W nocy z 27 na 28 maja 1947 r. na dworcu kolejowym w Lesznie pluton wojska polskiego interweniował w obronie więzionej przez żołnierzy sowieckich Polki. W wyniku zbrojnego starcia zginęło trzech Sowietów. Trzy tygodnie później, 15 czerwca, za udział w tej akcji stracono trzech polskich żołnierzy.
Mogił podporucznika Jerzego Przerwy, kaprala Wiesława Warwasińskiego i szeregowego Władysława Łabuzy - wszyscy mieli w chwili śmierci po 22 lata - nie odnaleziono do dziś.
Będąca w ciąży 21-letnia repatriantka z Baranowicz Zofia Rojuk, 26 maja 1947 r. została - wbrew swej woli - zabrana z domu na wsi pod Koszalinem przez sowieckich żołnierzy i rozdzielona w ten sposób z roczną córeczką. Sowieci zrobili to na prośbę męża Zofii, Władysława Romeckiego, który chciał się jej pozbyć, bo nie chciała pracować na gospodarstwie. Zrobili to - jak ustalił Krzysztof M. Kaźmierczak, poznański dziennikarz od wielu lat zajmujący się tą sprawą, m.in. autor książki "Rozstrzelani za uratowanie kobiety" - za butelkę wódki, ale przede wszystkim bezprawnie. Proces repatriacji był już zakończony i nie było żadnych powodów, by kobietę odesłać do ZSRS jako urodzoną na jego terenie. Romecki chcąc pozbyć się żony, twierdził, że ona nie jest Polką, tylko Ukrainką, zataił też fakt, że byli formalnie związani ślubem zawartym 18 października 1945 r. w Giessen.
Będąca w ciąży 21-letnia repatriantka z Baranowicz Zofia Rojuk, 26 maja 1947 r. została - wbrew swej woli - zabrana z domu na wsi pod Koszalinem przez sowieckich żołnierzy i rozdzielona w ten sposób z roczną córeczką. Sowieci zrobili to na prośbę męża Zofii, Władysława Romeckiego, który chciał się jej pozbyć, bo nie chciała pracować na gospodarstwie.
Dzień później więziona przez Sowietów do jednostki w Legnicy pociągiem z Poznania, Zofia Rojuk w trakcie podróży dyskretnie poprosiła o pomoc - przedstawiając swoją sytuację – siedzącego w tym samym przedziale Feliksa Lisa.
Na stacji w Kościanie interweniowali, poinformowani przez Lisa, funkcjonariusze Służby Ochrony Kolei (SOK). Bez powodzenia - czerwonoaramiści zagrozili im bronią. Wieść o porwanej kobiecie przekazali więc do kolejnej stacji na trasie. W Lesznie, gdzie pociąg miał kilkugodzinny postój, zainterweniował, wspólnie z drugim funkcjonariuszem, dyżurujący na dworcu milicjant Zygmunt Handke. Sowiecki oficer znów wyciągnął pistolet i oznajmił: "Uchadi, Polaki bo was pozastrzelam, jobane w rot".
"Handke, podobnie jak kolejarze, zdawał sobie sprawę, że pijani Sowieci są zdolni do wszystkiego i czują się w Polsce bezkarni. Był wprawdzie komunistą, ale nie akceptował łamania prawa przez sojuszniczą armię" – napisał w książce "Tajne spec. znaczenia" Krzysztof M. Kaźmierczak.
Milicjant powiadomił o sytuacji komendę MO w Lesznie, a kiedy tam nie wykazano zainteresowania sprawą, leszczyński garnizon WP. W efekcie 16-osobowy pluton alarmowy dowodzony przez podporucznika Jerzego Przerwę pojawił się na stacji. Po drodze Przerwa, doświadczony frontowiec, sześciokrotnie odznaczony za męstwo, m.in. za udział w zdobyciu Berlina, poinstruował żołnierzy, że mają prawo użyć broni, jeśli Rosjanie zrobią to pierwsi, podkreślił także kilkukrotnie, że mają się nie bać.
"Tylko on miał doświadczenie bojowe, wiedział, jak to jest stanąć naprzeciw uzbrojonego przeciwnika, a do tego znał mentalność czerwonoarmistów, bo razem walczyli na froncie. Miał świadomość, że w konfrontacji z nimi trzeba im pokazać swą siłę, bo tylko tak można wzbudzić w nich respekt" - napisał Kaźmierczak w książce "Rozstrzelani za uratowanie kobiety". Pozostali członkowie plutonu alarmowego nie mieli frontowego ostrzelania, pochodzili z powojennego poboru i - co podkreślił Kaźmierczak - "od początku wpajano im, że Armia Sowiecka jest sojusznikiem, i to uprzywilejowanym". Po wojnie na terytorium Polski, a zwłaszcza na tzw. Ziemiach Odzyskanych, stacjonowało wiele oddziałów sowieckich. Sowieccy żołnierze nie podlegali polskim władzom ani sądom. Byli bezkarni, a pijani - praktycznie zdolni do wszystkiego.
