Jest 40. minuta pojedynku Polska-Czechosłowacja, gdy do piłki ustawionej 11 m od bramki podchodzi 33-letni piłkarz. Chwilę później Włodzimierz Lubański pada na kolana z uniesionymi do góry rękami. Właśnie w swoim pożegnalnym meczu w reprezentacji, dokładnie 40 lat temu, strzela dla narodowej drużyny 50 bramkę (dziś uznaje się, że 48). Ostatniego gola zdobył 17 lat po premierowym. Do dziś jest najmłodszym strzelcem gola w reprezentacji, w liczbie trafień wyprzedził go dopiero Robert Lewandowski. A i tak jednemu z najwybitniejszych polskich piłkarzy w historii towarzyszy jak cień słowo „gdyby”.
Choć na owe czasy był w wieku emerytalnym, w towarzyskim spotkaniu na stadionie Śląskim należał do najlepszych na boisku. „Mówiono, że będzie grał godzinę, ale trener Ryszard Kulesza zostawił mu wolną rękę i Lubański do końca wspierał swych kolegów. (...) Popisywał się znakomitymi sztuczkami technicznymi” – relacjonował „Przegląd Sportowy”. Po meczu były też chóralne „Włodek, Włodek” i pamiątkowy puchar. Lubański w reprezentacji w sumie grał aż 17 lat, rozegrał w niej 75 spotkań. Byłoby ich pewnie znacznie więcej.
Gdyby nie kontuzja
To jeden z najbardziej znanych obrazków w historii polskiego futbolu. Jest rok 1973, druga połowa meczu Polska-Anglia w eliminacjach mistrzostw świata. Lubański ma 26 lat, jest u szczytu formy. Wcześniej zdobywa piękną bramkę, teraz ucieka lewym skrzydłem. Nie mogąc go dogonić angielski obrońca fauluje przeciwnika. Lubański pada na boisko, nie może się podnieść, znoszony jest na rękach kolegów z drużyny.
To moment przełomowy modelowej kariery cudownego dziecka, które wielki talent piłkarski łączyło z talentem do pracy. „Kiedy miałem 12-13 lat, godzinami kopałem piłkę o mur, ćwiczyłem strzały głową i inne elementy. Myślę, że właśnie to wyróżniało mnie wśród rówieśników i pozwoliło mi zaistnieć”. Zaczynał w Gliwicach – najpierw w Sośnicy, później w GKS. Miał 15 lat, gdy w tym drugim klubie zaczynał być niezastąpiony: potrafił zagrać jednego dnia w trzech meczach – trampkarzy, juniorów i seniorów – i w każdym zdobyć bramkę!
Nic dziwnego, że pod drzwiami mieszkania Lubańskich szybko ustawiła się kolejka działaczy. Jednego dnia rodziców odwiedzili przedstawiciele Górnika Zabrze, Polonii Bytom i Zagłębia Sosnowiec. Ostatecznie 15-latek trafił do Zabrza.
I nie zatrzymał się ani na chwilę. Już rok później zadebiutował w lidze. Wszedł w drugie połowie meczu z Arkonią Szczecin. Wystarczyło mu niecałe pół godziny, by strzelić premierowego gola. Jego talent szybko dostrzegł trener reprezentacji Tadeusz Foryś, który powołał go do reprezentacji.
„W życiu nie spodziewałem się, że ja w tym meczu wystąpię, bo miałem się przecież tylko zapoznać z atmosferą w reprezentacji kraju (...) a skończyło się na tym, że przez te dziesięć dni zgrupowania pokazałem dzięki swoim umiejętnościom, że trener może na mnie liczyć. I rzeczywiście, postawił na mnie – grałem pierwsze spotkanie w reprezentacji mając szesnaście lat!”.
Polacy rozbili Norwegię 9:0, a Lubański debiut uświetnił też bramką. Miał dokładnie 16 lat i 188 dni! Nikt młodszy dla polskiej reprezentacji w historii nie strzelił. Dalsza kariera reprezentacyjna też układała się modelowo. Od 4 września 1967 r. Lubański był praktycznie stałym punktem reprezentacji. W 1972 r. był kapitanem drużyny narodowej prowadzonej przez Kazimierza Górskiego, która zdobyła tytuł mistrza olimpijskiego.
Świat stał przed nim otworem. Tym bardziej, że zespół Górskiego wcale nie zamierzał spoczywać na laurach. Kwalifikacje do mistrzostw świata 1974 r. to bez wątpienia kanon historycznej wiedzy sportowego kibica w Polsce – zwłaszcza legenda meczu na Wembley. Tyle że w rewanżowym meczu z Anglikami Lubański zagrać już nie mógł.
