Urodził się jako Edward Lubusch. Zmarł jako Bronisław Żołnierowicz. To historia SS-mana z KL Auschwitz, który ryzykował życiem, by pomóc więźniom; bielszczanin, który w przedsionku piekła nie wyrzekł się człowieczeństwa.
Na styku kultur
Na świat przyszedł 22 lutego 1922 roku. W Bielsku, gdzie mieszkali jego rodzice, aż 60 procent obywateli deklarowało wówczas narodowość niemiecką, a jedynie co czwarty przyznawał się do polskości. Trzecią narodowością pod względem liczebności byli Żydzi. Matka Lubuscha była Polką; cenioną w mieście położną. W książce adresowej z 1937 roku widnieje wpis: Lubusch Berta, egzaminowana akuszerka, ul. Mostowa 1. Ojciec był Niemcem.
Edward biegle posługiwał się językami polskim i niemieckim. Młodość spędza w mieście, które do wybuchu II wojny św. przepełnione jest kulturą trzech narodów (...). Niewykluczone, że to właśnie doświadczenia rodzinne z wielokulturowym miastem w tle, wpłynęły na jego późniejsze zachowanie wobec więźniów największego niemieckiego obozu zagłady.
Edward biegle posługiwał się językami polskim i niemieckim. Młodość spędza w mieście, które do wybuchu II wojny św. przepełnione jest kulturą trzech narodów. Choć trudno mówić o sielance, do drastycznych tarć między mieszkańcami na tle narodowym w Bielsku nigdy nie doszło. Niewykluczone, że to właśnie doświadczenia rodzinne z wielokulturowym miastem w tle, wpłynęły na jego późniejsze zachowanie wobec więźniów największego niemieckiego obozu zagłady.
Zdaniem żyjącego do dzisiaj Franciszka Kramarczyka, kolegi Lubuscha ze szkolnej ławy w bielskiej szkole zawodowej, zawsze czuł się on bardziej Niemcem, niż Polakiem. Dał temu upust w 1939 roku. W szkole większość uczniów stanowili Niemcy. - W kwietniu nauczyciel ogłosił rozporządzenie, że nie wolno w szkole mówić po niemiecku i polecił nam Polakom pilnować, żeby Niemcy stosowali się do tego rozporządzenia. Ustawiliśmy się do wyjścia na strzelnicę. Usłyszałem, jak stojący ze mną Edward Lubusch rozmawia po niemiecku. Odwróciłem się do nich i upomniałem go, że przecież nie wolno mówić w szkole po niemiecku. On mi na to odpowiedział: „Polska mowa jest do rzyci, a niemiecka…”. Nie dokończył zdania, bo uderzyłem go w twarz tak, że zalał się krwią. Wtedy może ja dla niego stałem się wrogiem, bo mógł się czuć poszkodowany. Wyrzucono go ze szkoły – opowiedział Kramarczyk historykom z Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau, gdy trzy lata temu składał relację dotyczącą Niemca.
Już w czasie wojny, SS-man Edward Lubusch próbował odnaleźć Kramarczyka w Bielsku, w podoświęcimskich Bielanach, w których Polak mieszkał, a także lokomotywowni w Monowicach, gdzie pracował. Rozpytywał o Kramarczyka, który raz po raz przeżywał chwile grozy widując poszukującego go Niemca w mundurze SS. Lubusch dotarł do jego zwierzchnika, Niemca o nazwisku Szunder lub Schunder. Majster zdenerwował się i zagroził SS-manowi doniesieniem do Gestapo, jeśli nie da spokoju jego podwładnemu. W 1944 roku Kramarczyk stracił z oczu dawnego kolegę szkolnego.
„Sram na ten awans”
Do załogi KL Auschwitz Lubusch trafił 1 lutego 1941 roku dzięki matce, początkowo pracując jako telefonista w sztabie Komendantury. Starszy brat Edwarda zginął służąc w Wehrmachcie. Matka za wszelką cenę chciała zapobiec wysłaniu na front drugiego syna. Wielotygodniowe starania przyniosły wreszcie efekt: Lubusch został SS-manem w obozie Auschwitz, położonym około 30 km od Bielska. Berta nie miała pojęcia, gdzie - tak naprawdę – trafił jej młodszy syn. Zależało jej tylko na jednym: by został skierowany do formacji tyłowych SS, byle z dala od frontu.
