohaterskiego obrońcy polskich stanic. Z drugiej strony mamy opowieść o Bohatyrowiczach autorstwa Elizy Orzeszkowej. To klasyczne figury Polaka kresowego, które później były reprodukowane na wiele sposobów. Owa figura pozostaje w zasadzie niezmienna. Nasze współczesne wyobrażenia o żołnierzach Armii Krajowej walczącej o polskość Kresów stanowią powtórzenie romantycznego wyobrażenia Mohorta.
PAP: Czy Wilno i Lwów wkraczały w okres zaborów jako miasta polskie, a jeśli tak, to co rozumieli przez to ówcześni mieszkańcy tych ziem?
Prof. Włodzimierz Mędrzecki: Pamiętajmy, że w tamtym kontekście historycznym nie definiowano przynależności w takich kategoriach. Lwów był najważniejszym z polskich miast utraconych po pierwszym rozbiorze. Nie stawiano wówczas pytania o charakter etniczny tego miasta. Większość stanowili Polacy, ale były tam również dzielnice: żydowska, ruska, ormiańska. Definiowanie Lwowa i Wilna jako miast polskich jest zauważalne dopiero w drugiej połowie XIX wieku, gdy rozpoczynają się procesy nacjonalizacji całej przestrzeni społecznej.
Lwów staje się stolicą polskości w Galicji po reformach konstytucyjnych i powołaniu kraju koronnego. Spolonizowano władze lokalne i samorządowe, rozwijano sieć szkół powszechnych, przede wszystkim z polskim językiem nauczania. W Uniwersytecie Lwowskim równouprawnione były języki polski, ukraiński i niemiecki, ale w praktyce niemal bez reszty panował polski. Podobnie było z politechniką. Lwów w drugiej połowie XIX w. stał się jednym z najważniejszych centrów polskiej kultury i życia umysłowego. Być może najważniejszym.
Wilno nabrało zdecydowanie polskiego charakteru w czasie I wojny światowej. W latach 1914–1915 wyjechała z miasta zdecydowana większość Rosjan. Równocześnie dochodziło do znaczącego napływu Polaków, w tym rodzin mieszkających dotychczas dalej na wschodzie. W ten sposób w latach 1919–1920 na 150 tys. mieszkańców Polacy stanowili grupę blisko 80-tysięczną, z bardzo liczną elitą intelektualną, kulturalną i polityczną.
Wilno znalazło się w innej sytuacji. Koniec XVIII w. to początek wielkiej kariery tego miasta jako ośrodka kultury polskiej. Dzięki funkcjonowaniu tam tworzonej przez Komisję Edukacji Narodowej Szkoły Głównej Litewskiej ściągało tam wielu uczonych i kandydatów do nauki. Kariera Wilna rozwija się mimo zaborów, niepowodzenia Powstania Kościuszkowskiego i klęski Wielkiej Armii Napoleona.
Złoty okres polskości Wilna kończy się po Powstaniu Listopadowym, następuje okres bardzo zdecydowanej rusyfikacji. Po 1830 r. Wilno przekształca się stopniowo w miasto polsko-żydowsko-rosyjskie. Polacy stanowili około połowy jego mieszkańców, ale wielki napływ rosyjskich urzędników administrujących obszarem Guberni Wileńskiej zmieniał te proporcje. Nastąpiła również reorientacja strategii ludności żydowskiej, która od pewnego momentu zaczyna używać języka rosyjskiego obok swojego „ojczystego” jidysz.
Tymczasem we Lwowie językiem otwarcia Żydów na inne kultury był język polski, a czasami niemiecki. W Wilnie był to zdecydowanie rosyjski. Mamy więc do czynienia z sojuszem kulturowym Rosjan i Żydów. Ten proces trwał aż do I wojny światowej, choć został nieco przyhamowany rewolucją 1905 r. Na początku XX wieku 1/4 ludności Wilna stanowili Rosjanie, Żydzi i Polacy mniej więcej po równo dzielili między siebie pozostałe 75 proc.