W feralnym dla niego pierwszym meczu z Synami Albionu zagrał zresztą na własną prośbę. Przez kilka tygodni leczył kontuzję. Nie wziął nawet udziału w zgrupowaniu kadry. „Na treningu nie miałem żadnych problemów z poruszaniem się i decyzję o zagraniu w tym meczu podjąłem świadomie”.
Kontuzji doznał po faulu Roya McFarlanda. Anglik stał się w Polsce synonimem brutala. Niesłusznie. „Po starciu z Royem McFarlandem nieszczęśliwie postawiłem nogę przy drugim kroku i doznałem ciężkiej kontuzji kolana. To nie był faul z jego strony, to był wypadek przy pracy” – tłumaczy Lubański.
Piłkarz został odwieziony do szpitala w Piekarach Śląskich i niemal natychmiast operowany. Niestety pośpiech okazał się złym doradcą. Lubański co prawda wrócił do gry po roku, ale kontuzja się odnowiła, a na nogi postawił go dopiero zabieg w Wiedniu i kolejna długotrwała rehabilitacja. W tym czasie reprezentacja Polski zdobyła 3. miejsce na mistrzostwach świata.
„Byłem kapitanem tej reprezentacji, tymczasem w najlepszym momencie mojej kariery nie mogłem pojechać na mistrzostwa świata. Moja kariera wtedy, w tym momencie zbliżała się do najwyższego punktu, byłem zawodnikiem doświadczonym, świadomym i umiałem wykorzystać ten moment na boisku. Powtórzę to, co mówił mi wiele razy pan Kazimierz Górski – los tak chciał… Było jak było, nie zmienimy tego”. Mimo tego Lubański miał szanse osiągnąć z reprezentacją wielki sukces.
Gdyby nie Gmoch
„Jacek Gmoch oszalał, sadzając w meczu z Argentyną Włodka Lubańskiego na ławce. A gdy już się wszystko waliło, to posłał do gry Włodka, ale nie tego, bo Mazura. Mówił mu: Będziesz moim czarnym koniem, strzelisz dwa gole. Taaa...” – zżyma się Grzegorz Lato. To był mecz o awans do najlepszej czwórki Mundialu 1978 r. W przeciwieństwie do poprzednich spotkań trener na Lubańskiego nie postawił.
Warto przypomnieć, że to właśnie następca Górskiego – Jacek Gmoch – odkurzył Lubańskiego dla reprezentacji. Napastnik wrócił do kadry po trzech latach przerwy. Zagrał w eliminacjach do Mundialu w Argentynie. W kluczowym wyjazdowym meczu z Danią strzelił dwie bramki.
„Mecz był popisem dwóch piłkarzy: Grześka Laty, który niesamowicie pracował na całym boisku i Włodka Lubańskiego, który był zabójczo skuteczny. Za te dwa gole dostał od organizatorów nagrodę dla najlepszego zawodnika spotkania. Ucieszył się, grzecznie podziękował i... od razu przekazał ją Lacie, uznając, że należy się właśnie jemu. Cały Włodek” – wspomina bramkarz Jan Tomaszewski.
Lubański zapisał się też w drugim meczu z Danią.
„Dżentelmeńska historia w wykonaniu Lubańskiego, to jest znakomity strzał z drugiej linii Rudego, bramkarz wypuszcza piłkę. Atakuje go Lubański. Bał się że zawadzi o głowę, zostawia piłkę, jest Lato i 2:0 dla biało-czerwonych” – komentował Jan Ciszewski. Z tę sytuację napastnik otrzymuję nagrodę Fair Play UNESCO.
Do Argentyny Polacy jadą z ogromnymi, sięgającymi złota, nadziejami. Biało-czerwoni, trzecia drużyna poprzedniego Mundialu, wzmocniona jest z jednej strony Lubańskim, z drugiej niezwykle utalentowanymi młodymi piłkarzami, takimi jak Zbigniew Boniek.
„W ataku byliśmy piekielnie mocni w tercecie Szarmach – Lubański – Lato. W ogóle system 1-4-3-3 to była nasza potężna broń, ale Jacek Gmoch nagle to zmienił na 1-4-4-2. Ucierpiał Włodek, dla którego w kluczowym momencie zabrakło miejsca w składzie. To był wielki błąd trenera” – uważa Tomaszewski. Na usprawiedliwienie Gmocha trzeba przyznać, że Lubański na Mundialu nie błysnął. W pięciu poprzednich spotkaniach nie zdobył gola. Polacy ostatecznie przegrali z gospodarzami Mundialu 0:2 i mistrzostwa skończyli na 5-6 miejscu.