Do załogi KL Auschwitz Lubusch trafił 1 lutego 1941 roku dzięki matce, początkowo pracując jako telefonista w sztabie Komendantury. Starszy brat Edwarda zginął służąc w Wehrmachcie. Matka za wszelką cenę chciała zapobiec wysłaniu na front drugiego syna.
19–letni Edward nie był jednak w pełni bezpieczny i w każdej chwili mógł trafić na front. Nie spełniał oczekiwań przełożonych; miał zbyt łagodne podejście do więźniów. Nie zmienił go nawet po rozmowach dyscyplinujących.
Nad Lubuschem gromadziły się czarne chmury, jednak los mu sprzyjał. Zepsuł się mu motocykl. Był mechanikiem, więc spróbował naprawić go sam. W pobliżu przechodził więzień obozu Stanisław Trynka, który nieśmiało zaoferował SS-manowi, że mógłby dorobić zepsute części. Lubusch błyskawicznie wpadł na pomysł utworzenia warsztatu ślusarskiego i niewielkiej odlewni żeliwa. KL Auschwitz to przecież ogromny obóz, w którym funkcjonują rozmaite warsztaty. Przyda się jeszcze jeden. Do pomysłu przekonał komendanta obozu Rudolfa Hoessa, który przyszedł osobiście zobaczyć wykonanie pierwszego odlewu.
W 1942 roku Lubusch został szefem warsztatu, a przy okazji udowodnił przełożonym, że jest w obozie niezbędny. Dostał nawet później awans, ale miał do niego spory dystans. „Oświadczył, że sra na ten awans, bo w rzeczywistości zależy mu na wymiganiu się od pójścia na front. Prawdę mówiąc więcej w tym było blichtru niż rzetelnej roboty, ale nam więźniom to nie przeszkadzało. Wszyscy byli zadowoleni. Lubusch wspaniałomyślnie zafundował nam wódkę i żywność” – wspominał dzień otwarcia ślusarni Stanisław Trynka w relacji złożonej w Muzeum Auschwitz.
Jako szef…
SS-man z Bielska uchodził za dobrego szefa. Pomagał więźniom. Większość powojennych relacji w archiwum Muzeum Auschwitz, w których byli więźniowie wspominają go, jest bardziej niż pochlebna. Padały słowa: dobry, lubiany, ustosunkowany pozytywnie do więźniów. Stanisław Trynka wspominał, że jako pomocników przyjmował do warsztatu więźniów. Ci traktowali to, jak skierowanie na wypoczynek. „W ten sposób można było ratować wynędzniałych i wyczerpanych, którym w ślusarni wracały siły” – wyznał.
Dla najsłabszych Lubusch organizował lekarstwa i żywność, choć jak twierdził były więzień Kazimierz Wandowski nie czynił tego w pełni bezinteresownie. „Wynagrodzenie” wypłacał mu kierownik mydlarni Mieczysław Gadomski. Michał Kula, który jako więzień pracował w ślusarni po wojnie podczas procesu komendanta Auschwitz Rudolfa Hoessa, gdzie zeznawał jako świadek, powiedział: „Pierwszego Kommandofuehrera przydzielono do ślusarni jesienią 1942 roku. Funkcję tę objął SS-Rottenfuehrer Lubusch Edward z Bielska. Początkowo bił on więźniów. Potem zmienił się”.
SS-man był bohaterem dość komicznego epizodu, który w relacjach dla Muzeum po wojnie wspomniał więzień Artur Krzetuski. Według niego Michał Kula w szafce narzędziowej przy tokarce zrobił niewielką spiżarnię, w której przechowywał żywność. W pewnym momencie zwrócił uwagę, że zaczyna jej ubywać w czasie, gdy więźniów nie było w warsztacie. Jasne się stało, że któryś z SS-manów odkrył skrytkę i na własną rękę z niej korzysta. Kula postanowił zastawić pułapkę na łasucha. Garnek wypełniony lepkim mazidłem ustawił tak, aby spadł na głowę osobie, która szafkę otworzy. „Na drugi dzień rano zgłosił się do Kubińskiego Lubusch. Prosił, aby pomógł w usunięciu z włosów nieprzyjemnego klajstru. Sprawę potraktował jako dobry kawał i odtąd szafkę pozostawił w spokoju” – mówił Krzetuski.