Od końca XIX wieku Rosjanie bardzo szybko rozbudowywali nowe centrum Wilna, obecnie ciągnące się wzdłuż obecnego Prospektu Giedymina. W tej nowej części Wilna liczne były cerkwie, urzędy siedziby firm i banków, luksusowe sklepy, hotele i zakłady gastronomiczne. Stare centrum pozostaje żydowskie i polskie. Biedniejsza ludność zostaje wyparta na przedmieścia.
Przed I wojną światową o sile polskości Wilna decydowały ziemiańskie korzenie znacznej części mieszczaństwa oraz rezydencje rodzin ziemiańskich, z których korzystano przy okazji załatwiania w mieście interesów, zabawy czy w okresie edukacji szkolnej dzieci ziemiańskich w wileńskich szkołach. Wilno nabrało zdecydowanie polskiego charakteru w czasie I wojny światowej. W latach 1914–1915 wyjechała z miasta zdecydowana większość Rosjan. Równocześnie dochodziło do znaczącego napływu Polaków, w tym rodzin mieszkających dotychczas dalej na wschodzie. W ten sposób w latach 1919–1920 na 150 tys. mieszkańców Polacy stanowili grupę blisko 80-tysięczną, z bardzo liczną elitą intelektualną, kulturalną i polityczną.
PAP: W latach dziewięćdziesiątych XIX w. Zygmunt Balicki pisał: „Wśród Litwinów prąd wrogi Polakom jest niewątpliwie chwilowym obłędem zrusyfikowanej duchowo radykalizującej młodzieży. Możemy być dla niego wyrozumiali”. Kiedy Polacy zdali sobie sprawę, że Litwini rzeczywiście rozpoczynają proces emancypacji narodowej?
Prof. Włodzimierz Mędrzecki: Często zapominamy, że litewski ruch narodowy powstał niemal równolegle z podobnym ruchem Łotyszy i Estończyków. Te trzy narody od bardzo długo nie miały swoich warstw oświeconych. Nawet w średniowieczu językiem pisma w Wielkim Księstwie Litewskim był język ruski. We wszystkich tych krajach mamy do czynienia z niezwykle ciekawą kulturą ludową, ale nie wytwarza ona dzieł pisanych. Do XIX wieku nie ma literatury łotewskiej, litewskiej czy estońskiej. Chłopi, którzy awansują społecznie, dokonują tego w ramach kultury polskiej, rosyjskiej lub niemieckiej.
Przez kilkaset lat istnieje więc masa etnograficzna, która zupełnie nie funkcjonuje na wyższym poziomie kulturowym i politycznym. Radziwiłłowie czują się Litwinami, ale mówią to po polsku. Jest to świadomość litewskości wywodząca się z tradycji Wielkiego Księstwa Litewskiego, a nie w sensie nowoczesnej narodowości bazującej na własnym etnosie i swoim języku.
Ten stan zaczyna się zmieniać około połowy XIX wieku. Pierwsze dzieła literatury litewskiej były wydawane na terenie tzw. Litwy Pruskiej i później przenikały na teren Litwy pod panowaniem rosyjskim. Pierwsze liceum litewskie powstało w Mariampolu. W latach osiemdziesiątych mamy już do czynienia z kształtowaniem się początkowo maleńkiej grupy inteligencji litewskiej, która buduje język narodowy, m.in. przez czasopismo „Jutrzenka” („Aušra”).
Rozpoczyna się okres konstruowania nowoczesnej ideologii narodowej, która początkowo jest udziałem wąskiej grupy inteligencji, ale dzięki grupie księży katolickich wywodzących się spośród Litwinów zaczyna być promowana na litewskiej wsi. Po dziesięciu latach możemy już mówić o tysiącach ludzi przekonanych do idei narodu litewskiego i znających ten język. Ten sojusz inteligencji i chłopów prowadzi do propagowania kultury narodowej, która nie jest wymysłem, lecz swego rodzaju powrotem do korzeni i jednocześnie propozycją integracji dla etnosu, który cały czas istniał.
