20 maja 1953 r. uciekł z Polski ppor. Zdzisław Jaźwiński. Był pilotem elitarnego 41 pułku lotnictwa myśliwskiego z Malborka.
Zdzisław Jerzy Jaźwiński urodził w Warszawie 13 kwietnia 1931 r. Był dzieckiem Wacława i Rozalii z domu Kołodziejskiej. W latach 1939-1944 uczęszczał do Szkoły Podstawowej nr 8 w Warszawie. Ojciec był dozorcą, który w czasie Powstania Warszawskiego pełnił rolę obserwatora.
O swoim losie w czasie Powstania Warszawskiego Zdzisław Jaźwiński opowiadał: Ojciec szedł na dach, matka do kuchni, a ja uciekałem przez okno; dozorcówki zawsze były na parterze. Biegłem tam, gdzie strzelali. Łaziłem za powstańcami, dopóki mnie nie przegnali. Pewnego dnia po powrocie do domu nie zastał nikogo, gdyż Niemcy zabrali wszystkich mieszkańców. Rodzice Zdzisława, każde z osobna, zostali wywiezieni na roboty do Niemiec. Jaźwiński przyłączył się do jednego z pododdziałów, a po upadku Powstania wyszedł z miasta i dotarł do Radomia, do ciotki. W mieście kopał rowy. Po zakończeniu wojny i odnalezieniu rodziców wyprowadzili się do Kołobrzegu, gdzie dokończył szkołę podstawową, a następnie rozpoczął naukę w miejscowym gimnazjum. Naukę kontynuował w szkole radiowotechnicznej (tzw. Radiobuda) w Dzierżoniowie, szkolącej uczniów do pracy w miejscowych Zakładach Radiowych „Diora”.
W sierpniu 1950 r. dostał powołanie do wojska i znalazł się w lotnictwie, najpierw w Dęblinie, a następnie w Tomaszowie Mazowieckim i w szkole oficerskiej w Radomiu. W tej ostatniej na roku był wraz z Franciszkiem Jareckim, który uciekł na Bornholm 5 marca 1953 r. Po ukończeniu szkoły dostał przydział do 41 pułku lotnictwa myśliwskiego w Malborku, gdzie znalazł się w pierwszej eskadrze pod dowództwem por. Zdzisława Skrzydłowskiego. Dowódcą pułku był mjr Stefan Łazar, Rosjanin. Pod koniec kwietnia 1953 r. Jaźwiński został podporucznikiem.
20 maja 1953 r. po półrocznych przygotowaniach Jaźwiński postanowił zrealizować swój pomysł. Jak mówił Jackowi Hugo-Baderowi: „gdybym został w Wojsku Polskim, to skończyłbym w więzieniu. W wojsku wszystko było prowizoryczne, mało pewne. Wystarczy, że powiesz jedno złe słowo i cała budowana przez lata świetna kariera wali się jak domek z kart. Zawsze trzeba było być czujnym, uważać, co się mówi, gdzie się mówi i komu, a ja lubiłem dużo gadać. Zawsze trzeba było myśleć, co oni sobie pomyślą. Zawsze towarzyszył człowiekowi strach. Niezbyt wielki, ale dokuczliwy jak umiarkowany ból zęba. Ale to nie wszystko. Urodziłem się w Warszawie. Byłem tam w czasie Powstania, kiedy Rosjanie spokojnie stali za Wisłą i czekali, aż Niemcy nas dobiją. Nie lubiłem Rosjan, a wszyscy moi dowódcy to byli Sowieci, którzy nie mówili słowa po polsku i za grosz nam nie ufali”.
Zdzisław Jaźwiński: "W wojsku wszystko było prowizoryczne, mało pewne. Wystarczy, że powiesz jedno złe słowo i cała budowana przez lata świetna kariera wali się jak domek z kart. Zawsze trzeba było być czujnym, uważać, co się mówi, gdzie się mówi i komu, a ja lubiłem dużo gadać. Zawsze trzeba było myśleć, co oni sobie pomyślą. Zawsze towarzyszył człowiekowi strach. Niezbyt wielki, ale dokuczliwy jak umiarkowany ból zęba".
20 maja 1953 r. 22- letni Jaźwiński wraz z ppor. Romanem Lachcikiem mieli realizować zadanie ćwiczebne związane z pojawieniem się obcego samolotu w polskiej przestrzeni powietrznej. Wystartowali o 7:10. Pierwszy wystartował Lachcik, zaś Jaźwiński powiedział mu przez radio „Leć, zaraz Cię dogonię”. Po starcie „Kiedy oddaliłem się od lotniska na tyle, że nie mogli mnie zobaczyć, dałem nura na dół i nad samymi wierzchołkami drzew pognałem prosto, jak w mordę strzelił, na Bornholm. Leciałem nisko, pod radarami”. Jak mówił, był zdecydowany na wszystko, nie wykluczał walki, czy to z Lachcikiem czy ewentualna grupą pościgową - o 7:40 poderwano do lotu między innymi por. Skrzydłowskiego, który szukał Jaźwińskiego.