Miłość w obliczu zagłady
SS-man z Bielska uchodził za dobrego szefa. Pomagał więźniom. Większość powojennych relacji w archiwum Muzeum Auschwitz, w których byli więźniowie wspominają go, jest bardziej niż pochlebna. Padały słowa: dobry, lubiany, ustosunkowany pozytywnie do więźniów.
Edek Galiński, niemal rówieśnik i imiennik Lubuscha, poznał SS-mana w ślusarni, gdzie pracował. Był „starym numerem” z pierwszej grupy Polaków uwięzionych w Auschwitz 14 czerwca 1940 roku. Wraz z Wiesławem Kielarem zaplanowali ucieczkę z obozu. Galiński zdecydował się na ryzykowny krok: w przedsięwzięcie wtajemniczył Edwarda Lubuscha. Był luty 1944 roku. „Edek powiedział mi uradowany, że doszedł do porozumienia ze swoim Kommandofuehrerem Lubuschem, którego znałem jeszcze z początków obozu. Był wówczas Blockfuehrerem. Młody, przystojny. Mówił dobrze po polsku i nigdy nikogo nie uderzył” – wspominał Kielar.
SS-man ma zorganizować mundur oraz pas z kaburą i pistoletem. Pod koniec lutego 1944 roku w budce instalatorów Lubusch zostawia jeden ze swoich mundurów. „Pamiętam, że dzień był piękny i jak na połowę lutego bardzo ciepły. Śniegu ani śladu. Dochodziła 12.00. Lubusch miał o tej porze nadjechać rowerem i przywieźć mundur. Zobaczyłem go z daleka. Nadjeżdżał od strony głównej wartowni. Był punktualny. Rower oparł o budkę niedbale. Gdy wszedł do środka rower się wywrócił. Wybiegł w tej chwili, wsiadł na rower i odjechał. Bał się albo był zdenerwowany” - opowiadał Kielar. Chwilę po SS-manie z budki wyszedł Galiński. W rękach trzymał zawinięty w papier tobołek. To był mundur Lubuscha. Kilka tygodni później w identyczny sposób doszło do przekazania pistoletu z dwoma nabojami.
U schyłku 1943 roku Galiński poznał Malę Zimetbaum, polską Żydówkę starszą od niego o 5 lat. Jej rodzina wiele lat przed wojną wyemigrowała do Belgii. Po wkroczeniu Niemców do tego kraju została we wrześniu 1942 roku osadzona w obozie w Malines, a następnie deportowana do Auschwitz II-Birkenau. Została skazana na zagładę, jednak ocalała dzięki zdolnościom lingwistycznym. Mala płynnie posługiwała się językiem flamandzkim, francuskim, niemieckim, angielskim i polskim. Młodzi zakochali się w sobie i zaczęli się spotykać. Przyglądający się im Kielar zrezygnował z ucieczki. Jego miejsce zajęła Mala. Plan był prosty: Edward Galiński przebrany w mundur SS wyprowadzi z obozu więźniarkę Zimetbaum.