Oczywiście patrząc z boku na ten proces i nie rozumiejąc jego mechanizmów, wielu Polaków widziało w tym tylko ciekawostkę etnograficzną lub zabawę grupki „paniczyków”. Tymczasem zjawisko to można porównać z lawiną, która początkowo jest niewielka, a później ciągnie za sobą masy. W Wilnie część Litwinów, którzy do tej pory żyli w kręgu kultury polskiej lub rosyjskiej, gdy dostrzegli alternatywę zaczęli wybierać kulturę litewską. W końcu XIX w. ważnym ośrodkiem kultury litewskiej była parafia p.w. św. Mikołaja, czyli najstarszy kościół miasta. Został objęty przez „księży-litwomanów”, którzy doprowadzili do powstania pierwszej w mieście szkoły litewskiej. W ten sposób stworzono podstawę do uformowania się w Wilnie litewskiej siatki społecznej. Do końca 1939 r. była nieliczna, co najwyżej kilkutysięczna.
Moim zdaniem idea federacyjna była najrozsądniejszą odpowiedzią na rozwój nowoczesnego nacjonalizmu w tym regionie Europy. Była to propozycja, która nie została zrealizowania, a to skutkowało ogromną ilością nieszczęść, które spadły na te narody. Innym pytaniem jest to o jej realność. Skoro jej nie zrealizowano, to widocznie nie była pomysłem realistycznym, ale był to najrozsądniejsza idea pogodzenia interesów narodów tej części Europy.
Nie zmienia to faktu, że tak jak Polacy nigdy nie zapomnieli o Wrocławiu jako stolicy polskiego Śląska i mieście, które musi być wkalkulowywane w obraz terytorium narodowego, tak Litwini od końca XIX w. postrzegali Wilno jako stolicę przyszłej Litwy. Pamiętano, że była to stolica Wielkiego Księstwa Litewskiego. Jeśli więc uznamy, że nowoczesna Litwa jest kontynuatorką tradycji Wielkiego Księstwa, to Wilno musi znaleźć się w jej granicach.
Jeśli jednak przyjmiemy inną nowoczesną kategorię przynależności narodowej, czyli dominację etniczno-narodową, to Wilno jest w 1914 r. miastem polsko-rosyjsko-żydowskim z niewielką „domieszką” Białorusinów i Litwinów.
PAP: Czy powolne kształtowanie się idei federacyjnej, o której pisał już Zygmunt Balicki, było pewnego rodzaju odpowiedzią na kształtowanie się nowoczesnej świadomości litewskiej?
Prof. Włodzimierz Mędrzecki: Nie tylko litewskiej, ale również białoruskiej i ukraińskiej. Wokół idei federacyjnej toczy się wielka dyskusja. Moim zdaniem idea federacyjna była najrozsądniejszą odpowiedzią na rozwój nowoczesnego nacjonalizmu w tym regionie Europy. Była to propozycja, która nie została zrealizowania, a to skutkowało ogromną ilością nieszczęść, które spadły na te narody. Innym pytaniem jest to o jej realność. Skoro jej nie zrealizowano, to widocznie nie była pomysłem realistycznym, ale był to najrozsądniejsza idea pogodzenia interesów narodów tej części Europy.
Punktem wyjścia myślenia federacyjnego było stwierdzenie, że jeśli proces formowania się nowoczesnych narodów jest nie do powstrzymania, to nie ma sensu ich zwalczać, tylko trzeba się z tym faktem pogodzić. Głównym problemem do rozwiązania było to, że rozwijające się w regionie ruchy narodowe aspirowały do suwerenności na tym samym terytorium. Uważały Wilno za swą stolicę, te same miejsca postrzegały jako swe „miejsca święte”.
W tej sytuacji „naturalny” bieg wydarzeń prowadził do rywalizacji o to, kto wygra i uzyska pełne prawo do spornych ziem. Federaliści wierzyli, że możliwe jest odwrócenie tego negatywnego scenariusza i budowanie porozumienia w oparciu o instytucję współgospodarzenia na spornych terenach. Jeśli udałoby się skonstruować byt polityczny, który nie przesądzałby, czy Wilno jest polskie, czy litewskie, lecz by przyjęto, że jest wspólne i wspólnie podejmowano decyzje dotyczące tego miasta, to wówczas możliwe byłoby zażegnanie konfliktu. Taka była istota idei federacyjnej.