Przerwa wydał żołnierzom rozkaz obstawienia budynku dworca - usunięcia cywilów i nie wypuszczania czerwonoarmistów, a sam poszedł do wartowni SOK rozmawiać z kpt. Mikołajem Sokołowem. Personalia sowieckiego oficera ustaliło późniejsze śledztwo, nie przedstawił się bowiem Polakom.
Polski oficer chciał zobaczyć dokumenty, na których podstawie Zofia Rojuk była przetrzymywana, Rosjanin odmówił ich okazania. Podczas rozmowy dowódców sowieccy oficerowie próbowali wyjść z dworca.
Polski oficer chciał zobaczyć dokumenty, na których podstawie Zofia Rojuk była przetrzymywana, Rosjanin odmówił ich okazania. Podczas rozmowy dowódców sowieccy oficerowie próbowali wyjść z dworca. Polacy, wypełniając rozkaz ppor. Przerwy, nie chcieli na to pozwolić. Pijani Sowieci nie zamierzali jednak respektować zakazu - sięgnęli po broń. Według świadków Rosjanie zaczęli strzelać pierwsi, polscy żołnierze odpowiedzieli ogniem. Zastrzelili szeregowca i dwóch oficerów Armii Czerwonej oraz ranili pięciu żołnierzy.
Zanim aresztowano polskich żołnierzy, porucznik Przerwa zapewniał ich, że nic się nie może stać, działali bowiem zgodnie z prawem.
Czynności śledcze na miejscu potyczki podjęli funkcjonariusze miejscowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Na podstawie śladów i zeznań świadków ustalili, że pierwsi użyli broni Sowieci. Potem śledztwo przejął kierujący ówczesną poznańską prokuraturą, służący w polskim wojsku sowiecki oficer Wilhelm Świątkowski.
W swoim śledztwie Świątkowski "ustalił", że żołnierze sowieccy zostali ostrzelani podczas snu i nie zdążyli odpowiedzieć ogniem. Zeznania pozostałych świadków, wedle których pierwsi mieli zacząć strzelać Rosjanie, zignorował. Podobnie jak ekspertyzę rusznikarską i dowody w postaci kilkudziesięciu kul wystrzelonych z broni maszynowej, której nie mieli biorący udział w starciu żołnierze Wojska Polskiego. "Śledztwo nie miało na celu ustalenia faktycznego przebiegu wydarzeń, ale służyło wyłącznie zemście na tych, którzy odważyli się sprzeciwić sojuszniczej armii. Odpowiadające tej tezie zeznania wymuszano torturami. W ten sposób nakłoniono część aresztowanych do wycofania się z tego, że widzieli, jak Rosjanie zaatakowali" – napisał Kaźmierczak.
Czynności śledcze na miejscu potyczki podjęli funkcjonariusze miejscowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Na podstawie śladów i zeznań świadków ustalili, że pierwsi użyli broni Sowieci. Potem śledztwo przejął kierujący ówczesną poznańską prokuraturą, służący w polskim wojsku sowiecki oficer Wilhelm Świątkowski.
Wyrok zapadł po dwudniowym procesie 7 czerwca 1947 r. Pod aktem oskarżenia podpisał się prokurator Maksymilian Lityński (wcześniej nazywał się Maks Lifsches). O winie oskarżonych orzekli szef Wojskowego Sądu Okręgowego w Poznaniu Franciszek Szeliński i kierujący Wojskowym Sądem Rejonowym Jan Zaborowski (w czasie niemieckiej okupacji był policjantem w warszawskim getcie).
Polscy żołnierze - podporucznik Jerzy Przerwa, kapral Wiesław Warwasiński oraz szeregowcy Władysław Łabuza i Stanisław Stachura - zostali skazani na karę śmierci. Ponadto szeregowy Tadeusz Nowicki i milicjant kapral Zygmunt Handke usłyszeli wyroki po 10 lat więzienia; a Feliks Lis - jako ten, który pośrednio sprowokował starcie - dostał 12 lat.
Skazani wystąpili o ułaskawienie do ówczesnego prezydenta Bolesława Bieruta. 14 czerwca Bierut zamienił karę śmierci na 15 lat więzienia Stanisławowi Stachurze. Uwolnił też Tadeusza Nowickiego, który załamał się w śledztwie i zeznawał na niekorzyść kolegów.