Uciekli 24 czerwca 1944 roku. Dotarli do Kóz koło Bielska. Tam Mala namówiła Galińskiego by poszli w kierunku Słowacji. Był 7 lipca. Uciekinierzy byli potwornie zmęczeni i głodni. Mala poszła kupić chleb. Zatrzymał ją jednak niemiecki patrol. Galiński nie zostawił ukochanej samej; dobrowolnie do niej dołączył. Zostali zidentyfikowani jako uciekinierzy z Auschwitz i osadzeni w obozowej katowni - bloku 11. Początkowo Niemcy traktowali ich łagodnie. Do Kielara trafiły grypsy od Galińskiego. „Galiński uspokajał mnie i prosił, aby zawiadomić Lubuscha, że nie będzie zeznawał o jego kontaktowaniu się z nim” – wyznał Kielar. Wkrótce obozowe Gestapo rozpoczęło właściwe śledztwo. Oboje byli bestialsko torturowani. Niemcy chcieli wiedzieć skąd Edek miał mundur i broń. Bolesław Staroń, który razem z Galińskim siedział w celi bloku 11, wspominał po wojnie, że każdego wieczoru śpiewał on włoską piosenkę „Serenata in Messico”, by powiadomić Malę, że żyje. Zostali skazani na śmierć. Lubuscha – mimo tortur - nie zdradzili. Wyrok został wykonany 22 sierpnia 1944 roku.
Etatowy Niemiec
W momencie, gdy Galiński i Zimetbaum zostali zatrzymani, Lubuschowi zaczęło grozić śmiertelne niebezpieczeństwo. SS–man zdezerterował. Wyjechał z domu, ale w obozie się nie pojawił. Niemcy rozpoczęli poszukiwania. Lubuschowi pomogła Armia Krajowa, z którą – zdaniem historyka z Państwowego Muzeum Auschwitz–Birkenau Bohdana Piętki – bielszczanin rozpoczął współpracę jeszcze przed ucieczką Galińskiego i Zimetbaum. W artykule poświęconym pułkownikowi Franciszkowi Faix–Limanowskiemu, bohaterowi obozowego ruchu oporu, który również uciekł z Auschwitz, historyk napisał, że nie byłoby to możliwe bez pomocy Lubuscha.
„SS-man, w związku z niekorzystnym dla Niemiec rozwojem wypadków na wojnie szukał możliwości rehabilitacji i zgodził się na współdziałanie z AK przy organizacji ucieczki Faix-Limanowskiego, w zamian za wydanie mu po wojnie pozytywnej opinii” – ocenił Bohdan Piętka postawę bielszczanina. Członkowie jego rodziny przedstawili inną wersję wydarzeń. Według wnuczki Edwarda - Joanny Dolęgi–Semczuk - kontakt z ruchem oporu umożliwił mu ojciec jego żony Hildegardy Kneblowskiej - Jan. Teść był przed wojną zawodowym oficerem Wojska Polskiego. Edward i Hildegarda pobrali się w lutym 1943 roku. W podaniu o zgodę na małżeństwo Lubusch napisał, że narzeczona jest Niemką i wcześniej nosiła nazwisko Knoebl. Istnieje dokument w sprawie „czystości rasowej” rodziny wystawiony 11 lutego 1943 roku.
Edek Galiński, niemal rówieśnik i imiennik Lubuscha, poznał SS-mana w ślusarni, gdzie pracował. Był „starym numerem” z pierwszej grupy Polaków uwięzionych w Auschwitz 14 czerwca 1940 roku. Wraz z Wiesławem Kielarem zaplanowali ucieczkę z obozu. Galiński zdecydował się na ryzykowny krok: w przedsięwzięcie wtajemniczył Edwarda Lubuscha.
Wolontariuszka z Państwowego Muzeum Auschwitz–Birkenau Daria Czarnecka prześledziła losy Edwarda Lubuscha. Według zebranych przez nią relacji od członków 12 Pułku Piechoty Armii Krajowej Ziemi Wadowickiej służył wśród nich – jak go nazywali - etatowy Niemiec. „Mówili o nim, że uciekł z załogi obozowej KL Auschwitz. Ten etatowy Niemiec podjeżdżał pod więzienia i pokazywał Gestapo, że ma nakaz zabrania więźniów, członków Armii Krajowej. Pod pozorem eskortowania wywoził ich za Wadowice. Nie można stwierdzić ze stuprocentową pewnością, że Niemcem pomagającym Armii Krajowej był Edward Lubusch, ale wiele na to wskazuje. Przede wszystkim w 1944 roku Hildegarda Lubusch wraz z synkiem Włodzimierzem mieszkała w Wadowicach. Jej mąż działał w jakiejś organizacji AK na tym terenie, a tu funkcjonował tylko 12 Pułk Piechoty Ziemi Wadowickiej” – powiedziała Czarnecka.
