Gdynia jest zadowolona z siebie. Wierzy, że w wielu dziedzinach jest pierwsza - powiedziała PAP Aleksandra Boćkowska, autorka książki "Gdynia. Pierwsza w Polsce". "Tymczasem Gdynia mierzy się z podobnymi problemami, co inne średniej wielkości miasta, jest zwyczajniejsza niż się przedstawia" - dodała.
Polska Agencja Prasowa: Dotychczas pani książki dotyczyły głównie szeroko rozumianego lajfstajlu okresu PRL-u. Dlaczego zatem postanowiła pani napisać książkę o Gdyni?
Aleksandra Boćkowska: Gdynia pojawiła się już w jednej z moich poprzednich książek – "Księżyc z peweksu. O luksusie w PRL". Opisywałam wtedy marynarskie osiedle zwane Zegarkowem. W "Księżycu", a nawet w książce o modzie w PRL-u, więcej niż lajfstajlem zajmowałam się codziennością, uwarunkowaniami politycznymi, tym jaki mają one wpływ na ludzi. Reportażem "Można wybierać" o wyborach w 1989 roku widzianych z perspektywy osób niezaangażowanych w kampanię zamknęłam PRL, a chęć napisania o Gdyni towarzyszyła mi od czasu, kiedy w 2016 roku przyjeżdżałam tu zbierać materiał do marynarskiego rozdziału w "Księżycu".
Wtedy oczywiście najbardziej zachwycało mnie morze, choć być może wyczuwałam osobność miasta. Kiedy obserwowałam je – ciągle z daleka, ale dość uważnie - zorientowałam się, że gdynianie bardzo kochają swoje miasto i bardzo dobrze o nim mówią. Wtedy zaintrygowało mnie, co kryje się pod modernistyczną gdyńską fasadą. W 2021 roku nadarzyła się okazja przyjechania do Gdyni przyjechać na dłużej. I jestem tu do dzisiaj.
PAP: Gdynia zajmuje wysokie miejsca w rankingach, jest uważana za najszczęśliwsze miasto w Polsce…
A.B.: Hasło, że Gdynia jest najszczęśliwszym miastem w Polsce ma poważne pochodzenie. W 2010 roku sondaż zrobiony na zlecenie "Gazety Wyborczej" przyniósł rekordowy wynik: 97 proc. mieszkańców Gdyni było zadowolonych, że mieszka akurat tu. Potem wygrywała w kategorii zadowolonych i bardzo zadowolonych mieszkańców w kolejnych diagnozach społecznych, które opracowywali profesor Janusz Czapiński z zespołem socjologów. Po mniej więcej dekadzie ciszy, w 2022 roku, pojawiła się nagle informacja o sondzie portalu z ogłoszeniami mieszkaniowymi, z której wynikło, że Gdynia jest najszczęśliwszym miastem w Polsce. Brzmiało dobrze i chyba nieźle się klikało, bo wiadomość błyskawicznie poniosła się przez media. Mało kto zastanawiał się nad kryteriami ocen czy metodologią badania. I znów, utarło się, że Gdynia jest najszczęśliwsza. Prawdą jest, że gdynianie lubią swoje miasto. Jeśli kogoś irytują sprawy polityczne, docenia bliskość morza i lasu. Ten lokalny patriotyzm wpływa, jak sądzę, na dobrostan, a może i – kto wie? – szczęście.
PAP: Powiedziała pani, że chce odkryć to, co jest pod modernistyczną fasadą. Jaka jest zatem Gdynia?
A.B.: Przede wszystkim różnorodna. Dziś modernizm jest znakiem rozpoznawczym miasta, a jeszcze na początku lat 90. oprócz grona badaczy, mało kto wiedział, że w Gdyni są zabytki. Gdynia jest bardzo młoda, w przyszłym roku minie 100 lat od nadania jej praw miejskich. Była wsią, która w wyniku budowy portu – decyzja o tym zapadła w 1922 roku – zaczęła się gwałtownie rozrastać.