Gdyby nie Manchester City
Ten finał to największy sukces polskiego klubu w historii. Ale już sam pojedynek z Manchesterem City o Puchar Zdobywców Pucharu nie tylko Lubańskiemu nie wyszedł. Górnik przegrał w Wiedniu 1:2. Wówczas piłkarze nie do końca zdawali sobie sprawę jaka szansa im uciekła. „Jechaliśmy do Wiednia już jakby w nagrodę. Mentalnie również to zauważyliśmy” – wspominał Lubański. „Po półfinale czuliśmy, że osiągnęliśmy wszystko to, na co było nas stać” – dodawał Jan Banaś. „Nawet działacze mówili nam, że jak przegramy, to nic się nie stanie” – puentował napastnik Zygfryd Szołtysik.
Bo rzeczywiście cała pucharowa przygoda z tego sezonu była niezwykła. Górnicy odprawiają Olympiakos, Glasgow Rangers, Lewskiego Sofia, a w półfinale dochodzi do legendarnych starć z Romą. Do awansu potrzeba nie tylko trzech meczy, ale też na koniec rzutu monetą. Kapitan Górnika Stanisław Ośliźło, mówi, że „czerwony źle się kojarzy”, więc wybiera kolor zielony i wprowadza Górnika do finału. Lubański zdobywa w rozgrywkach 7 goli, zostaje królem strzelców, ale w finale nie odrywa wielkiej roli.
Dwa lata wcześniej i dwa lata później Górnikowi udaje się dojść do ćwierćfinału Pucharu Europy. Za drugim razem marzenia o podbiciu Europy znów rozwiewa Manchester City. Za to w kraju Lubański kolekcjonuje kolejne tytuły mistrza Polski i korony króla strzelców. Dwukrotnie zostaje też „Piłkarzem Roku”. Jego grę doceniają też zagranicą.
W 1967 r. został pierwszym Polakiem, który pojawił się w rankingu plebiscytu France Football, dla najlepszego zawodnika Europy. Zajmuje 16 miejsce. W 1972 r. sklasyfikowano go na 7 pozycji. Drzwi do wielkiej międzynarodowa klubowa kariery stałyby otworem.
Gdyby nie Komitet Centralny
„Sprawa transferu pojawiła się przy okazji mojego udziału w meczu reprezentacji Europy z Ameryką Południową. Grałem wówczas z dwoma zawodnikami Realu, Amancio i Velazquezem. To oni sprawili, że wysłannicy madryckiego klubu przyjechali do Polski i zaproponowali transfer. Ale były inne czasy, nie mogliśmy wówczas wyjeżdżać do zagranicznych klubów. A decyzje były podejmowane wyżej, w tym przypadku, jak słyszałem, nawet w Komitecie Centralnym PZPR” – wspominał po latach Lubański.
Ponoć Real Madryt oferował za 23-letniego napastnika ogromną wówczas kwotę miliona dolarów. Lubański na piłkarskie saksy wyjechał dopiero po kontuzji w 1975 r. „Zgoda zostaje wydana ze względu na nieodwracalne zmiany sprawnościowe, jakie zaszły w organizmie po kontuzji kolana i dwóch operacjach” – napisali w uzasadnieniu pozwolenia piłkarscy działacze. Lubańskiemu udało się zmienić kuriozalny zapis. Ostatecznie oficjalne pozwolenie wytłumaczono tak: „Ze względu na trudne warunki klimatyczne w Polsce wskazane jest, by dalsza sportowa kariera ob. Włodzimierza Lubańskiego przebiegała w kraju o ciepłym i łagodnym klimacie”. Lubański był niemal dogadany z AS Monaco, ale ostatecznie trafił do Belgii. „Nie mierzyłem wysoko, bo wiedziałem, że najłatwiej będzie mi się odbudować w średnim klubie. Nie za silnym, bo miałbym kłopoty, żeby w nim grać. No i gdy przyszła oferta z Lokeren (...) postanowiłem tam pojechać”.
W Belgii był prawdziwą gwiazdą. W Lokeren grał 7 lat, dla klubu strzelił 82 gole. Później występował jeszcze we Francji. Karierę zakończył w wieku 39 lat. Jak zapamiętali go koledzy z drużyny? „Włodek miał osobowość – wspomina Grzegorz Lato – Dla nas wszystkich to był Pan Piłkarz. Wchodził do szatni i wszyscy patrzyli na niego z szacunkiem. Młodzi też, nawet Zbyszek Boniek, który do pokornych nie należał”. Gdyby jeszcze miał więcej szczęścia...
Łukasz Starowieyski
Źródło: MHP