Gdy Lubusch prawdopodobnie walczył w AK, Gestapo 24 godziny na dobę obserwowało wadowicki dom, w którym mieszkała żona z synkiem. Pod koniec 1944 roku bielszczanin przyszedł ich odwiedzić. Został zatrzymany i uwięziony w bielskim więzieniu. Wyrok mógł być tylko jeden: śmierć! Los uśmiechnął się jednak do mężczyzny. Tuż przed wkroczeniem Sowietów do Bielska w lutym 1945 roku Niemcy przewożą Edwarda Lubuscha do Berlina. Miesiąc spędza w wilgotnej celi. Wokół Berlina zacieśniał się już jednak sowiecki pierścień. Lubusch został wypuszczony z więzienia i wcielony do Volkssturmu, pospolitego ruszenia, które miało ratować wykrwawiającą się III Rzeszę. Mężczyzna wyrwał się z nazistowskiej opresji po raz drugi. Uciekł z płonącego Berlina.
Jego dzieje opisał współcześnie Przemysław Semczuk, małżonek wnuczki Edwarda Lubuscha. Uciekając z Berlina skierował się do Polski. Przy jednym z polskich żołnierzy, na którego ciało się natknął, znalazł dokumenty. W tej chwili umarł Edward Lubusch. Do Polski wrócił Bronisław Żołnierowicz, urodzony w 1914 roku w Kowaliszkach koło Wilna. Według dokumentów Żołnierowicz ukończył 5 klas szkoły podstawowej. Ludziom mówił, że wraca z robót przymusowych w Niemczech. Wiedział, że do Bielska nie mógł wrócić. W rodzinnych stronach mógł go ktoś rozpoznać. Na krótko Bronisław Żołnierowicz wraz z żoną i synkiem osiedli w Gdańsku, a później w Wielkopolsce. To były ciężkie czasy dla rodziny. Czasem nawet głód zaglądał im w oczy. Dopiero, gdy Żołnierowicz podjął się pracy w Państwowych Gospodarstwach Rolnych, sytuacja materialna uległa poprawie. Wtedy też, w 1947 roku, przyszła na świat ich córka Krystyna.
W 1956 roku rodzina przeprowadziła się do Jeleniej Góry, gdzie mieszkali już rodzice Hildegardy, która po wojnie zaczęła używać drugiego imienia – Marta. Jan Kneblowski kupił dom. W papierach jako właścicielka znalazła się Marta Żołnierowicz.
W momencie, gdy Galiński i Zimetbaum zostali zatrzymani, Lubuschowi zaczęło grozić śmiertelne niebezpieczeństwo. SS–man zdezerterował. Wyjechał z domu, ale w obozie się nie pojawił. Niemcy rozpoczęli poszukiwania.
Były SS-man zajmował się handlem, później nadzorował prace melioracyjne. W latach 60. Żołnierowicz rozpoczął pracę w jeleniogórskim biurze podróży „Orbis”. Znał świetnie niemiecki, więc oprowadzał wycieczki z NRD i RFN po Karkonoszach. Z pracy zrezygnował z powodu zdrowia i przeszedł na rentę.
Ukryta prawda
Bronisław i Marta Żołnierowiczowie nie rozmawiali o Auschwitz przy dzieciach. Prawda o SS-mańskiej przeszłości wyszła na jaw przez przypadek. Jego syn Włodzimierz chciał się ożenić i potrzebował oryginału metryki urodzenia. Ojciec przekonywał go, że urodził się w Bielsku, ale tamtejszy Urząd Stanu Cywilnego spłonął w czasie wojny i nie ocalały żadne dokumenty. Syn zaczął jednak drążyć sprawę. Wbrew ojcu pojechał do Bielska, gdzie dotarł do ciotki. Gdy wyznał jej, jaki jest cel wizyty, kobieta powiedziała: „Ty nie szukaj prawdy, bo twój ojciec był SS–manem w KL Auschwitz”. Włodzimierz doznał szoku. Po raz drugi przeżył wstrząs, gdy trafił do bielskiego kościoła oraz USC, gdzie żaden pożar nie strawił dokumentów. W archiwum parafialnym i urzędowym pod datą jego urodzenia nie figurował nikt o nazwisku Żołnierowicz, lecz Włodzimierz Lubusch. Młodzieniec poznał swoją prawdziwą tożsamość. Aby nie rodziły się wątpliwości Żołnierowiczowie adoptowali później Włodzimierza Lubuscha, by już oficjalnie przyjął ich nowe nazwisko.