Wielu Litwinów odpowiadało na propozycje polskie, że taki układ byłby możliwy do zaakceptowania, ale porozumienie nie jest możliwe, ponieważ Polacy tylko mamią ideą partnerstwa, a w gruncie rzeczy będą dążyli do polonizacji całego kraju. U zarania polskiej i litewskiej niepodległości doszło do wydarzenia, które może być traktowane jako potwierdzenie tych obaw. Latem 1919 r. środowiska związane z Polską Organizacją Wojskową za przyzwoleniem Piłsudskiego zorganizowały zamach stanu, który miał obalić wrogi Polsce rząd Republiki Litewskiej w Kownie i ustanowić na jego miejsce sprzyjający Polsce lub wręcz „kryptopolski” gabinet. Pucz był źle przygotowany i został wykryty przez Litwinów. Było to wydarzenie kompromitujące dla polskich zapewnień o współpracy.
PAP: Czy odezwa do mieszkańców byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego była więc aktem spóźnionym?
Prof. Włodzimierz Mędrzecki: Nie, wcześniej nie było warunków do takiej deklaracji politycznej. W ostatnich tygodniach I wojny światowej do przejęcia Wilna aspirowali Polacy, Litwini i nadchodzący ze wschodu bolszewicy. Polacy nie dysponowali siłami zbrojnymi, poza Samoobroną Wileńską. Litwini współpracowali z Niemcami i liczyli na ich wsparcie. Pod koniec grudnia, po walkach z polską Samoobroną, Wilno zajęły oddziały Armii Czerwonej. 21 kwietnia 1919 r. miasto odzyskały oddziały polskie. To był dopiero początek gry o miasto. Zagadką pozostawał los samego państwa litewskiego, który w obliczu oczekiwanego wycofania się Niemców był niepewny. Nieznana była również przyszłość relacji polsko-bolszewickich i polsko-białoruskich. Kwiecień 1919 r. to moment wielkiej niepewności i chaosu.
Wydana przez Józefa Piłsudskiego odezwa do mieszkańców byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego była próbą wyjścia z tego stanu i propozycją stworzenia wspólnego frontu Polaków, Litwinów i Białorusinów. Głównym przeciwnikiem tej koalicji mieli być bolszewicy. Litewska reakcja na tę propozycję jest zdecydowanie negatywna. Stąd wspomniany wcześniej pomysł przewrotu obalenia rządu w Kownie.
Pamiętajmy, że odzyskanie Wilna popierały nie tylko siły sprzyjające Piłsudskiemu, lecz również endecja. Nie oznacza to, że popierała ideę federacyjną. Pomysł traktowania Wilna jako karty przetargowej w momencie, gdy polski żołnierz zbrojnie odzyskał miasto i cieszy się masowym poparciem miejscowej ludności, wydawał się absurdalny. Z punktu widzenia endecji celem była inkorporacja Wileńszczyzny i dopiero później podjęcie rozmów z Litwą.
Pod koniec grudnia 1918 r., po walkach z polską Samoobroną, Wilno zajęły oddziały Armii Czerwonej. 21 kwietnia 1919 r. miasto odzyskały oddziały polskie. To był dopiero początek gry o miasto. Zagadką pozostawał los samego państwa litewskiego, który w obliczu oczekiwanego wycofania się Niemców był niepewny. Nieznana była również przyszłość relacji polsko-bolszewickich i polsko-białoruskich. Kwiecień 1919 r. to moment wielkiej niepewności i chaosu.