Z tamtego czasu pochodzi układ urbanistyczny Śródmieścia, część śródmiejskich kamienic, fragmenty Działek Leśnych i Grabówka, wille na Kamiennej Górze i w Orłowie, kilka spółdzielczych osiedli w różnych dzielnicach. I tyle, resztę zbudowano potem. Gdynię budowano z zapałem, była oczkiem w głowie władz i to poczucie wyjątkowości zostało w gdynianach na zawsze. Gdynia jest więc zadowolona z siebie. Wierzy, że w wielu dziedzinach jest pierwsza.
PAP: To stąd podtytuł książki, czyli "pierwsza w Polsce"?
A.B.: Tak! Nie zliczę, ile razy słyszałam, że Gdynia jest w czymś pierwsza w Polsce. Podczas kampanii samorządowej w 2024 roku ówczesny prezydent miasta w każdej debacie powtarzał to sformułowanie we wszystkich debatach. W latach 90. prezydentka Franciszka Cegielska wymyśliła hasło "Szybkie miasto Gdynia, wolne miasto Gdańsk". Gdynia wtedy rzeczywiście pędziła. W PRL straciła przedwojenny prestiż – większość ważnych instytucji przeniesiono do Gdańska, nie mogła na siebie zarabiać. Wprawdzie zarówno Port jak Stocznia działały nieźle, ale podatki odprowadzały do Warszawy. Kiedy więc Gdynia odzyskała niezależność, zaczęła nadrabiać zaległości.
Przy Świętojańskiej – głównej ulicy miasta - powstawały sklepy zachodnich marek. Dziś wiemy, że raczej ze średniej półki, ale wtedy wydawały się luksusowe. Publicystka "Gazety Wyborczej" pisała, że Świętojańska wygląda światowo, bo "całe śródmieście, siedemdziesiąt procent centralnie położonych sklepów, jest prywatne. A umowa z właścicielem jest rzeczą dziecinnie prostą w porównaniu z kołomyjami w urzędach". Prywatna własność – po przełomie właściciele odzyskali zarządzenie nieruchomościami – sprawiła, że prędko zalśniły witryny, czasem nawet fasady kamienic. Drugą stroną tego medalu były problemy ludzi, którzy tracili mieszkania. Zakwaterowani 40 lat wcześniej przez urzędników, teraz musieli zmierzyć się z rynkowymi czynszami.
Tak czy inaczej lata 90. to boom gdyńskiej przedsiębiorczości. Przed pierwszymi wyborami samorządowymi jeden z przyszłych radnych mówił: "Sześćdziesiąt procent mieszkańców Gdyni nie ukończyło czterdziestego roku życia, a więc musimy postawić na przedsiębiorczość, skłonność do ponoszenia ryzyka, determinację, odporność i niepoddawanie się trudnym sytuacjom. Cechy te występują jeszcze w postaci szczątkowej, ale rolą i wolą Ratusza będzie ich rozwój. Służyć temu będzie powrót do naszej tożsamości narodowej oraz do tożsamości naszego miasta".
I faktycznie tak się stało. Gdynia uciekła do przodu i nie przesadzę, jeśli powiem, że nawet w Unii Europejskiej była wcześniej niż inni. Pierwsze środki unijne trafiły tu jakoś w połowie lat 90. Tyle tylko, że w którymś momencie – to widać z perspektywy – Gdynia oderwała się od ziemi. Kiedy tu przyjechałam, trwała, jak się okazało, ostatnia kadencja prezydenta Wojciecha Szczurka i związanej z nim Samorządności. On wciąż propagował sukces, a gdynianie coraz więcej narzekali: że Świętojańska straciła blask, że deweloperom zbyt wiele wolno, że remonty dróg przeciągają się ponad miarę, a nawet, że tu i ówdzie brakuje chodników albo drogi dojazdowej do nowego osiedla. Wojciech Szczurek niespodziewanie przegrał wybory z nieznaną szerzej Aleksandrą Kosiorek. Wydaje mi się, że gdynianie byli zmęczeni słuchaniem o wielkości, która niekoniecznie wytrzymywała zderzenie z rzeczywistością. Nowa władza przechodzi bardzo trudny test i radzi z nim sobie różnie. Ale znikło, a przynajmniej osłabło, ciągłe podkreślanie wyjątkowości Gdyni.