Przeszłość Edwarda Lubuscha położyła się cieniem także na życiu córki Krystyny. Pewnego dnia wyznała matce, że jest w ciąży z porucznikiem radiotelegrafistą Ludowego Wojska Polskiego. Żołnierowiczowie zabronili jej jednak wyjść jej za mąż. „W tym czasie informacja wojskowa bardzo skrupulatnie sprawdzała przyszłe żony oficerów. Prawda o tym, że pod nazwiskiem Bronisław Żołnierowicz ukrywa się Edward Lubusch natychmiast ujrzałaby światło dzienne. Żołnierowicz nie funkcjonował przecież w żadnych dokumentach. Nawet dom został zapisany na to nazwisko” – powiedziała wolontariuszka z Muzeum Auschwitz Daria Czarnecka, która badała losy Lubuscha. Żołnierowiczowie wywieźli córkę do klasztoru. Tam na świat przyszła dziewczynka, Ania, którą rodzina oddaje do adopcji. Żołnierowiczowie utrzymywali stały kontakt z dzieckiem. Gdy przybrani rodzice zmarli, Anna zaczęła szukać. Dopiero w 2001 roku poznała swoją prawdziwą matkę i przyrodnią siostrę. Ojca nie poznała.
Strach towarzyszył rodzinie każdego dnia. Druga wnuczka Edwarda Lubuscha - Joanna Dolęga–Semczuk powiedziała, że dziadkowie często rozmawiali ze sobą szeptem. Bronisław Żołnierowicz dbał także, aby krąg znajomych rodziny nie powiększał się. „Dziadkowie pilnowali, by w nocy były dobrze zamknięte drzwi wejściowe do domu. Kilka miesięcy przed śmiercią moja babcia płakała co noc i mówiła, że się boi” – wspominała.
Rozliczenie z przeszłością
Joanna Dolęga–Semczuk podczas wizyty w byłym niemieckim obozie Auschwitz zaczęła przeglądać jeden z albumów. „Zobaczyłam w nim zdjęcie ślubne dziadków. Takie samo stało u nas na fortepianie. W książce podpisane zostało, że jest to fotografia należąca do jeńców obozu. Postanowiłam to wyjaśnić. Nie bałam się prawdy. Wiedziałam, że mój dziadek był dobrym człowiekiem” – powiedziała.
Historyk Państwowego Muzeum Auschwitz–Birkenau dr Adam Cyra było do połowy lat 90. przekonany, że Edward Lubusch zginął w Berlinie. Jego powojenne losy poznał z relacji Dolęgi–Semczuk, która pewnego dnia przyjechała do byłego obozu. „Dokładnie pamiętam ten dzień. Zadzwonił telefon na moim biurku i jedna z pracownic poinformowała mnie, że przy wejściu czeka kobieta, która twierdzi, że jest wnuczką SS-mana z Auschwitz. Pamiętam jak weszła do mojego pokoju i powiedziała: jestem wnuczką Edwarda Lubuscha” – wspominał dr Cyra. Do dziś w biurku ma kasetę z nagraniem rozmowy. Dolęga–Semczuk przyjechała, by dowiedzieć się prawdy o dziadku, bez względu na to, jaka by ona by była. „Na początku rozmowy była bardzo spięta. Kiedy jednak opowiedziałem o tym, jak się zachowywał, wyraźnie jej ulżyło. Z około 8 tysięcy SS-manów, którzy służyli w oddziałach wartowniczych KL Auschwitz postawa Edwarda Lubuscha była szczególna” – podkreślił Cyra.