Idea federacyjna miała pewne poparcie na Wileńszczyźnie, m.in. wśród tzw. Krajowców. Niektórzy mieszkańcy byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego – Polacy, Litwini, Białorusini, a nawet pewna grupa Żydów – budowali ideę ucieczki przed nowoczesnym nacjonalizmem i dzieleniem terytoriów według kryteriów etnicznych. Ich marzeniem było doprowadzenie do wyłonienia się z zawieruchy wojennej Wielkiego Księstwa Litewskiego, którego mieszkańcy niezależnie od narodowości i wyznania będą mogli myśleć o tych ziemiach jako o swoim kraju rodzinnym. Krajowcy byli jedyną, obok otoczenia Piłsudskiego, grupą polityczną i środowiskiem społecznym, które szczerze popierało ideę federacyjną.
PAP: Były wśród nich wybitne postacie, takie jak Michał Römer, ale nie dysponowały większym poparciem społecznym…
Prof. Włodzimierz Mędrzecki: Oni nie byli w stanie zdobyć szerszego poparcia, bo mieszczaństwo Wilna miało dosyć Rosjan, Niemców. Byli Polakami i chcieli, żeby ich miasto było częścią Polski. Po wielkiej wojnie nie było sposobu na przekonanie szerszych kręgów społeczeństw do wyrafinowanych koncepcji politycznych. Trudno było ich przekonać do rozmów z Litwinami w sytuacji, gdy jedynym znanym Polakom Litwinem był miejscowy lekarz, który świetnie czuł się w tym mieście.
Nie było więc zrozumienia dla podejmowania gry, której stawką byłoby Wilno. Potwierdzeniem tej postawy przytłaczającej większości mieszkańców Wileńszczyzny były wybory do Sejmu Litwy Środkowej. Zwyciężyły w nich środowiska nastawione na inkorporację.
PAP: Piłsudski ostatecznie pożegnał się z marzeniami o porozumieniu z Litwinami w momencie tzw. buntu Żeligowskiego czy może już wcześniej?
Prof. Włodzimierz Mędrzecki: Czym innym są marzenia, a czym innym kalkulacje polityczne. Piłsudski był politykiem pragmatycznym i rozumiał, że jeśli Litwini nie chcą zawrzeć dobrowolnego porozumienia, to należy doprowadzić do sytuacji, w której uznają, że porozumienie jest dla nich opłacalne. Akcji Żeligowskiego przyświecały dwa cele. Piłsudski dążył do zajęcia Wilna bez narażania się na otwarty konflikt dyplomatyczny z Anglią i Francją. Państwa ententy postrzegały Wilno jako miasto nieporównanie ważniejsze dla Litwinów niż dla Polaków.
Z perspektywy całej układanki politycznej regionu korzystniejsze było włączenie Wilna do Litwy i ustanowienie tam stolicy tego kraju. Zakładano, że z punktu widzenia narodu nieporównywalnie liczniejszego niż Litwini nie będzie większym problemem utrata miasta zamieszkiwanego przez ok. 80 tys. Polaków. Takie było nastawienie ententy w 1920 r.
Świadectwem tego sposobu myślenia był przyjazd do miasta przedstawicieli Francji i Wielkiej Brytanii w momencie wycofania się bolszewików i przeniesienia się do miasta rządu litewskiego. Było to faktyczne uznanie przynależności tego miasta do Republiki Litwy. Piłsudski chciał więc zająć Wilno, tak aby nie ciążyła na nim odpowiedzialność za otwarte sprzeciwienie się woli ententy.
Drugim celem stworzenia Litwy Środkowej było rozpoczęcie rozmów z Litwinami, ale z pozycji siły. Polska mogła zaproponować Litwinom układ polityczny inny od tego przedstawionego w kwietniu 1919 r. przez Piłsudskiego, bo niewypływający z serca, lecz chłodnych kalkulacji politycznych. Zakładał dopuszczenie Litwinów do udziału w rządzeniu Wilnem, ale pod warunkiem, że układ ten będzie oparty na porozumieniu i współpracy, a nie rywalizacji.
Można powiedzieć, że momentem, w którym Piłsudski ostatecznie poddaje swoją koncepcję, jest jego zgoda na wybory do Sejmu Litwy Środkowej. Było bowiem jasne, że wygrają inkorporacjoniści i uchwalą wniosek o przyłączenie Litwy Środkowej do Polski.