W pułku byli przekonani, że miał awarię i skoczył na spadochronie lub się zabił. Problemem było miejsce do lądowania „Kończyło mi się paliwo. Nie mogłem już lecieć dalej do Szwecji czy Danii, a odrzutowiec to nie awionetka, na kartoflisku nie wyląduje. Samolot MiG-15 to siedem ton żelastwa, które siada na trzech kołach z prędkością 180 km na godzinę”.
Jaźwiński był przekonany, że na Bornholmie znajdowało się amerykańskie lotnisko wraz z obsługą. Mylił się. Po kilkukrotnym okrążeniu wyspy, wobec kończącego się paliwa zdecydował się na ryzykowny manewr lądowania w polu koło koszar Almegard w Rønne. Po wylądowaniu maszyna zahaczyła o kamień, urwało się skrzydło, co doprowadziło do obracania samolotu, który w końcu stanął wbijając się dziobem w mur. Młody Polak ledwie uszedł z życiem.
Przed ucieczką Jaźwiński sprzedał część ubrań i motor. Jak tłumaczył, chciał pomóc rodzicom, którzy mieszkali wtedy w Dzierżoniowie i ulżyć ich doli. Ojciec pracował w Zakładach Radiowych „Diora”, matka prowadziła dom. Rodzice dowiedzieli się o planach syna podczas ich wizyty u niego 1–3 maja 1953 r. w Malborku. W ostatnich minutach przed wyjazdem w podróż powrotną do Dzierżoniowa syn wyjawił im swoje plany. Byli przerażeni, lecz od pomysłu go nie odwiedli. Podczas pożegnania młody pilot przekazał im worek z częścią swojego umundurowania oraz rzeczami osobistymi, które nie miały być mu już potrzebne, w związku z podjętą decyzją. Rodzice, po powrocie do domu, postanowili ukryć na jakiś czas rzeczy syna u dobrych znajomych – Stefanii Dunicz i jej męża. Zanieśli do nich również ostatni list od syna, który otrzymali w połowie maja 1953 r. Obawiali się nagłej rewizji funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa w chwili odkrycia ucieczki syna z Polski. I mieli rację.
Zdzisław Jaźwiński: "Urodziłem się w Warszawie. Byłem tam w czasie Powstania, kiedy Rosjanie spokojnie stali za Wisłą i czekali, aż Niemcy nas dobiją. Nie lubiłem Rosjan, a wszyscy moi dowódcy to byli Sowieci, którzy nie mówili słowa po polsku i za grosz nam nie ufali”.
O ucieczce Jaźwińskiego natychmiast poinformowała Polaków rozgłośnia Radia Wolna Europa. Jak pisał Jan Nowak-Jeziorański, Duńczycy byli przerażeni ucieczką kolejnego pilota z Polski. Wobec Jaźwińskiego postąpiono inaczej niż wobec Franciszka Jareckiego. Wsadzono go do więzienia, następnie przetransportowano do Kopenhagi, gdzie ambasadorowie Wielkiej Brytanii i USA zaproponowali mu stały pobyt. Wybrał USA, bo kraj ten gwarantował mu możliwość dalszego latania. Następnie znalazł się w jednej z amerykańskich baz wojskowych w Niemczech, gdzie został poddany licznym przesłuchaniom wywiadu wojskowego.
W lipcu 1953 r. odesłano go do USA. Po drodze znalazł się w Londynie, gdzie otrzymał Krzyż Zasługi z Mieczami od gen. Władysława Andersa. Po wylądowaniu w USA z miejsca stał się bardzo popularny, traktowano go jak gwiazdę filmową. W Stanach został Jerrym Jazwinskim. Po opadnięciu emocji i zakończeniu fascynacji młodym pilotem zza żelaznej kurtyny, został on konsultantem w US Air Force (w latach 1955-1959). Po otrzymaniu obywatelstwa amerykańskiego i zakończeniu formalnej współpracy z wojskiem na kolejne 22 lata został pilotem samolotów cywilnych. Nie latał jednak do krajów Układu Warszawskiego obawiając się (słusznie) aresztowania.
Następstwa ucieczki Jaźwińskiego były wielokierunkowe. Po pierwsze, 41 pułk w praktyce przestał istnieć. Informacja Wojskowa aresztował por. Kazimierza Ławniczaka, ppor. Franciszka Sosnowskiego i por. Zdzisława Skrzydłowskiego pod zarzutami zdrady ojczyzny i przygotowań do kolejnej ucieczki z kraju pod wpływem wyczynu swojego podopiecznego. Dwaj pierwsi zostali skazani na kary 12 lat więzienia, ostatni otrzymał wyrok czterech lat więzienia. Wszyscy o ucieczce Jaźwińskiego dowiedzieli się w momencie, gdy pilot nie wrócił z lotu. Po drugie, Sowieci zabrali nowoczesne Migi-15bis do Warszawy, a większość pułku wysłano w Polskę, często do lokalnych garnizonów. Wielu pilotów już nigdy nie usiadło za sterami. Ich kariery zostały złamane.