To bezdyskusyjnie jasna postać. Być może o jego zachowaniu zdecydowała – jak się wyraził były więzień Artur Krzetuski - „polska podszewka”. Jak mówił, „Wyłaziła ona z Lubuscha szczególnie, kiedy się upił. Śpiewał wówczas w obozie Auschwitz na cały głos Jeszcze Polska nie zginęła. Trzeba mu było gębę zatykać, żeby nie narobił nam biedy”.
Młodej kobiecie nazwisko Lubusch nie było obce. Towarzyszyło jej od dziecka. Na 1 listopada babcia zawsze zamawiała msze święte za nieżyjących członków rodziny; oprócz nazwiska Żołnierowiczów i Kneblowskich pojawiali się Lubuschowie.
Dziadka pamięta jako czułego człowieka. „Był bardzo ciepłym, dobrym człowiekiem. Opowiadał mi bajki na dobranoc, woził na sankach, zabierał do Karpacza. Dla mnie był przede wszystkim dziadkiem. Kiedyś zadałam mu pytanie, dlaczego ma takie dziury na brzuchu? Odpowiedział tylko, że to ślady po wojnie” – powiedziała Dolęga-Semczuk. Dziś bardzo żałuje, że o Edwardzie Lubuschu nie dowiedziała się wcześniej. Kiedy go zabrakło uczęszczała do trzeciej klasy szkoły podstawowej. Nie zdążyła zadać mu wielu pytań. Edward Lubusch zmarł 10 marca 1984 roku we Wrocławiu. Spoczął na cmentarzu w Jeleniej Górze. Na pomniku nagrobnym widnieje nazwisko Bronisława Żołnierowicza.
„Jeszcze Polska nie zginęła…”
Dlaczego Edward Lubusch postępował podczas wojny tak, a nie inaczej? Co nim kierowało? Dlaczego ryzykował życiem, by pomóc więźniom Auschwitz? I dlaczego tak bardzo bał się po wojnie?
Zdaniem dra Adama Cyry nie robił tego dla pieniędzy. „Żadna kwota nie była w stanie zrekompensować ryzyka jakie ponosił” – powiedział. Więźniowie, poza jedną wypowiedzią Wiesława Kielara, który przy okazji ucieczki Galińskiego wspomniał, że Lubusch chciał 200 dolarów, nigdy nie wspominali, by domagał się pieniędzy za pomoc. To bezdyskusyjnie jasna postać. Być może o jego zachowaniu zdecydowała – jak się wyraził były więzień Artur Krzetuski - „polska podszewka”. Jak mówił, „Wyłaziła ona z Lubuscha szczególnie, kiedy się upił. Śpiewał wówczas w obozie Auschwitz na cały głos Jeszcze Polska nie zginęła. Trzeba mu było gębę zatykać, żeby nie narobił nam biedy” – wspominał Krzetuski. Inną historię opowiadał długoletni więzień Auschwitz i Mauthausen, a później wielkoletni dyrektor Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau Kazimierz Smoleń. Przytoczył ją dr Adam Cyra: „Pewnego razu pijany Lubusch zaczął strzelać do portretu Hitlera. Na szczęście więźniom udało się go w porę obezwładnić. W nocy jeden z nich zatuszował dziury pozostawione przez kule. Rano obraz wyglądał jak nowy. Żaden z przełożonych Edwarda Lubuscha nie dowiedział się incydencie”. Więźniowie starali się chronić SS-mana, który był dla nich ludzki. Ponoć sam Edward Lubusch, gdy jeszcze nosił SS-mański mundur i na własne oczy widział piekło Auschwitz miał powiedzieć do polskich więźniów, że gdy widzi to, co się dzieje w Auschwitz, to wstydzi się, że jest Niemcem.
Joanna Dolęga–Semczuk, wnuczka SS-mana z Auschwitz, który w ekstremalnych warunkach zdał egzamin z człowieczeństwa, mówiąc o nim podkreśliła: „Jestem z dziadka dumna”.
Anna Szafrańska, Marek Szafrański (PAP)