PAP: Zaprzeczeniem sposobu myślenia zachodnich polityków o przyszłości Wilna była międzywojenna rola kulturalna i naukowa tego miasta. Miasto raczej niewielkie, niemal pozbawione przemysłu, ale bardzo znaczące na mapie II RP.
Prof. Włodzimierz Mędrzecki: Perspektywa brytyjska i francuska w patrzeniu na Wilno to spojrzenie z lotu ptaka, bez znajomości lokalnych szczegółów. Myślę, że dyplomaci tych krajów nie patrzyli na Wilno przez pryzmat miasta Słowackiego i Mickiewicza. Widzieli punkt na mapie, o który walczą dwa państwa. Uważali, że dla Litwinów jest to kwestia życia i śmierci, ale dla Polaków nie jest aż tak istotne. Ten punkt widzenia całkowicie nie uwzględniał polskich uwarunkowań i postrzegania przez nas Wilna jako jednego z najważniejszych miast ich odradzającego się państwa.
Wydaje się, iż w szerszej perspektywie historycznej to, że Wilno jest stolicą Litwy, należy nie tylko zaakceptować, lecz i uznać za akt sprawiedliwości dziejowej. Nie zmienia to jednak tego, że ogrom nieszczęść, jakie spotkały w czasie tego procesu dziejowego mieszkających tam Polaków, wymaga nie tylko pamiętania, lecz również zadośćuczynienia. Rozwój nacjonalizmu i konfliktu polsko-litewskiego sprawiły, że nie było możliwe takie ułożenie stosunków między dwoma narodami, aby uczynić z Wilna pole kompromisu i przestrzeń budowy partnerskich stosunków pomiędzy Polakami a Litwinami.
Zgadzam się z opinią, że Wilno było ważnym punktem na mapie II Rzeczypospolitej, ale do 1939 r. nie stało się tak istotne, jak chcieliby tego jego mieszkańcy. Wilno był nie tylko stolicą województwa, lecz i centrum ziem północno-wschodnich Rzeczypospolitej. Było to największe miasto tego regionu liczącego niemal 100 tys. km², także jego stolicą gospodarczą i administracyjno-polityczną. Województwo wileńskie pełniło funkcję patronacką wobec pozostałych województw tego regionu – poleskiego, nowogródzkiego i białostockiego. Było to więc miasto istotne w strukturze administracyjnej państwa.
Jego równie ważną cechą było pełnienie roli ośrodka edukacyjnego. Mieściły się tam szkoły wszystkich szczebli włącznie z Uniwersytetem Stefana Batorego. Należy jednak zaznaczyć, że nie była to uczelnia tak znacząca jak Uniwersytet Jana Kazimierza we Lwowie. W przypadku lwowskiej uczelni nie mamy najmniejszego problemu ze wskazaniem środowisk naukowych o ogólnopolskim lub czasami wręcz ogólnoświatowym znaczeniu. Oczywiście w wypadku Wilna przychodzi na myśl historyk idei i filozof prof. Marian Zdziechowski lub wybitny historyk literatury prof. Manfred Kridl. Notabene ten drugi przyjechał do Wilna na początku lat trzydziestych i nie zagrzał tam miejsca.
Często przywoływany dziś Wydział Sztuki Uniwersytetu Stefana Batorego „produkował” głównie bezrobotnych z dyplomami akademickimi. Największe i najbardziej praktyczne znaczenie miał Wydział Medycyny. Podobnie było z Wydziałem Prawa. Można więc powiedzieć, że była to świetna szkoła zawodowa, ale niekoniecznie wielki ośrodek myśli akademickiej. Może zabrakło czasu na wychowanie młodego pokolenia wielkich uczonych?