PAP: A co panią w Gdyni zafascynowało?
A.B.: Miłość i różnorodność. W starej kronice trafiam na refleksję bibliotekarki, która w latach 60. obserwowała, jak Mały Kack przeobraża się z dzielnicy domków skleconych z byle czego w willową. Napisała: "Ta dzielnica, jej wygląd – to dzieło mieszkańców, bardziej niż w śródmieściu, które jest dziełem architektów".
Poza Śródmieściem jest sporo takich miejsc – dzielnic willowych, PRL-owskich osiedli, czy dawnych przedwojennych dzielnic biedy, które ewoluowały, ale zachowały osobność.Kiedy pytałam mieszkające tam osoby o słowo, które najbardziej kojarzy im się z Gdynią, często w odpowiedzi słyszałam: "moja". Wydaje mi się, że to jedna z przyczyn, dla których gdynianie tak kochają swoje miasto: że czują się u siebie.
PAP: Co zatem odróżnia Gdynię od Gdańska i Sopotu?
A.B.: Jeden z moich rozmówców dorastał w Gdańsku, w rodzinie przybyłej ze Lwowa. Pod koniec lat 70. jego rodzice zdecydowali się na budowę domu. Ojciec kupił działkę w Gdyni, gdzieś daleko od Śródmieścia. Mama, załamana, pytała, czemu nie Wrzeszcz, Oliwa albo Sopot. Ojciec odparł: "Wiesz, Gdynia to jednak zawsze jest Polska".
Ta anegdota tłumaczy zasadniczą różnicę między Gdynią a resztą Trójmiasta: decyzja o budowie tutaj portu, a potem miasta wynikła z tego, że w Wolnym Mieście Gdańsku rosły wpływy niemieckie. Po wojnie, kiedy Gdańsk stał się polski, władze centralne chciały udowodnić światu, że Polska zasłużyła na to miasto. W związku z tym wszystkie środki szły na odbudowę Gdańska i podnoszenie jego prestiżu. Forsowano nawet pomysł, aby Gdynię przyłączyć do Gdańska, miała stać się jedną z jego dzielnic. To się nigdy nie udało, co ciekawe – dygnitarze partyjni z Gdyni przekonywali, że tożsamość gdynian jest zbyt silna. Jednak do Gdańska przeniesiono redakcje "Dziennika Bałtyckiego", siedziby najważniejszych instytucji kultury i urzędów. W Gdańsku zapadały decyzje dotyczące Gdyni.
To wszystko utrwaliło gdyńską tożsamość i, niestety, animozje między dwoma miastami. Najsilniej objawiają się one wśród kibiców Arki Gdynia i Lechii Gdańsk. Kibic Arki opowiadał mi, że kiedy jako nastolatek przeniósł się z rodzicami do Gdyni, znalazł się w kłopocie: koledzy w szkole podejrzewali go o sprzyjanie Lechii, a ojciec – kibic Lechii – nie mógł zrozumieć, że w żyłach syna płynie niebiesko-żółta krew. Co więcej, były prezydent Wojciech Szczurek wielokrotnie wspominał, że kiedy miał przyjść na świat, lekarze zalecali jego mamie, by ze względów zdrowotnych wybrała lepiej wyposażony szpital w Gdańsku. Nie zgodziła się. Oczywiście, choć wciąż można usłyszeć sporo wzajemnych złośliwości, miasta są położone zbyt blisko, by żyć całkiem osobno. Jest takie powiedzenie, że w Gdańsku się pracuje, w Sopocie się bawi, a w Gdyni śpi. To oczywiście uproszenie, ale nie pozbawione prawdy.