"Mój mąż podporucznik Jerzy Przerwa został skazany na karę śmierci. Przeszedł cały szlak bojowy, był ranny i dostał odznaczenia. Ja za trzy miesiące zostaję matką. Błagam o pomoc" - telegram wysłany przez żonę skazanego, Lidię, do dowodzącego Wojskiem Polskim marszałka Michała Roli-Żymierskiego pozostał bez odpowiedzi.
Podporucznik Jerzy Przerwa, szeregowy Władysław Łabuza i kapral Wiesław Warwasiński zostali zastrzeleni najprawdopodobniej przez naczelnika poznańskiego aresztu UB Jana Młynarka, którego podpis, jako dowódcy plutonu egzekucyjnego, figuruje na protokołach wykonania wyroków śmierci. Młynarek miał zwyczaj wykonywać je osobiście, strzelając skazanym w tył głowy. Odbywało się to zwykle w lasach między Gądkami a Kórnikiem koło Poznania, gdzie później potajemnie chowano zamordowanych.
Ofiary politycznego mordu sądowego zostały zrehabilitowane w 1990 r. Proces rehabilitacyjny odbył się jednak bez rozgłosu. To, że proces w Lesznie był zbrodnią sądową, stwierdzono już w 1956 r. Z tego roku pochodzi bowiem widniejąca na aktach sprawy adnotacja przeglądającego je funkcjonariusza: "w świetle akt kontrolnych wyrok niesprawiedliwy". Mimo to żaden z odpowiedzialnych za tę zbrodnię sądową nie poniósł konsekwencji. Prokurator Lityński i sędzia Szeliński w 1969 r. wyjechali do Izraela - obaj nie żyją. Prokurator Świątkowski wrócił do Związku Sowieckiego, gdzie został wiceszefem moskiewskiej prokuratury. W 1988 r. został napadnięty w swoim domu i zamordowany.
Ofiary politycznego mordu sądowego zostały zrehabilitowane w 1990 r. Proces rehabilitacyjny odbył się jednak bez rozgłosu. To, że proces w Lesznie był zbrodnią sądową, stwierdzono już w 1956 r.
Pierwszy tekst przypominający potyczkę i jej dramatyczne skutki opublikował Krzysztof M. Kaźmierczak na łamach "Gazety Poznańskiej" w 2004 r. Od tamtej pory dziennikarz stara się o upamiętnienie skazanych żołnierzy i dokumentuje wydarzenie sprzed 70 lat. Dzięki jego staraniom 17 września 2014 r. na froncie budynku dworca w Lesznie odsłonięto tablicę pamiątkową poświęconą bohaterom interwencji w obronie porwanej kobiety.
Publikacja "Rozstrzelani za uratowanie kobiety. Wojsko polskie kontra armia sowiecka" - dokumentująca dramatyczne wydarzenia sprzed 75 lat, a także późniejsze, sięgające praktycznie do współczesności, również dramatyczne, losy ich uczestników - została w 2019 r. uznana za najlepszą książkę popularnonaukową o historii Polski w XX w. w konkursie Książka Historyczna Roku.
"Bohaterska postawa polskich żołnierzy i innych uczestników wydarzenia godna jest uhonorowania w znacznie większym, ogólnopolskim wymiarze" - powiedział PAP Krzysztof M. Kaźmierczak. "Bo choć służyli w +ludowym+ wojsku, to gdy zaistniała taka potrzeba, wystąpili przeciwko Armii Sowieckiej, wykazując się nieprzeciętną odwagą i przywiązaniem do fundamentalnych wartości Wojska Polskiego" - wyjaśnił. "Dlatego miesiąc temu wystąpiłem oficjalnie do prezydenta Andrzeja Dudy z wnioskiem, by - korzystając ze swoich uprawnień zwierzchnika Sił Zbrojnych RP - awansował pośmiertnie podporucznika Jerzego Przerwę, kaprala Wiesława Warwasińskiego i szeregowego Władysława Łabuzę. A może także odznaczył" - dodał.
Podporucznik Jerzy Przerwa w ostatnim słowie przed ogłoszeniem wyroku miał powiedzieć: "Chciałbym żyć dla dziecka, które przyjdzie na świat".
"Jeśli żyje potomek odważnego polskiego dowódcy, to pewnie wciąż nie wie, że jego ojciec nie był zbrodniarzem, tylko bohaterem, który poważnie potraktował deklarowaną przez komunistyczne władze suwerenność ówczesnej Polski" – powiedział PAP Kaźmierczak, który nie rezygnuje z dalszych poszukiwań. "Chciałbym po prostu kiedyś mu to powiedzieć" - wyjaśnił.
Paweł Tomczyk (PAP)
pat/ skp/