Wbrew marzeniom mieszkańców Wileńszczyzny nie stała się ona „polskim Heidelbergiem”, czyli ośrodkiem, który nie byłby silny gospodarczy, lecz potężny intelektualnie dzięki skupieniu w nim artystów i uczonych. Okazało się, że siła Warszawy była tak wielka, że wysysała z innych ośrodków, w tym Wilna, najwybitniejsze postaci. Do końca okresu międzywojennego pozostało uroczym i pełnym zabytków miastem, ale jednak do pewnego stopnia prowincjonalnym. Tak też czuła się tamtejsza inteligencja.
PAP: W niedawno wydanej książce „Kresowy kalejdoskop. Wędrówki przez Ziemie Wschodnie Drugiej Rzeczypospolitej 1918–1939” określa pan profesor atmosferę polityczną panującą w Wilnie w drugiej połowie lat trzydziestych jako „ciężką”. Czy można powiedzieć, że elity tego miasta przeczuwały, iż porządek panujący w Wilnie może ulec zagładzie?
Prof. Włodzimierz Mędrzecki: Pochodzący z Wilna Czesław Miłosz był katastrofistą, ale pamiętajmy, że ów katastrofizm uprawiał w Warszawie. Wydaje się, że raczej nie przeczuwano katastrofy na miarę tej, która nastąpiła w 1939 r. Powiedziałbym raczej, że w Wilnie panował optymizm. To miasto w niepodległej Polsce startowało z bardzo niskiego poziomu cywilizacyjnego.
Jeszcze w dwudziestoleciu międzywojennym budowa chodników była zadaniem właścicieli kamienic. Sprawiało to, że nawet na najważniejszych ulicach chodniki nie stanowiły ciągłości. Równie zły był stan kanalizacji. Wywoływało to szczególne problemy w okresie roztopów, gdy śnieg z okolicznych wzgórz spływał do najniższych dzielnic. Po stabilizacji waluty zarząd miasta zaczął porządkować te sprawy. Szybko jednak przyszedł wielki kryzys. Problemem dla rozwoju miasta był również brak przemysłu, a co za tym idzie, niskie dochody budżetowe. Większość inwestycji musiała być finansowana przez państwo. Wilno nie miało wielkiej siły przebicia, więc środki te były także niewielkie.
Sytuacja zmieniła się ok. 1935 r. W ostatnich latach międzywojnia nastąpiło skumulowanie wielu pozytywnych zjawisk. Wilno zaczęło się błyskawicznie rozwijać. Nastąpiło przyspieszenie inwestycji komunalnych, brukowano ulice, budowano kanalizacje, wielki sukces osiągały Targi Północne, rozwijał się rynek pracy, zwiększała się liczba uczniów w szkołach. Wystarczy poczytać wspomnienia Tadeusza Konwickiego i Barbary Skargi, którzy pisali o swojej młodości w tym okresie. Nie było powodu do przeczuwania katastrofy, skoro z roku na rok w Wilnie żyło się coraz lepiej.
Atmosfera była duszna w sensie politycznym. W Wilnie doszło do niezwykle dramatycznego i skandalicznego wydarzenia. Stanisław Cywiński, docent Uniwersytetu Stefana Batorego, uznany za winnego znieważenia pamięci Józefa Piłsudskiego został ciężko pobity przez oficerów garnizonu wileńskiego za przyzwoleniem lub wręcz zachętą ich dowódcy. Później sąd skazał owego naukowca za lżenie pamięci Marszałka. Owa „obraza” było zawoalowana. Nie wymienił nazwiska, ale określił Piłsudskiego jako „kabotyna”.
Poprawnej atmosferze nie sprzyjały też rządy przedostatniego wojewody wileńskiego, płk. Ludwika Bociańskiego. Jego styl sprawowania urzędu był „bardzo wojskowy”. Szczególnie ostro traktował mniejszości narodowe. Można powiedzieć, że zniszczył wszystkie instytucje białoruskie, wśród nich wszystkie szkoły białoruskie w województwie. Prowadził także politykę wręcz litwinożerczą.
PAP: Ostatecznie utraciliśmy Wilno w roku 1939 czy w 1945?