PAP: Kilka lat temu pojawiła się książka Grzegorza Piątka "Gdynia obiecana. Miasto, modernizm, modernizacja 1920–1939". Oczywiście ma inna inny charakter niż pani książka. Ale dlaczego wciąż warto pisać o Gdyni?
A.B.: Na pomysł pisania o Gdyni wpadliśmy w podobnym czasie i od razu wiedzieliśmy, że Grzegorza interesuje czas budowy miasta, a mnie współczesność i to, co było po wojnie. Mogłam oczywiście, wiedząc, jak pracuje Grzegorz i że napisze wspaniałą książkę, asekuracyjnie wycofać się. Jednak szalenie mnie interesowało, co działo się w Gdyni po wojnie. Większość publikacji o Gdyni opowiada o okresie przedwojennym, PRL zamykając w anegdocie albo poważnych opracowaniach dotyczących najtrudniejszych momentów w historii – stalinizmu, Grudnia 1970, stanu wojennego. O tym, co działo się w Gdyni po 1989 roku nikt jeszcze nie pisał, a przecież to bardzo ciekawe. "Gdynia obiecana" pokazała, że tym miastem interesują się nie tylko gdynianie. Mam nadzieję, że tak jest cały czas.
PAP: Czym jest zatem pani książka? Czy to kronika poznawania przez panią Gdyni? I czy było to reporterskim wyzwaniem?
A.B.: Oczywiście, że było wyzwaniem. Przyjechałam do miasta, o którym sądziłam, że trochę je znam i wkrótce przekonałam się, że niewiele. Czytałam książki, gazety, dokumenty, rozmawiałam z mieszkańcami, spacerowałam i coraz częściej miałam wrażenie, jakbym zamieszkała przy rodzinie i, wbrew jej woli, grzebała w szufladach. Gdyńska tożsamość, miłość gdynian do Gdyni bywa onieśmielająca.
Miałam już tonę materiałów, ale wciąż nie wiedziałam, co z tym zrobić, jak napisać, żeby było czytelne dla osób spoza Gdyni, a jednocześnie nie obrażało gdynian oczywistościami. Wreszcie wymyśliłam, że podzielę książkę na zagadnienia, które najbardziej kojarzą mi się z Gdynią: patriotyzm lokalny, prestiż, beton i przyroda, pamięć, kontrasty, władza. Każdy rozdział poprzedzony jest spotkaniem z osobą, która opowiada swoją gdyńską historię, niejako ilustrując ciąg dalszy. Kolejne zagadnienia ułożyłam chronologicznie, starałam się znaleźć historie, które rezonują do dzisiaj.
Stąd wzięła się opowieść o Polance Redłowskiej, gdzie w czasach PRL był niezwykłej urody basen z widokiem na morze, czy rozdział o Grudniu 1970. Masakra Grudnia’70 była najbardziej traumatycznym wydarzeniem w powojennej historii miasta, więc zajęłam głównie pamięcią o tym. Bonusem dla mnie i, mam nadzieję, dla czytelników jest historia mojego wuja Mieczysława Plucińskiego. Przyjechał do Gdyni w 1945 roku i projektował łódki – dla wodniaków był ważną postacią, dziś prawie całkiem zapomnianą. Prowadził biuro projektowe Szkutnik, kierował pracownią szkutniczą w Młodzieżowym Domu Kultury, w latach 70., wspólnie ze Stefanem Workertem, wydał poradnik "Sam zbuduj łódź". Dotarłam do pana Stefana, który dał mi listy, które dostawał od wuja przez 30 lat ich znajomości. Rekonstrukcja tej historii była wspaniałą przygodą.