Po wtóre, cywilna bezpieka z Dzierżoniowa „zajęła” się rodzicami młodego pilota, którzy po aresztowaniu i śledztwie zostali przekazani Specjalnej Komisji do Walki z Nadużyciami Gospodarczymi i Szkodnictwem Gospodarczym i skazani na dwa lata obozu pracy. Kto by pomyślał, że wojskowa bezpieka pozostawi Jaźwińskiego i jego rodziców w spokoju był w grubym błędzie.
Zdzisław Jaźwiński: "Kiedy oddaliłem się od lotniska na tyle, że nie mogli mnie zobaczyć, dałem nura na dół i nad samymi wierzchołkami drzew pognałem prosto, jak w mordę strzelił, na Bornholm. Leciałem nisko, pod radarami". Jak mówił, był zdecydowany na wszystko, nie wykluczał walki, czy to z Lachcikiem czy ewentualna grupą pościgową - o 7:40 poderwano do lotu między innymi por. Skrzydłowskiego, który szukał Jaźwińskiego.
3 lutego 1975 r. szef oddziału Wojskowej Służby Wewnętrznej Szkół Lotniczych ppłk Kazimierz Stojek zaakceptował założenie sprawy operacyjnego poszukiwania pod kryptonimem „Duńczyk” dotyczącej Zdzisława (Jerry’go) Jaźwińskiego. Motywowano, iż „w ramach wzmożonego ruchu turystycznego zdrajca może przyjechać do kraju w odwiedziny do rodziny. W celu zapewnienia sobie dopływu aktualnych informacji o zdrajcy i jego rodzinie (miejsca zamieszkania i pracy) postanowiono realizować określone przedsięwzięcia”. Przez następne dwa lata prowadzono szeroko zakrojone działania operacyjne mające na celu ustalenie miejsca zamieszkania Jaźwińskiego (co się udało) oraz uzyskanie informacji, kto z kręgu jego rodziny i znajomych, utrzymywał z nim kontakt (co też się udało).
W toku prowadzonej sprawy pod szczególnym nadzorem znalazła się matka Zdzisława Jaźwińskiego, Rozalia, z którą syn utrzymywał kontakt listowny oraz przesyłał jej pieniądze. Ojciec, Wacław, zmarł 9 lipca 1970 r. i, jak ustalono, syn nie pojawił się na jego pogrzebie. Sprawdzano również krąg dawnych znajomości pilota (m. in. narzeczoną okresu służby w pułku, Janinę Frygier, nadal mieszkającą w Malborku) oraz rodziny i znajomych ze strony matki i ojca.
WSW ustaliło, że matka wraz z ojcem w 1959 i 1961 r. starali się wyjazd do syna. W 1961 r. Rozalia Jaźwińska deklarowała udanie się do syna na stałe. Oba te podania załatwiono odmownie. Jaźwińska odwoływała się od tych decyzji pisząc: „jest to dla mnie jak najbardziej krzywdząca społecznie decyzja, która powzięta została jak poprzednie bez uwzględnienia tych wszystkich momentów, które mają na to decydujący wpływ. […] Nieistotny jest sposób, który posłużył się syn przy wyjeździe za granicę – z ludzkiego oczywiście punktu widzenia. Sprawa ta jest dostatecznie znana NSW i nie wymaga dodatkowych wyjaśnień. Uważam, że nie mogę ponosić odpowiedzialności za czyn syna, bowiem dla mnie jako matki obojętne jest w jakim znajduje się on kraju, a ważne jest jedynie połączenie się z nim i to jest zasadniczym celem mych starań.[…]”. Taka argumentacja z pewnością nie mogła trafić do funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa, który odmówili jej wydania paszportu w sierpniu 1961 r.
Po raz ostatni matka starała się o wyjazd w 1974 r. na zaproszenie żony Jaźwińskiego, Mariny, lecz również jej podanie załatwiono odmownie. Jaźwińska po raz kolejny się odwołała 1 marca i 1 czerwca 1974 r., z podobnym jak wcześniej skutkiem. Jak napisano jej wyjazd uznawano za niewskazany.
Dowiedziono, że Jaźwiński utrzymywał też kontakt z Witoldem Łukasiakiem oraz kilkoma innymi osobami. Zastosowanie perlustracji korespondencji spowodowało nabycie przez WSW wielu informacji dotyczących życia rodzinnego Jaźwińskiego, lecz nie dało pozytywnej odpowiedzi na najważniejsze pytanie, czy pilot zamierzał przyjechać do Polski, co umożliwiłoby postawienie go przed sądem i skazanie. Ponieważ uznano, że Jaźwiński zdał sobie sprawę, że jego czyn nie uległ przedawnieniu (miało to stać się w 1978 r.) jego przyjazd do Polski uznano za nierealny. Sprawę zakończono 13 kwietnia 1977 r., choć nadal postawiono stosowanie kontroli korespondencji rodziny i znajomych.
Zdzisław Jaźwiński po raz pierwszy odwiedził Polskę w 1997 r. Nigdy, po 20 maja 1953 r., nie zobaczył już rodziców.
Sebastian Ligarski