Prof. Włodzimierz Mędrzecki: Raczej w 1939 r. Po wejściu Litwinów władzę przejęli Rosjanie, potem Niemcy, potem utrwaliła się władza sowiecka. Niezależnie od heroizmu Polaków litewskich i Armii Krajowej szans na powrót „polskiego Wilna” po Wrześniu nie było.
Jako historyk polski dostrzegam wady moich rodaków i błędy, jakie w przeszłości popełniali polscy politycy i wojskowi. Rozumiem, dlaczego w pewnych sytuacjach Litwini i Białorusini nie wierzyli w naszą szczerą wolę współpracy, bali się naszej dominacji w stosunkach wzajemnych. Polacy mają obowiązek zastanowienia się nad postępowaniem wobec swoich sąsiadów i współmieszkańców. Z takiego rachunku sumienia nikt nas nie zwolni. Każdy naród powinien wykonywać taki rachunek. Oczywiście można żyć wśród mitów historycznych, ale będzie to historia niemająca związku z rzeczywistością.
Wydaje się, iż w szerszej perspektywie historycznej to, że Wilno jest stolicą Litwy, należy nie tylko zaakceptować, lecz i uznać za akt sprawiedliwości dziejowej. Nie zmienia to jednak tego, że ogrom nieszczęść, jakie spotkały w czasie tego procesu dziejowego mieszkających tam Polaków, wymaga nie tylko pamiętania, lecz również zadośćuczynienia. Rozwój nacjonalizmu i konfliktu polsko-litewskiego sprawiły, że nie było możliwe takie ułożenie stosunków między dwoma narodami, aby uczynić z Wilna pole kompromisu i przestrzeń budowy partnerskich stosunków pomiędzy Polakami a Litwinami.
Wina za taki rozwój wydarzeń z pewnością nie spoczywa tylko po jednej stronie. Jako historyk polski dostrzegam wady moich rodaków i błędy, jakie w przeszłości popełniali polscy politycy i wojskowi. Rozumiem, dlaczego w pewnych sytuacjach Litwini i Białorusini nie wierzyli w naszą szczerą wolę współpracy, bali się naszej dominacji w stosunkach wzajemnych. Polacy mają obowiązek zastanowienia się nad postępowaniem wobec swoich sąsiadów i współmieszkańców. Z takiego rachunku sumienia nikt nas nie zwolni. Każdy naród powinien wykonywać taki rachunek. Oczywiście można żyć wśród mitów historycznych, ale będzie to historia niemająca związku z rzeczywistością.
Jednocześnie uważam, że nie do nas należy wykonywanie pracy za innych. Fakt, że do tej pory Litwini opisują stosunki polsko-litewskie językiem nacjonalistycznej propagandy lat międzywojennych, dowodzi, że zapewne jeszcze nie dojrzali do tego, by dostrzec w Polakach równorzędnego partnera w historii i współczesności. Na dłuższą metę utrudnia im to nie tylko porozumienie z Polską i Polakami, ale też sprawia, że poruszają się w świecie fałszywych mitów i wyobrażeń.
Jednak my ze swojej strony jedyne, co możemy robić – to cierpliwie prezentować nasz punkt widzenia i spokojnie czekać na to, aż nasi partnerzy zrezygnują z opisywania świata w kategoriach czarno-białych, usprawiedliwiania wszystkiego, co „nasze”, a potępiania wszystkiego, co „obce”.
Jest jasne, że ani Polacy, ani Litwini nie ponoszą pełnej odpowiedzialności za zło, które wydarzyło się na tamtych ziemiach. Losy wilnian są tragedią należącą zarówno do dziejów narodowych Litwy, Polski, jak i Białorusi. Należy ją rozpatrywać, dążyć do odnajdywania przyczyn tamtych wydarzeń i zastanawiać się, co mogliśmy zrobić, aby tego uniknąć. Zadaniem każdej ze stron jest autorefleksja nad własnymi działaniami i odpowiedzialnością.
Wielkanoc daje świetną ku temu okazję.
Rozmawiał Michał Szukała (PAP)
szuk / skp /