PAP: A jakie są ciemne strony Gdyni? Jakie ma ona mankamenty?
A.B.: Ktoś napisał, że Gdynia wyprzedza marzenia mieszkańców. Moim zdaniem to trafna diagnoza. W ostatnich dekadach rządzący Gdynią widzieli ją w okolicach, czy ja wiem, raczej Nowego Jorku niż – już trudno, powiem to – Gdańska. Koncentrowano się na projektach prestiżowych, dużo pracy włożono w jej rozpoznawalność na świecie. A na Grabówku, Leszczynkach czy Kaczych Bukach ciągle w niektórych miejscach nie ma chodników, a czasem nawet asfaltu na jezdniach. Rozpaczliwie brakuje mieszkań komunalnych, za to deweloperzy mają szerokie możliwości budowania w zaskakujących miejscach.
Aspiracje bardzo dobrze widać na przykładzie kultury. Rokrocznie odbywa się tu wielki festiwal muzyczny, miasto przyznaje prestiżową nagrodę literacką, pół Warszawy przyjeżdża na festiwal filmowy. A na co dzień są dwa kina – jedno studyjne i jedno sieciowe, w galerii handlowej. Mieszkańcy dalszych dzielnic, jeśli chcą obejrzeć film na wielkim ekranie, muszą zaplanować wyprawę. Jeśli mają samochód, dojadą. Skazani na komunikację zbiorową raczej zostaną w domu.
Komunikacja miejska okazała się dla mnie największym rozczarowaniem. Dużo słyszałam, że jest najnowocześniejsza w Polsce i, owszem, elektryczne autobusy i trolejbusy to świetne rozwiązanie. Gorzej, że jeżdżą rzadko, kończą kursy wczesnym wieczorem, a w weekendy często nie jeżdżą wcale. Przedostanie się ze Śródmieścia na, powiedzmy, Demptowo albo Babie Doły w niedzielę wymaga precyzyjnego planu albo taksówki.
Oczywiście, tak jest w wielu polskich miastach, to nie jest specyfika Gdyni. Tyle, że akurat tutaj już w latach 90. mówiono o spowolnieniu ruchu samochodowego w Śródmieściu, o tym jak ważna jest komunikacja zbiorowa i tak dalej. Szykowała się Kopenhaga, a tymczasem statystyki mówią, że na 1000 mieszkańców, 700 jeździ autem. Większość z nich oburza się z powodu każdego zlikwidowanego miejsca parkingowego, rozszerzenie strefy płatnego parkowania wywołało potężną awanturę. I trudno się dziwić, bo za deklaracjami nie poszły czyny: jeśli ktoś musi odwieźć dzieci do szkoły, pojechać do pracy, a po południu chce miło spędzić czas nad morzem, bez auta nie da rady. Krótko mówiąc, Gdynia mierzy się z podobnymi problemami, co inne średniej wielkości miasta. Jest zwyczajniejsza niż się przedstawia.
PAP: A jaka jest pani Gdynia?
A.B.: Do tej pory poznawałam Gdynię przez pryzmat książki. Nie spacerowałam po niej bezkarnie, tylko cały czas myślałam, co z wizyty tam czy ówdzie może wyniknąć dla tekstu. Czas na moją Gdynię dopiero nadchodzi, na szczęście ciągle jestem jej ciekawa.
Rozmawiała Anna Kruszyńska
Książkę "Gdynia. Pierwsza w Polsce" wydało Czarne.
Aleksandra Boćkowska – dziennikarka, redaktorka, reporterka. Współpracuje m.in. z "Dwutygodnikiem", "Wysokimi Obcasami Extra" i "Vogue". Autorka książek "To nie są moje wielbłądy. O modzie w PRL", "Księżyc z peweksu. O luksusie w PRL", "Można wybierać. 4 czerwca 1989" oraz zbioru rozmów "To wszystko nie robi się samo". (PAP)
akr/ aszw/